Polska rzeczywistość jest pełna strachów. Jedni boją się Jarosława Kaczyńskiego, inni ojca Rydzyka. Jedni i drudzy czytają „Gazetę wyborczą”, a to pierwszorzędne źródło horroru wszelakiego. W latach 90. siała wśród wielkomiejskiej inteligencji lęk przed disco polo; lęk zaś przed religią był jej głównym refrenem w zasadzie od samego początku powstania pisma. A Radio Maryja – wisienką na torcie wśród historyjek z dreszczykiem opowiadanych przez przejętych swoją misją dziennikarzy. Cóż, jedni boją się duchów, inni czarnych kotów przebiegających im drogę, inni zakonników w czarnych sutannach. Jeszcze gdy ci ostatni mają tajemnicze życiorysy (nie ukrywam, o. Rydzyk taki właśnie ma), historia staje się jeszcze bardziej pasjonująca. I nie byłoby w tym niczego złego, wszak każdy musi mieć swojego stracha, gdyby nie wyolbrzymianie faktów, którym spora część dziennikarzy ulega. Uległ im niestety, Marcin Wójcik, który przepracowawszy siedem lat w „Gościu Niedzielnym”, przeskoczył do „Dużego Formatu”, a teraz wydał demaskatorską w zamyśle książkę o środowisku Radia Maryja.

Gdy półtora roku temu czytałem „Imperatora”, reportaż o o. Tadeuszu Rydzyku, napisany przez Piotra Głuchowskiego i Jacka Hołuba (dziennikarzy „Gazety wyborczej”), byłem pod wielkim wrażeniem ich obiektywizmu i roboty, którą wykonali, aby stworzyć swój tekst. Umówmy się, nie jest ojciec Rydzyk bohaterem mojej bajki, a Radio Maryja i Telewizja Trwam to nie moje ulubione źródła informacji. Natomiast można pisać obiektywnie o czymś, czego się nie lubi, co udowodnili wyżej wymienieni reporterzy. Redaktor Wójcik zadania domowego nie odrobił i wybrał się na prywatną krucjatę z mediami toruńskimi. Wali cepem jak Grzegorz Kopcewicz w tekstach zespołu Butelka, natomiast ten jest tylko rockmanem, a ci nie muszą być ani lotni, ani obiektywni. Dziennikarz powinien zachować chociaż pozory. Może to kompleks bycia za blisko środowiska, które Wójcikowi zbrzydło? Kompleks ministranta, który służył co niedziela w kościele, a teraz śpi z każdą napotkaną na dyskotece dziewczyną i wciąga nosem koks, aby nadrobić stracone przy ołtarzu lata? Rozumiem, że bycie blisko sacrum najczęściej człowieka paczy i być może właśnie temu zjawisku uległ autor reportażu „W rodzinie ojca mego”.

Grzechem głównym tej pozycji jest jej nierówny poziom. Są w niej rzeczy całkiem niezłe, jak teksty poświęcone Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej, w której Marcin Wójcik studiował przez jeden semestr w charakterze kreta (albo Konrada Wallenroda). Tylko, że niczego sensacyjnego, co zapowiadają recenzje z tyłu okładki, znaleźć w nich nie sposób. Ledwie zarysowane postaci kilkorga studentów, w tym jednego kibica Lecha, któremu autor poświęca najwięcej miejsca. Kibic ten ani nikogo nie chce zabić, ani nie opowiada o ustawkach, nuda, panie, niczym w polskim filmie. A że poglądy ma raczej opozycyjne wobec rządzących, czytelnik wychowany na „Wyborczej” dopasuje już sobie swoje elementy układanki i stwierdzi, że ma rację: u Rydzyka hodują wyznawców Kaczora. Tylko, że nazwisko Kaczyńskiego w tej historii nie pada. Ale nie wymagajmy wiele od lemingów. Są w reportażu tym elementy skandaliczne, manipulatorskie, na przykład historia z księdzem Natankiem w roli głównej, który nie dość, że w Radiu Maryja nie występuje, to jest przez swojego biskupa zawieszony w czynnościach kapłańskich. Znajduje się więc poza wspólnotą Kościoła katolickiego. Jest historia o mężczyźnie, który zabił własną żonę. Ona słuchała Zetki, on – Radia Maryja. Rydzyk mu kazał? A może od razu Kaczyński? Szeptał: zabij sukę, bo niewierna.

