Gdyby teoretyk komunizmu – Karol Marks – i jego praktyk oraz zbrodniarz – Włodzimierz Lenin – mogli ujrzeć dzisiejsze Chiny, z pewnością przeżyliby wstrząs poznawczy. Gdyby dołączył do nich jeszcze przewodniczący Mao – mieliby tematów do rozmowy na kilka dobrych dni i nocy. Gdy przywódca Chin i szef panującej tam partii komunistycznej rozpoczął reformę systemu gospodarczego, a działo się to w latach 80. XX wieku, uruchomił lawinę, której skutkiem jest dzisiejsza ekspansja Państwa Środka na wszystkie niemal elementy światowego rynku. Od guzików do skomplikowanych modułów na stacjach kosmicznych: bardzo duża produkcji światowej wytwarzana jest właśnie tam. W przypadku Chińskiej Republiki Ludowej mamy do czynienia z połączeniem wody i ognia: komunistycznej kontroli społecznej, skutkującej brakiem wolności słowa i zrzeszania się, oraz wolnością gospodarczą, która powinna zawstydzić wszystkich tych europejskich polityków, którzy mieniąc się liberałami, tak naprawdę są zwolennikami ingerencji państwa w gospodarkę i centralnego planowania. Chiny bowiem są krajem rozwijającym się niczym Łódź w „Ziemi obiecanej”.

Wyobraźmy sobie średniej wielkości miasto, w którym znajduje się ponad trzysta fabryk, a każda z nich, bez wyjątku, wytwarza guziki. Ich liczba stanowi trzy czwarte chińskiej produkcji tych przedmiotów. Albo podobny ośrodek, w którym wszystkie zakłady wypuszczają corocznie setki tysiące huśtawek, zjeżdżalni, karuzel. Są miasta produkujące tylko elektroniczne wagi, inne – biustonosze, a jeszcze kolejne – buty. Tak opisał Peter Hessler specyfikę chińskiego życia gospodarczego. I nie bez przyczyny wspomniałem o Łodzi, mieście, w którym na przełomie XIX i XX wieku można było wzbogacić się w przeciągu kilku lat, a to za sprawą przemysłu tekstylnego, który zdominował całkowicie produkcję przemysłową w tym miejscu. Co stało się później, to kwestia lat 90. i upadku fabryk. Obecnie Łódź prawie zupełnie pozbawiona jest przemysłu, a w przeciągu 25 lat „wolności” jej ludność stopniała o 150 tysięcy. To samo pewnie stanie się, ale na niewyobrażalnie większą skalę, w Chinach. Hessler pisze, że boom gospodarczy Państwa Środka pozbawiony jest w dużej mierze perspektywicznego myślenia. Zakłada się fabrykę, powiedzmy, że kółek do biustonoszy, uruchamia się produkcję, później przenosi się ją, a w przypadku dobrej koniunktury powstaje zaraz mnóstwo zakładów produkujących to samo. Chiński boom będzie musiał skończyć się również z powodu problemów demograficznych, ale o tym autor już nie pisze. Te problemy nie oznaczają wcale, jak pomyśli sobie większość, rozrostu społeczeństwa, ale pierwsze symptomy jego kurczenia się.

Hessler nie pisze również o wielu innych kwestiach. Mam wrażenie, że to typowy amerykański średnio rozgarnięty dziennikarz, który widzi tylko to, co chce widzieć. Zafascynował się biedak rozwojem gospodarczym, przedsiębiorczością, a nawet samorządnością. Z tego powodu trudno polecić jego reportaże komuś, kto po raz pierwszy chciałby zetknąć się ze specyfiką tego kraju. Wiadomo przecież, że Chińska Republika Ludowa to nie tylko gwałtowny rozwój przemysłu, ale również gwałcenie wolności jednostki, prześladowanie chrześcijan, monopol władzy, publiczne egzekucje i wiele innych wątpliwych atrakcji made in China. Hessler albo nie chce ich widzieć, albo ich nie widzi. Przecież rozwija się gospodarka i czego chcieć więcej? Ten rozwój okupiony jest również degradacją środowiska naturalnego, znane są przypadki niszczenia terenów rolniczych, czy niwelowania wzgórz po to, aby w tych miejscach postawić kolejne ośrodki przemysłowe.