W ogóle z całej książki wyłania się bardzo stronniczy obraz słuchaczy Radia Maryja i widzów Telewizji Trwam. To mniejsze lub większe świry, umysłowo ograniczone, a w najlepszym stopniu nieszczęśliwe i zmanipulowane przez diabelskiego Rydzyka. Ma dyrektor radia sporo za uszami, osobiście znam osoby, które pracowały w jego „firmach”, a potem odeszły z nich, bądź zostały poproszone o odejście. Nasłuchałem się różnych ciekawych historii, które mogłyby ubarwić ten tekst. Natomiast na grubymi nićmi szytą manipulację jestem wyczulony. Tę z lewa i tę z prawa, żeby było po równo. Nie uwierzyłem prawicowcom, że Nergal to nazista, nie uwierzę lewakom, że Rydzyk to szatan. Niektórych rzeczy po prostu robić nie wypada, a jeśli mamy chęć zorganizowania prywatnej krucjaty przeciwko komuś, kogo nie darzymy szacunkiem, udajmy się na siłownię przerzucić kilka ton żelastwa, zamiast pisać, bo zawsze ulegniemy naszym niezdrowym emocjom.

Manipulacja zaczyna się już z tyłu okładki, gdzie w polecającej reportaż recenzji Lidia Ostałowska pisze: czemu dopuściliśmy, by sympatyczne panie w moherowych beretach pakowały w koperty kał i wysyłały je urzędnikom państwa? Urzędnik, który opowiada o rzeczonych kopertach, to członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Krzysztof Luft. Nie wspomina, kto wysyłał te niespodzianki do urzędu, bo skąd mógłby to wiedzieć, skoro były anonimowe? Ale pani Ostałowska doskonale to wie, jako specjalistka od reportaży o uciśnionych mniejszościach pisanych dla lemingów. Szósty, wybiórczy zmysł? Ktoś powie, że to tylko metafora. Ale zaraz, zaraz, metafory, to drodzy państwo zostawcie poezji. To mogła być dobra książka, bo temat ciekawy, a osoba ojca Tadeusza Rydzyka budzi niemałe kontrowersje. Nic z tego, bo w zamian dostajemy horror katolicki skrzyżowany z powieścią tendencyjną, w którym od początku wiemy, kto jest dobry, a kto zły. Wszystko, co złe w Kościele, jest winą tego strasznego Rydzyka, a dobro kryje się po katakumbach. Straszna wizja, szkoda, że nieprawdziwa.

Marcin Wójcik, W rodzinie ojca mego, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 265.

Zdaniem mniej rozgarniętych miłośników spisków całym światem rządzi Kościół katolicki z siedzibą w Watykanie. Jest wszechpotężny, wszechobecny i wszechwładny. Doskonale te przymioty widać w Państwie Islamskim czy w Rosji. Dobrą kondycję ma Kościół również na zachodzie Europy. Tam również zarzuca macki tradycjonalizmu i tłamsi swobodę artystyczną ichnich Behemothów czy Katarzyn Kozyr. Dość tej ironii, bo wiadomo, że pozycja Watykanu wcale nie jest tak mocna, jak straszą niedouczeni fani muzyki metalowej, nie jest również jednorodna ideologicznie, o czym najczęściej zapominamy. Oficjalne dokumenty kościelne mówią swoje, a hierarchowie wypowiadają się własnym, autonomicznym głosem. Dzisiaj w Niemczech trudno byłoby znaleźć biskupa potępiającego antykoncepcję i marzącego o penalizacji sodomii. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Powód jest prosty, kolejna książka prowokująca do rewizji poglądów wśród mądralińskich, którzy chcieliby wierzyć, że Pius XII Żydów jadł na śniadanie, a Watykan to współczesny Rząd Światowy.

John Thavis, autor „Dziennika watykańskiego” przez ponad 30 lat pracował w Watykanie jako akredytowany dziennikarz, mając okazję do relacjonowania z pierwszej ręki zagranicznych wizyt Jana Pawła II oraz Benedykta XVI. Jako stary wyga żurnalistyki, niejednokrotnie opisuje mechanizmy rządzące współpracą Kurii Rzymskiej i mediów, które nieraz są po prostu kuriozalne. Przywołać tutaj można chociażby trudności z relacjonowaniem wydarzeń związanych z głową Kościoła. A to autobus wiozący dziennikarzy stoi w korku, a to zbyt sztywna dyscyplina w zespole prasowym uniemożliwia odpowiednie działanie. Okazuje się nieraz, że lepiej i więcej widać z monitorów w centrum medialnym niż z placu, na którym akurat papież odprawia mszę lub wygłasza nauki. Najlepszym sposobem na bezpośredni kontakt z biskupem Rzymu jest w rezultacie samolot, w którym ten spotyka się z dziennikarzami na konferencjach prasowych. Przy czym Thavis chwaląc Jana Pawła II, czyni przytyk Benedyktowi, tego ostatniego uznając za mało komunikatywnego oraz wypowiadającego nieraz niezbyt medialne bon moty.

Bo to właśnie Benedykt XVI jest główną postacią „Dziennika watykańskiego”. Thavis często krytykuje Ratzingera właśnie za tę małą komunikatywność, za wycofanie i nieśmiałość. Widzi autor, że papież próbuje wskakiwać w buty swojego poprzednika, ale rezultatem jest tylko niemiecka powściągliwość. Poznajemy pontyfikat nowego przywódcy Kościoła katolickiego począwszy od konklawe, które Thavis relacjonuje z nerwem, w oczekiwaniu na biały dym, który tak naprawdę jest… szary. Później dziennikarz towarzyszy papieżowi w rozlicznych pielgrzymkach i snuje swoje opowieści. A te niekoniecznie związane są tylko z osobą biskupa Rzymu. W kilkunastu rozdziałach pojawiają się przeróżne kontrowersyjne problemy, ale sposób ich ukazania jest daleki od tabloidowej sensacyjności. Takich niepopartych faktami sensacji jest na rynku sporo, a Thavis jest zbyt doświadczonym fachowcem, aby bawić się z nami w sekrety Watykanu rodem z brukowej prasy.

Tych problemów, o których wspomina autor, jest tutaj kilka. Między innymi rozprawia się on z mitem Piusa XII jako papieża żydożercy, uznając ten stereotyp za krzywdzący i mało sprawiedliwy. Przytacza sytuacje, w których Żydzi po wojnie dziękowali papieżowi za okazane wsparcie, uświadamia skalę tej pomocy. Nie stawia jednak diagnozy jednoznacznej, jest na to zbyt inteligentny i zbyt uczciwy. Pisze, , że prawdopodobnie można było jeszcze bardziej zaangażować się w sprawę, że można było uratować większą liczbę istnień ludzkich. Inną kwestią jest sprawa Bractwa Piusa X, tradycjonalistycznego zgromadzenia kapłańskiego, które kontestując ustalenia Soboru Watykańskiego II, pozostawało w otwartym konflikcie z Janem Pawłem II. Thavis opisuje próby zażegnania konfliktu, która wyszła właśnie od Benedykta XVI. Mowa w końcu w „Dzienniku watykańskim” o skandalicznej sprawie Legionu Chrystusa, założonego przez księdza Marciala Maciela w Meksyku na początku lat 40. XX wieku. Ten zboczeniec, narkoman i niewierzący cynik prowadził swoje bractwo, wykorzystując je jako źródło niekończących się przyjemności homoseksualnych. I tu pojawia się akcent polski. Thavis pisze o niesławnej roli abpa Stanisława Dziwisza w tuszowaniu sprawy tak, aby jej echa nie dochodziły do Jana Pawła II, który nie uczynił niczego, aby ten skandal rozwiązać.