„Przez drogi i bezdroża” nie są książką poświęconą tylko życiu gospodarczemu Chin, to ostatnie stanowi tylko jedną trzecią treści. Pozostałe części poświęcone są życiu codziennemu na wsi oraz podróżom samochodem. Autor bowiem zdał sobie egzamin na chińskie prawo jazdy i zjeździł spore połacie tego państwa. Jego obserwacje, jak na kogoś, kto blisko dziesięć lat spędził w ChRL, a w dodatku porozumiewa się w języku chińskim, są dość banalne. Korupcja w policji, grzeczność Chińczyków, śmieszne przepisy drogowe, bieda na prowincji – chciałoby się więcej, ale widocznie jałowość umysłu autora na to nie pozwala. Gdy autor opisuje swoje życie na wsi, na której przemieszkał kilka lat, wpada dodatkowo w ton sentymentalny. Zbyt wiele pisze o swoim zbolałym sercu, o swojej wrażliwości, a za mało oddaje głos innym. Ton jego opowieści staje się wówczas egoistyczny, a co czytelnika to tak naprawdę obchodzi? Jedyną tak naprawdę interesującą kwestią zawartą w dwóch pierwszych częściach jest problem Wielkiego Muru. I ciekawostka dla tych, którzy twierdzą, że jest on budowlą, którą widać z Księżyca. Otóż, nie widać, a mit ten powstał, gdy jeszcze nikt w kosmos nie latał.

Peter Hessler, Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach, tłum. J. Jedliński, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 500.

Współczesna proza polska nie jest historią z mojej bajki. Szczególnie zaś ta obyczajowa, mająca ambicje opisywania świata tu i teraz. Witkowski, Chutnik, Dehnel, Bator – te mielizny omijam, wiedząc, że znajdę w nich jedynie mętną wodę. Dość, że pan Dehnel i pani Bator naigrawali się w swoich tekstach z polskości, a pan Witkowski i pani Chutnik zbytnią uwagę raczej poświęcali dewiacjom. Mam więc do tej młodej polskiej prozy dość silną awersję. Bywają jednak pewne wyjątki, do których zaliczyłbym między innymi Jakuba Żulczyka. W kilku poprzednich powieściach, zwłaszcza w „Radiu Armagedon”, udowodnił, że jest zdolnym prozaikiem. W czym ta zdolność się objawia? Otóż, pisarz jako reprezentant pokolenia trzydziestolatków bardzo celnie opisuje swoje i młodsze pokolenie, koncentrując się na „warszawce”. „Ślepnąc od świateł” jest jego najnowszą powieścią. Powieścią brutalną, wulgarną, do tego napisaną sprawnie, a co najważniejsze, posiadającą fabułę. O tej ostatniej zapominają bowiem nasi literaci głównego nurtu, grzęznąc w bagnie przebrzmiałego już postmodernizmu. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale wielu wciąż takich, którym wydaje się, że narrację trzeba udziwnić, a logikę wyrzucić na śmietnik.

W powieści Żulczyka narracja istnieje w formie klasycznej, jednak aby zwiększyć dynamikę akcji, został użyty czas teraźniejszy. Logika zaś pojawia się w każdym momencie, ponieważ wydarzenia, które stanowią oś konstrukcyjną utworu, wynikają działań bohatera i są racjonalnym łańcuchem faktów. A te dotyczą kilku dni, świątecznych nota bene, z życia pewnego dilera narkotykowego sprzedającego kokainę warszawskim snobom, hipsterom i celebrytom. Ile było już takich opowieści, spyta ktoś dociekliwy. Sporo – można odpowiedzieć. Sporo było też historii o miłości, o wojnie czy zdradzie. Czytamy jednak te, które nas zaciekawią, a „Ślepnąc od świateł” do tej kategorii należy. Z jednej strony mamy więc tutaj do czynienia z sensacyjną akcją, która popycha głównego bohatera w stronę przeróżnych perypetii, a z drugiej – intrygująco zarysowane obyczajowe tło, które chcąc nie chcąc, wdziera się w nasze życie. Nawet, gdy nie oglądamy telewizji, nie słuchamy radia, czy nie czytamy plotkarskich portali, słyszymy co rusz o przeróżnych pozbawionych rozumu i inteligencji bohaterach, nazywanych, nie wiedzieć dlaczego, celebrytami. I nietrudno sobie wyobrazić, że spora część tych bohaterów kolorowej prasy dla kolorowych fajnopolaków żyje właśnie w taki sposób: na nieustannym lansowaniu się i wąchaniu koksu.