Jak widać, John Thavis nie unika trudnych tematów, natomiast pisze o Watykanie jak najbardziej obiektywnie, co nie znaczy, że unika anegdoty czy humoru. Jego pozycja napisana jest bez zadęcia, bez kościółkowego słodzenia, ale z szacunkiem dla opisywanych osób, nawet jeżeli autor poddaje je krytyce. Obraz, jaki ostatecznie ukazuje się przed oczami czytelnika, może być nieco zaskakujący. Nie dlatego, że autor ujawnia tajne źródło spisków wszelakich, ale z przyczyny zgoła odwrotnej. Okazuje się bowiem, że administracja watykańska to ciało nieraz niewładne, zbiurokratyzowane, rządzące się bardziej prawami nieformalnych kontaktów i koterii niż jasnymi prawami ustalanymi na szczeblu centralnym. Swoją drogą szkoda trochę, że autor „Dziennika watykańskiego” nie poczekał na Franciszka. Ciekawe, co napisałby o jego bon motach czy próbach (dość niemrawych i pod publiczkę jednak) reformowania rzymskich urzędów.

John Thavis, Dziennik watykański. Władza, ludzie, polityka, tłum. U. Gardner, wyd. Znak, Kraków 2015, ss. 396.


Narodziny religii to zjawisko fascynujące. Zwłaszcza, gdy możemy je obserwować niemalże naocznie. Jak na dłoni widać wówczas, jak rzeczywistość przenika się z mitem. Widać, jak to, co było realnym światem, odkształca się i przybiera zupełnie nowe formy. A gdzieś w tym zawsze jest charyzmatyczny lider; bez niego trudno wyobrazić sobie to zjawisko. Lider fascynuje, otumania, tworzy własną legendę. Zagadką jest, na ile w to wszystko wierzy. Jednak, gdyby podstawa nowej religii miała być tylko na zimno stworzoną maszynką do zarabiania pieniędzy, chyba by nie wyszło, prawda? Lider musi więc być jednostką wybitną, naznaczoną szaleństwem, jakąś kosmiczną iskrą, która pozwoli mu opętać swoich wyznawców tak, aby ci poszli za nim bez szemrania. Taki był w opowieści Lawrence’a Wrighta L. Ron Hubbard, twórca poślednich powieści science fiction oraz ojciec scjentologii, jednego z bardziej niepokojących i tajemniczych kultów współczesności.

Urodził się w roku 1911, a jego młodość i początki dorosłości przypadły na gigantyczne zmiany, które przetoczyły się przez cały cywilizowany świat. I i II wojna światowa, następnie boom gospodarczy w USA i Europie Zachodniej, oraz wiążące się z powyższymi faktami kryzysy tożsamości, wiary, człowieka zaowocowały tworzeniem się wielu kultów i sekt. Tradycyjne chrześcijaństwo zdawało się nie odpowiadać na najważniejsze pytania współczesnych, do tego obserwowano najszybszy, jak do tej pory, rozwój gospodarczy i techniczny. Na wiele z egzystencjalnych pytań, które stawiał sobie człowiek połowy XX wieku, odpowiedzi niosła literatura science fiction. Z niej wyrósł Hubbard. Początkowo pisał rozmaite pulp fictions, aby z nich niejako wyprowadzić dianetykę, naukę stojącą gdzieś na pograniczu psychologii i neurologii. Zdaniem uczonych, szarlatańską i pełną bzdur. Koncepcja dianetyki stała się podwaliną scjentologii, religii, która jak żadna inna, podbiła przede wszystkim sferę filmową, słynne Hollywood. Jeśli mówimy o wyznawcach tego kultu, na myśl przychodzą dwa nazwiska: John Travolta i Tom Cruise. Są również inni. O nich też opowiada „Droga do wyzwolenia”, będąca jednym z lepszych reportaży dotyczących nowych zjawisk religijnych oraz religii w ogólności.