To, co więc w powieści tej najciekawsze, wiąże się z obserwacją tych pseudoelit, w których skład wchodzą blogerki modowe, prezenterzy telewizyjni, zawodowi geje, artyści postmodernistyczni. I dobrze, że to tylko książka, bo obcując z tym ludzkim zoo w rzeczywistości można by się nieźle ubrudzić. Nie chodzi tutaj tylko o kokainę: ona w zasadzie jest najmniejszym problemem. Największym jest egoizm: wszak w przypadku tego środowiska, wzmocnionego pokoleniowym pochodzeniem, chodzi tylko o zabłyśnięcie. Nieważne, w jaki sposób, ważne, aby mówili. Ludziom tym wmówiono, że są wyjątkowi, że mogą osiągnąć wszystko, że trafili na loterii życia wyjątkowo tłusty los. Patrząc jednak z boku na to całe szemrane towarzystwo, dochodzimy do wniosku, że jest ono tylko śmietnikiem. W niedawno opublikowanej na łamach jednego z tygodników recenzji tej powieści Andrzej Horubała nieprzypadkowo dokonał jej porównania do „Taksówkarza” – znanego filmu Martina Scorsese. Anglicy określają taki zbiór indywiduów mianem „scum”, co można przetłumaczyć jako ścierwo. Ta banda skrajnych egotyków, ćpunów, dziwek, czyli pokolenie ja, czy generacja yolo (ma być przyjemnie, a konsekwencje się nie liczą), brzydzi nawet głównego bohatera.

A skoro o nim mówimy, warto mu się przyjrzeć. Jacek to osoba spoza Warszawy, która przyjechała tutaj na studia i już została, wsiąkając w miasto. Bohater ten gardzi nie tylko tym celebryckim śmietnikiem, któremu sprzedaje narkotyk, ale wszystkimi, którzy nie zarabiają tyle, co on. Trudno go więc lubić, jako skrajnego nihilistę, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dobrze punktuje własne otoczenie. Jest niczym paparazzi, który ubrudził się swoim zajęciem, ale wciąż potrafi odróżnić dobro od zła. Dlatego wierzymy mu w to, co mówi. W pewnym momencie jedna ze spotkanych przez niego postaci dobrze go podsumowuje: Jacek to wciąż wrażliwy młody człowiek, który jednak chciał stać się kimś innym. I ta maska nie do końca mu pasuje. Czy jest on niej jakaś ucieczka?

Daleki jestem od stwierdzenia, że „Ślepnąc od świateł” jest powieścią z morałem. Nie ma w niej żadnych dobrych rad, w zasadzie nie ma również bohaterów pozytywnych, może poza przyjaciółką głównego bohatera. Jednak między wierszami możemy dowiedzieć się czegoś bardziej cennego niż zwykłe pouczenie. Czym innym napisać, że narkotyki są złe, że egoizm jest zły, a czym innym zawrzeć prosty, ale trudno przyswajalny wniosek, że wszystkie czyny posiadają swoje konsekwencje. Możecie sobie wejść w błyskający świat „warszawki”, możecie żyć tak, jakby nie było jutra i jakbyście wszyscy byli na tym świecie najważniejsi. Możecie wąchać koks, zapominając o kolejnych moralnych zakazach, zgodnie z filozofią yolo, która jest czystym satanizmem, ale pamiętajcie, że prawa fizyki są niezmienne. Akcja wymusza reakcję, a im większa energia potencjalna, tym większe zniszczenia przy zderzeniu. Róbta, co chceta.

Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł, wyd. Świat Książki, Warszawa 2014, ss. 519.

Ferenca Molnara nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jest on autorem znanej lektury szkolnej „Chłopcy z placu broni”. Oprócz działalności wydawniczej był on także dziennikarzem. W 1914 roku Molnar w obliczu Wielkiej Wojny postanowił zaangażować swój talent pisarski i został korespondentem wojennym armii austro-węgierskiej. W latach 1914-1915 pisał artykuły do gazet węgierskich z frontu w Galicji. W ten sposób powstał zbiór korespondencji wojennych pt. „Galicja 1914-1915”.

Zaangażowanie żywego słowa prosto z linii frontu na pewno pozwoliło trochę odświeżyć przykurzoną I Wojnę Światową, zwłaszcza że niewielu ludzi skupia się na froncie wschodnim tej wojny. A na wojnie w Galicji w szczególności. W powszechnej świadomości Wielka Wojna jest obecna tylko na Zachodzie, a i to niezbyt silnie, bo przykryta jest ogromem zniszczeń następnego konfliktu. Wychodząc z tego założenia, warto zapoznać się z tą publikacją, bo dzieje się wiele, bywa i straszno i śmieszno. Dowiedzieć możemy się na przykład, że CK Marynarka Wojenna, patrolując rzekę w Serbii, całkowicie przypadkiem wzięła do niewoli żołnierzy serbskich, dla żartu krzycząc z patrolowca do piechoty na brzegu: „Poddajcie się!”.  W Galicji także działo się całkiem dużo: odbywały się ciężkie walki o przełęcz dukielską i o Limanową na terenach dzisiejszej Polski.

W książce znajdziemy na pewno obraz wojny bardziej żywy, niż w innych relacjach, bo pisany praktycznie rzecz biorąc na miejscu, kilkaset metrów od okopów. Molnar pisze w nieco staroświecki sposób i oszczędza czytelnikom naturalistycznych opisów walk. Ta staroświeckość ma także swoje wady, które, niestety, widać – mianowicie wyzierającą z każdego kąta nachalną propagandę austro-węgierską. Oto nasi węgierscy żołnierze są waleczni jak lwy i dzielnie zdobywają kolejne reduty całkowicie niezorganizowanego przeciwnika. Oficerowie nasi są czuli dla żołnierzy jak własny dziadunio i dają im nawet pieniądze na przepustkę do domu. Cesarz Franciszek Józef czuwa nad nami, a wspólnym wysiłkiem (dewiza cesarza FJ) osiągniemy zwycięstwo.

Takimi opisami Molnar, niestety, osiąga fatalny efekt: przez pompatyczne relacje męstwa naraża się na śmieszność. Podobny skutek osiągnął Jaroslav Haszek w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”, z tym że u niego był to efekt zamierzony. Czytelnik znający dzieła Haszka będzie miał wrażenie po lekturze Molnara, że cała armia austro-węgierska to radosna zbieranina gałganów, którzy niewiele  potrafią, ale bawią się „w wojenkę” i dorabiają do tego habsburską ideologię monarchistyczną. Przypomina się Haszkowy heroiczny do granic śmieszności opis czynu telefonisty Chodounskiego z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Chodounsky, zasypany ziemią przez szrapnel, telefonuje do sztabu ze swojego grobu, gratulując zwycięstwa w walce. Czytając zbiór korespondencji wojennych, można zorientować się, skąd Haszek brał swoje absurdalne opisy. Najprawdopodobniej tylko trochę ubarwiał styl obecny w krajowej prasie.

Taka propaganda dodaje tej książce smaku, bo widać wyraźnie, że wojna nie toczyła się tylko na froncie, ale i na szpaltach gazet, a wydziały kontroli prasy pracowały pełną parą. Zbiór artykułów Molnara wpisywał się w powszechnie obowiązującą ówcześnie „linię”. Naiwna CK propaganda jest dziś żywym świadectwem klasycznego warsztatu dziennikarskiego sprzed stu lat, ale na pewno nie będzie wartościowym źródłem historycznym na temat postępów (czy tym bardziej strat) armii w walce. I przed tym należałoby ostrzec czytelników poszukujących źródeł historycznych.

Ferenc Molnar, Galicja 1914-1915. Zapiski korespondenta wojennego, Oficyna Wydawnicza MOST, Warszawa 2011, ss. 296.

Autorem recenzji jest Pan porucznik od saperów.

Jeśli ktokolwiek chociaż pobieżnie interesuje się Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi, nie mógł przeoczyć najważniejszego w Polsce wydarzenia związanego z UFO, jakim było lądowanie tajemniczego statku w Emilcinie w okolicach Lublina. Wydarzenie to, niemające dotychczas w naszym kraju precedensu, było tak ważne, ponieważ wiązało się z niezaobserwowanym do tej pory wzięciem, tak zwanym spotkaniem czwartego stopnia. Uległ mu Jan Wolski, nieżyjący już prosty rolnik z Emilcina. 10 maja 1978 roku wracał on z kobyłą od ogiera, gdy na drodze spotkał tajemnicze istoty, które zaprowadziły go do swojego statku i tam wykonały badania. Wydarzenie to nagłośnił znany ufolog Zbigniew Blania-Bolnar z Łodzi, poświęciwszy mu wiele artykułów i kilka książek. Blania zaangażował się w kompleksowe zbadanie Jana Wolskiego, na płaszczyźnie psychologicznej, neurologicznej, laryngologicznej etc. Wniosek był jeden: Wolski nie kłamał i z pewnością to, co opowiadał o swojej tajemniczej przygodzie, musiało być prawdą. Fakt ten wydawał się nie do podważenia, a żeby go uwiecznić dla potomnych, dziesięć lat temu w Emilcinie postawiono pomnik upamiętniający to wydarzenie. Napis na nim wyryty głosi: prawda nas jeszcze zaskoczy.