Autor rysuje szeroką panoramę, w której oglądamy symultanicznie kilka wątków. Pierwszym z nich jest życie L. Rona Hubbarda, którego poznajemy jako człowieka niezwykle błyskotliwego, inteligentnego, ale równie szalonego oraz okrutnego. Spaprane życie rodzinne, obarczone kilkoma tragediami, mitomania posunięta aż do absurdu, ale tytaniczna pracowitość (jak pisze Wright Hubbard jest autorem ponad tysiąca tekstów!) Hubbarda muszą budzić zadziwienie. Innym wątkiem są losy Paula Haggisa, który jako człowiek bardzo młody wkracza na scjentologiczną ścieżkę, a równolegle pnie się po szczeblach hollywoodzkiej kariery: od pisania scenariuszy do kreskówek aż po reżyserię „Miasta gniewu” czy „W dolinie Elah”. Haggis z kolei opuszcza scjentologię, impulsem do czego staje się homofobiczna według twórcy polityka tego religijnego stowarzyszenia. Jest też opisana historia obecnego przywódcy kultu Davida Miscavige’a, który rysuje się w reportażu dość mało sympatycznie: jako nadużywający siły i władzy psychopata. Są i wspomniani wyżej gwiazdorzy kina, jest wielu innych obecnych bądź byłych członków Kościoła. Panorama tych losów jest niejednorodna i niejednoznaczna.

Bo czymże w istocie jest scjentologia? Według założyciela, to nie tyle religia, co wiedza pozwalająca człowiekowi na samorozwój i samokontrolę. Dzięki sesjom tak zwanego audytowania poddający się im adept jest rzekomo w stanie wejść na wyższy poziom duchowy. Powstały do tego sprzęt elektroniczny, tak zwany e-metr, jest swoistym wykrywaczem kłamstw. Jak widzimy, mamy religię na miarę stechnicyzowanego wieku XX i XXI. Dodajmy jeszcze skomplikowaną kosmologię, w której wątki rodem z fantastyczno-naukowych space oper krzyżują się z jakimś kosmologicznym mesjanizmem. Szaleństwo! Do tego drogie. Nie jest scjentologia religią dla plebsu, tu się uiszcza konkretne kwoty. To nie dwie dychy dane proboszczowi na kolędzie. Wyzuci z duchowości i inteligencji hollywoodzcy celebryci są w stanie płacić setki tysięcy dolarów tylko po to, aby wchodzić na kolejne szczeble wtajemniczenia. Bo to ostatnie niezwykle podnieca. Niczym w tajnych stowarzyszeniach chodzi o to, że prawdę zna tylko wąskie grono wyznawców. Świat zewnętrzny to bezrozumna masa idąca na zatracenie. Taki przekaz karmi pychę i odpowiada na potrzebę bycia kimś odrębnym od reszty społeczeństwa.

Paradoksalnie, im ktoś bardziej wtajemniczony, tym mocniej ubezwłasnowolniony. Istnieje w Kościele Scjentologicznym, według Wrighta, specjalna kapłańska kasta nazwana Sea Org. Utrzymuje się za głodowe stawki, mieszkając w izolacji od świata. W dużej mierze w jej skład wchodzą osoby, które ze scjentologią związały się już od dziecka, za sprawą własnych rodziców. I teraz trudno im odejść. Pokazuje Wright, że nie ma takiej bzdury, w którą nie uwierzyliby ludzie. Skoro mieszkańcy Korei Północnej wierzą, że władzę w ich państwie sprawuje „Wieczny Prezydent”, czyli od ponad 20 lat zmarły Kim Ir Sen, są również w stanie brać za dobrą monetę bajki science fiction, które stały się dogmatyczną podstawą scjentologii. Ci, którzy odeszli, mogą zaświadczyć, że dalej jest tylko pustka. Nie zyskuje się żadnych tajemniczych mocy, jak obiecują wyżsi stażem przyjaciele z Kościoła, trzeba płacić coraz więcej pieniędzy, aby sumy na kontach rosły, a wierchuszce żyło się dostatniej. Tak jak zwykle, po obietnicach magii (nota bene, autor zwraca uwagę na okultystyczne źródła scjentologii) i fajerwerków nie pozostaje nic, a prawda jest brutalnie banalna: kasa, misiu, kasa. A głupki płacą.

Lawrence Wright, Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary, tłum. A. Wilga, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 574.

Tajne stowarzyszenia są stare jak świat, a kto zaprzecza ich istnieniu, jakby zaprzeczał faktom o heliocentrycznym charakterze naszego układu planetarnego. Ludzie od zawsze chcieli czuć przynależność do pewnych elit: zawodowych, religijnych, politycznych, nawet kulturalnych. To chęć przeżywania prawdy (bądź fałszu – to zależy) z podobnie myślącymi, w dodatku zamknięta przed profanami. Ale, co więcej, również chęć wpływania na losy społeczności, państwa, a nawet świata. Kwestia sekretnych związków musi wymykać się więc z całościowego poznania, a nawet przenosić zainteresowanych w krainę mitów i niedopowiedzeń. Związki te nie są tak potężne, jak chcieliby ci, którzy się ich panicznie boją; nie są również kawiarnianymi klubami dla zbzikowanych dżentelmenów odziewających się w fikuśne fartuszki. Wszechpotężne być nie mogą z tego prostego powodu: sam człowiek taki nie jest. Natomiast nie lekceważyłbym ich wpływów, bo nie stoją za nimi hobbyści przebierający się w masońskie fatałaszki. A co, gdybyśmy powiedzieli, że związki takie tworzą również Żydzi? O Jezu, antysemityzm! Uciekaj, kto może!

Posądzeniami o antysemityzm czas chyba przestać się przejmować, bo jak rzekł celnie dowcipny ktoś, antysemita to ten, kogo sami Żydzi nie lubią. Natomiast dla zdroworozsądkowo myślącego człowieka z jakiego powodu krytyka polityki Izraela czy pewnych żydowskich poczynań miałaby być nazwana mianem antysemityzmu? Szufladki i stygmatyzowanie zostawmy więc lewakom i nadwrażliwym poszukiwaczom politycznej niepoprawności. Bo oto na polskim rynku lat temu parę ukazała była się dość ciekawa pozycja książkowa. Mowa o „Tajemnicach Zakonu Synów Przymierza” pióra Emmanuela Ratiera. Jest to jedyna taka rzecz na naszym dość wąskim poletku literatury faktu, i chyba nie tylko na naszym. W związku z tym trudno zweryfikować fakty, porównując je ze zdaniami zawartymi w analogicznym opracowaniu. Rzecz w tym, że go nie ma. Należy więc czytać uważnie i konfrontować treści z wiedzą, którą możemy zdobyć z innych źródeł. A takie źródła istnieją, jedynie informacje dotyczące tematu bywają mocno rozproszone. A jaki to temat? – zapyta ktoś.

3 października 1843 roku w USA Henry Jones wraz z kilkunastu towarzyszami założył pierwszą lożę B’nai B’rith. Loża ta nosiła nazwę Bundes Breuder i była początkiem tytułowego Zakonu Synów Przymierza. W swych statutach założyciele zaakcentowali filantropię, a także powszechną pomoc wszystkim ludziom, cokolwiek to miałoby znaczyć. Loże zaczęły pączkować, przy czym zrzeszały, czego tutaj jeszcze zbyt mocno nie zaakcentowałem, jedynie Żydów. Był to więc zakon ekskluzywistyczny, łączący członków tylko określonej narodowości. Źródła B’nai B’rith, jak pisze Ratier, są masońskie; to od masonerii Synowie Przymierza zapożyczali tajemnicze obrzędy, deistyczną teologię czy w końcu system stopni wtajemniczenia. Po tych ostatnich wspinali się wszyscy adepci loży, a to, co głoszone wyżej, było ukryte dla tych, którzy w hierarchii zakonu znaleźli się niżej. B’nai B’rith oskarżano o wiele złego, nawet o satanizm, natomiast autor tekstu tak ciężkich dział nie wytacza. Co więcej, pisze rzeczowo i bez ulegania histerii. I pisze o tym, czego można dowiedzieć się ze źródeł oficjalnych, chociaż te wytwarzane przez zakon do bibliotek (mimo nakazu przesyłania egzemplarza obowiązkowego) nie trafiają.