Przyznam się, że również wierzyłem w prawdziwość podawanej w dziesiątkach źródeł historii, chociaż naiwną ufność w istnienie UFO mam już raczej za sobą. Jednak w historii Jana Wolskiego z Emilcina było coś, co wydawało się solidną podstawą. W końcu wykonano wiele badań, a człowiek, który został zaproszony przez kosmitów do statku, nie miał zdolności do wymyślania niestworzonych historii. Ba, nawet nigdy o żadnych kosmitach nie słyszał; nie czytał książek, sporadycznie sięgał po gazety, a telewizora w domu nie miał. W prawdziwość tego zdarzenia wierzył również Bartosz Rdułtowski, autor omawianej właśnie pozycji zatytułowanej „Tajne operacje PRL i UFO”. Dla zainteresowanych tajemnicami Trzeciej Rzeszy nazwisko Rdułtowskiego nie powinno być anonimowe; autor ten już nieraz odmitologizował przeróżne niesamowite opowieści, a to zdarzenia w Roswell, gdzie rzekomo rozbił się statek obcych, albo niezwykłe legendy o cudownej broni Hitlera. We wszystkich przypadkach okazywało się, że to, co wydawało się mocno zakorzenione w ludzkiej świadomości, było opowieścią rodem z Andersena: zmyśloną, współczesną baśnią.

Czy tak miało być z Emilcinem? Po czterdziestu niemal latach prawda zdaje się bezlitosna. Tak, w przypadku lądowania w Emilcinie wszystko staje się jasne: mamy do czynienia z mistyfikacją. Nie będę odbierał czytelnikowi przyjemności przedzierania się przez fakty i dochodzenia wraz z autorem do zaskakującego finału, więc nie zdradzę, w jaki sposób całe to zdarzenie powstało. Przywołam za to raz jeszcze napis z pomnika UFO: prawda nas jeszcze zaskoczy. Opracowanie to, analizujące drobiazgowo wiele dokumentów i artykułów, z których wiele do tej pory było niedostępnych, może zatrząść w posadach wierzących w UFO. Napisałem o wierze nieprzypadkowo, gdyż w przypadku tego zjawiska mamy do czynienia z fenomenem religijnym. Powstaje bowiem wiele opowieści przypominających te o objawieniach istot boskich. Ktoś widział światła na niebie, inny spodki, cygara czy tajemnicze istoty. Najwięksi „szczęściarze” stanęli z tymi ostatnimi twarzą w twarz. Wydarzenia te analizowane są później w gronie ufologów, którzy poprzez działanie w jednolitej grupie tak samo myślących wzmacniają wzajemnie swoją wiarę. A Rdułtowski bezczelnie im ją podważa. Nie zaglądałem na fora ufologiczne, ale podejrzewam, że autor został na nich już uznany za heretyka. I gdyby dzisiaj płonęły stosy, niechybnie spłonąłby na jednym z nich, a z nim jego książka.

Trzeba docenić drobiazgowość i skrupulatność śledztwa, którego dokonał na potrzeby rzeczonego opracowania Bartosz Rdułtowski. Wymagało ono długich tygodni mrówczej pracy w bibliotekach, a później metodycznego zbierania materiału z wywiadów ze świadkami: mieszkańcami Emilcina, byłymi milicjantami, rodziną ufologa – Zbigniewa Blani. Ogromnym łutem szczęścia okazało się zdobycie od siostry łódzkiego badacza UFO wielu dokumentów, korespondencji, notatek, które pomogły dojść autorowi do najbardziej pasującej hipotezy. Trzeba tu dodać, że końcowe wnioski, które formułuje Rdułtowski, to jednak hipotezy. Z powodów, którymi między innymi jest śmierć Blani i Wolskiego – najważniejszych świadków, nie udało się autorowi „Tajnych operacji…” sformułować stuprocentowych, pewnych tez. Konkluzje, do których dochodzi omawiana książka, mogą być uznane za dostatecznie mocne. Co więc się okazuje? Mamy więc pewność dotyczącą mistyfikacji, natomiast nie możemy być do końca pewni, czy sposób jej stworzenia był prawdą. Sprawa okazuje się nadal budzić kontrowersje. Pozostaje tajemnicą.

Nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy napiszę, że Rdułtowski przez pewien okres śledztwa podejrzewa ślad służb specjalnych. W końcu tytuł książki naprowadza nas na taki wątek. Bowiem tajemnicza okazuje się postać głównego bohatera Zbigniewa Blani, który rzekomo utrzymywał się z pisania artykułów i książek (a miał kilkuletnie przerwy, w których nie pisał i nie publikował zupełnie niczego), a swój budżet reperował corocznymi miesięcznymi wakacjami w Szwecji, w czasie których pracował, czym zarabiał na swoje utrzymanie. Znając nawet pobieżnie specyfikę systemu PRL, trudno wyobrazić sobie, że zwyczajny absolwent socjologii mógł pozwolić sobie na bezrobocie (nakaz pracy obowiązywał w całym kraju) i coroczne kanikuły na zgniłym zachodzie. Autor nawet zaangażował się w poszukiwanie teczki osobowej Blani w IPN, nie znalazł jej jednak. Mnie natomiast przychodzi na myśl jeszcze jedno rozwiązanie. A co, gdyby Blania był agentem niejawnym, tak zwaną „enką”? To jednak tylko domysły, a po lekturze książki pełne luk i tajemnic życie najbardziej znanego polskiego ufologa zaczyna fascynować bardziej niż latające talerze.

Bartosz Rdułtowski, Tajne operacje PRL i UFO, wyd. Technol, Kraków 2013, ss. 754.

W ostatnich dekadach XX wieku, szczególnie w schyłkowym okresie PRL-u do zbiorowej wyobraźni przenikały historie o UFO, Obcych podbijających naszą planetę, czy tajemniczych uprowadzeniach, zwanych kontaktami trzeciego stopnia. Niczym grzyby po deszczu wyrastały w latach 80. kluby fantastyki, niekiedy niczym nieróżniące się od parareligijnych sekt. Te również kolportowały bibułę, w której zamiast antysystemowych treści miejsce znalazły poślednie opowiastki science-fiction czy relacje z kontaktów z Ufoludkami. Wielu wierzyło w te niestworzone historie, będące być może kolejnym wentylem bezpieczeństwa stworzonym przez tajne służby dogorywającego komunistycznego państwa, jakim była Polska Rzeczpospolita Ludowa. A co by się stało, gdyby Obcy istnieli naprawdę i naprawdę dokonali inwazji? Wizji takich były już w literaturze dziesiątki tysięcy, zdarzały się również one często na naszym podwórku, bo temat to wdzięczny i dobrze niesie fabułę utworów fantastycznych.

Z inwazją Obcych spotykamy się więc po raz kolejny, a mowa o powieściowym debiucie Alexandra Gütsche – „Wieczorze gorzkiej mgły”, który mignął prawie niezauważenie i wielu miłośników fantastyki naukowej nie zarejestrowało jego wydania. W sumie szkoda, bo mamy do czynienia z niebanalnym potraktowaniem znanego już motywu kosmicznej inwazji. A skąd ta nietypowość? Mianowicie akcja powieści rozgrywa się w schyłkowym okresie realnego socjalizmu, w ósmej dekadzie XX wieku; okres ten stanowi w utworze rodzaj historii alternatywnej. Na pozór wszystko wygląda tak jak w rzeczywistości: mamy autorytarny rząd, panoszące się służby milicyjne i bezpieczniackie, w końcu cenzurę i brak wolności. Szybko okazuje się jednak, że w tym historycznym sztafażu wiele elementów zaczyna dziwić. Najważniejszym z nich jest geneza systemu, która owiana jest tajemnicą, a jedyne, co o nim wiemy, wiąże się z inwazją z kosmosu. Merkini, czyli rasa Obcych, która przyleciała na Ziemię, uczestniczy w rządzeniu. Nie za bardzo wiadomo, jak to wszystko się rozpoczęło. Autor, aby skomplikować sytuację, wprowadza do fabuły jeszcze inne, walczące ze sobą i wrogie wobec siebie rasy kosmitów.

Natomiast to nie Obcy są w „Wieczorze gorzkiej mgły” najważniejsi. Gütsche opisuje ich bardzo oszczędnie, skupiając się na postaciach ludzkich, z których głównym bohaterem jest były esbek Tomasz Szczepkowski. Jego zadaniem będzie odnalezienie córki pewnego dygnitarza, a co ważniejsze, tajemniczego przedmiotu zwanego trikoderem, przypominającego swoją funkcjonalnością dzisiejsze telefony komórkowe. Akcja zaczyna się stosunkowo szybko i obejmuje sporo zwrotów, na które składają się pościgi, podróże między Warszawą, Wrocławiem a Toruniem, sytuacje niebezpieczne i skrajne. W końcu Polska jest w powieści miejscem groźnym, w którym w specjalnych strefach Obcy nie wahają się przed przeprowadzaniem eksterminacji ludności. Strefy te przypominają skażone zony z literatury postapokaliptycznej. Poza nimi natomiast toczy się zwykłe, szare życie, przypominające to z epoki po stanie wojennym.