Mimo wielu luk i domysłów możemy dowiedzieć się nieco na temat tego tajemniczego stowarzyszenia. Jeśli nawet to, co pisze Ratier, prawdą jest, powodów do niepokoju wystarczy. Przypomina więc autor skądinąd wiadome związki Freuda z B’nai B’rith. Ten szarlatan psychologii zwykł ściśle współpracować z zakonem, wygłaszając corocznie wykład z dziedziny, którą się zajmował. Nie tylko Ratier pisze o kabalistycznych źródłach jego teorii psychoanalizy. Niepokojące może być też majstrowanie przy Soborze Watykańskim II, o którym wspomina francuski autor. A majstrowanie to zaowocowało polityczną poprawnością, która w łonie Kościoła katolickiego kazała zdjąć z narodu wybranego odpowiedzialność za śmierć Chrystusa. Czyli w myśl interesu politycznego winę za to wydarzenie zepchnięto tylko na Rzymian. Dobrze, że sycylijska mafia nie poczuwa się do łączności z antycznym Imperium.

Zakon Synów Przymierza według relacji Ratiera ma swoje agendy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale w Europie, Izraelu, a nawet w RPA. I jak pisze autor książki, organizacja ta przede wszystkim dba o narodowy i polityczny interes Żydów. Dzieje się tak pomimo początkowych deklaracjach dotyczących „dobra całej ludzkości”. Jak widać, są równi i równiejsi. Emmanuel Ratier wspomina o inwigilacji narodowej prawicy, nie tylko we Francji, o wywiadzie gospodarczym, wtyczkach w służbach specjalnych, w końcu o klasycznym wywiadzie politycznym. Opisuje działalność ADL – Ligi Antydefamacyjnej, którą krytykowali również sami Żydzi. Działalność ta skupiona jest na wykrywaniu aktów antysemityzmu, przy czym chodzi o jakąkolwiek krytykę Żydów oraz Izraela. Nawet tę polityczną. Co się kryje za stopniami wtajemniczeń, jaka jest w rzeczywistości teologia i mistyczne podłoże organizacji, nie wiemy i snuć możemy jedynie domysły.

Pozazdrościć organizacji – piszę to bez ironii. W czasach, gdy byle chłystek z Zachodu może napisać o „polskich obozach koncentracyjnych”, gdy powstają antypolskie sztuki i filmy, nam Polakom przydałby się taki lobbing. Zamiast snuć czarne wizje dotyczące spisków, tych prawdziwych i tych wyimaginowanych, może powinniśmy zatroszczyć się o to, aby sami posiadać elity, które będą bronić naszego narodowego interesu w kraju i za granicą. Do biadolenia jesteśmy pierwsi, ulegamy pedagogice wstydu, w myśl której odpowiedzialność za holokaust spływa przede wszystkim na nas (i na nazistów – kosmiczne stwory z planety Na Zi – bo Niemcy przecież byli porządni), bijemy się w piersi nie za nasze grzechy. Żydzi, mimo prześladowań w całej Europie, dopięli swego i biją się o własne wartości. Nam potrzeba tego samego.

Emmanuel Ratier, Tajemnice Zakonu Synów Przymierza. Prawdziwa historia bractwa B’nai B’rith, tłum. M. Miszalski, wyd. Wektory, Wrocław 2011, ss. 371.