Aleksander Gütsche, opisując rzeczywistość, zagrał z czytelnikami w specyficzną zgadywankę. Pojawiające się w powieści nazwiska dygnitarzy partyjnych są bardzo często znane z naszych realiów. Tyle, że nie politycznych, ale tych związanych z badaczami UFO. Mamy więc w utworze tym nazwisko Zbigniewa Blani-Bolnara, znanego pisarza przybliżającego w latach 80. tematykę latających talerzy, autora chociażby „Obecności UFO”. Jest również Jan Wolski, bohater znanej historii o porwaniu w Emilcinie (jak się ostatnio okazało, sfałszowanej), czy Lucjan Znicz, autor kilkutomowej monografii zatytułowanej „Niezidentyfikowane obiekty latające” oraz wielu innych pozycji poświęconych zjawiskom niewyjaśnionym. To nie wszystkie gry z czytelnikiem, które prowadzi autor. W „Wieczorze gorzkiej mgły” zauważymy aluzje do rockowej sceny lat 80., realnych wydarzeń historycznych, jak śmierć księdza Popiełuszki, czy postaci historycznych. Takie nagromadzenie gier świadczy o groteskowym charakterze powieści Alexandra Gütsche.

Mówiąc o tym utworze, nie sposób nie przywołać nazwiska Janusza A. Zajdla, klasyka polskiej fantastyki socjologicznej i naukowej. Gütsche wykorzystuje w swoim tekście motyw inwazji, obecnej chociażby w Zajdlowskim „Wyjściu z cienia”. Z drugiej strony charakterystyczna wędrówka bohatera głównego z jednej strony przypomina powieści Strugackich, a nawet „Małą Apokalipsę” Konwickiego (charakterystyczne obrazy podziemia). Innym zaś odwołaniem może być peerelowska powieść obyczajowa, w końcu te wątki również w „Wieczorze gorzkiej mgły” są mocno zaakcentowane. Świat w utworze jest szary, ponury, spowity tytułową gorzką mgłą, a główny bohater to pokancerowany przez życie naukowiec. Na żadną transformację ustrojową się nie zanosi, w końcu kosmici to gorsze ścierwo niż komuniści.

Alexander Gütsche, Wieczór gorzkiej mgły, wyd. Lampa i iskra boża, Warszawa 2014, ss. 251.

Może nie do końca dla takich zupełnie maluczkich, ale na pewno dla laików, którzy z medycyną stykają się tylko podczas grypy lub jesiennego kataru. Zacznijmy od tego, że autor - Jurgen Thorvald - miał sobie dziadka, Heinricha Hartmanna. Nic szczególnego, można by powiedzieć, bo dziadka prawie każdy ma albo miał. Ale dziadek Pana Thorvalda był dziadkiem szczególnym. Był lekarzem i robił notatki z dziejącego się na jego oczach rozwoju medycyny. Autor, korzystając z notatek swego dziadka, w fascynujący sposób opisał dziejącą się na jego oczach rewolucję. Dzięki Hartmannowi, dziadkowi Thorvalda, możemy być świadkami początków znieczulania pacjentów oraz leczenia kamieni moczowych, resekcji żołądka (tutaj wątek polski – w małym podtoruńskim Chełmnie Ludwik Rydygier dokonał pierwszej udanej resekcji żołądka). Co interesujące, możemy być także świadkami tragicznej klęski doktora Semmelweisa, pioniera antyseptyki i jego pośmiertnego sukcesu.

Doktor Ignaz Semmelweis był lekarzem kliniki położniczej w Wiedniu. Zauważył, że w jego klinice odsetek zgonów spowodowany gorączką położniczą był zdecydowanie wyższy, niż w drugim szpitalu, gdzie nie było kostnicy. Doszedł do wniosku, że za ten stan odpowiadają sami lekarze i studenci, którzy badając zmarłe położnice, przechodzili bez żadnego mycia rąk do odbierania porodów. Tym samym przenosili „cząstki zwłok”, a kolejne położnice umierały. Semmelweis wprowadził wiec obowiązek każdorazowego mycia rąk roztworem wapna i tym samym zmniejszył odsetek zgonów do 2-3 procent! Nie wiedział co prawda, że za przenoszeniem chorób kryją się bakterie (czas Pasteura miał dopiero nadejść), ale przedstawił koncepcję niewidocznego czynnika przenoszącego choroby.

Niestety, współczesna Semmelweisowi pozytywistyczna medycyna nie była do niego zbyt dobrze nastawiona. Medyk został oskarżony o wymyślanie nieistniejących magicznych „miazmatów”, które jakoby miałyby być przenoszone przez lekarzy. W imię walki z ciemnotą pionier antyseptyki został okrzyknięty hochsztaplerem (pomimo twardych wyników statystycznych!) Coraz bardziej zrozpaczony Semmelweiss zmarł wyklęty przez środowisko lekarzy. Dopiero kilkanaście lat po jego śmierci angielski lekarz, dr Joseph Lister, stwierdził, że miał rację. Dziś w Budapeszcie (Semmelweiss był Węgrem) znajduje się muzeum medycyny i jego pomnik, a budapeszteński uniwersytet nosi jego imię.

Dlaczego Jurgen Thorvald to wszystko nam pokazuje? Dlatego, że chce udowodnić, jak krótka jest historia nowoczesnej medycyny. Ma raptem niecałe dwieście lat! Gdybyśmy urodzili się wcześniej, jakiś przygodny medyk leczyłby nas upuszczaniem krwi i pijawkami, tudzież zebranym na polu zielem i proszkiem z żaby. O ile byśmy zdążyli do niego trafić przed niechybną śmiercią od zakażenia. Thorvald chce nam także pokazać odważnych ludzi, którzy nie bali się przeciwstawić istniejącej wiedzy medycznej i myśleć nieszablonowo, a którym przyświecała najważniejsza idea niesienia pomocy drugiemu człowiekowi.

Dziś, kiedy w szpitalach przeprowadza się setki tysięcy operacji, a znieczulenie można dostać w każdej aptece, nie dostrzegamy, jak wielki postęp dokonał się przez tak relatywnie krótki czas. Chwała Wam, dzielni pionierzy!

Jurgen Thorvald, Stulecie chirurgów, wyd. Znak, Kraków 2008.

Autorem recenzji jest Pan porucznik od saperów.

Proza kryminalna znajduje się dziś u szczytów popularności. Z pewnością przysłużyły się tej modzie nazwiska Marka Krajewskiego i dwójki uznanych Skandynawów: Mankella i Larssona. Zaczęła się kryminalna gorączka i nagle okazało się, że prozę tę czytać wypada. To, co dwadzieścia lat temu stanowiło synonim złego smaku, nagle okazywało się powodem do towarzyskich przechwałek. Osobiście z akademickimi gustami mi nie po drodze, więc w szkole średniej i na studiach zamiast po zapewne głębokie i trafne analizy Derridy, Baumana czy Rorty’ego, sięgałem właśnie po prozę rozrywkową: science fiction, sensację i kryminały. Zdania nie zmieniłem w jednej kwestii, mianowicie literatura gatunków jak mało co obnaża niedostatki warsztatowe, a pisarz zmagający się z nią może zdać egzamin z logiki konstruowania świata przedstawionego. Chociaż w ostatnich latach po jakąkolwiek beletrystykę sięgam rzadziej niż po literaturę faktu, zdarzają się mi kryminalne epizody.

Od literatury tego typu wymagam bezdyskusyjnie trzymania w napięciu, to znaczy suspensu, logicznej konstrukcji wydarzeń oraz zaskakującego zakończenia. Jeśli któryś z tych elementów kuleje, to już gorzej. Wbrew pozorom, które być może posiadają setki fanfikowców i domorosłych literatów publikujących w dziesiątkach serwisów literackich swoje wypociny, pisanie kryminałów to trudna praca. A przede wszystkim rzemiosło, któremu nie zaszkodzi odrobina artyzmu. Po co ten przydługi wstęp? Ponieważ leży przede mną „Kocia morda”, debiutancka powieść kryminalna Kamila Staniszka. Autor jest mieszkańcem Piaseczna, redaktorem naczelnym tamtejszej gazety – „Kuriera Południowego” – i dziennikarzem. Pisarzem został mimo woli, jak sam twierdzi. Autora poznać można było również na jednym z najlepszych forów dyskusyjnych na temat muzyki metalowej, gdzie publikował pod artystycznym pseudonimem zaczerpniętym od nazwiska czołowej polskiej pozytywistki. I ciekawe, na ile duch autorki „Roty” czuwał nad autorem w czasie gdy ten pisał „Kocią mordę”.

W przypadku debiutu Staniszka mamy do czynienia z kryminałem samorządowym, mianowicie cała intryga dzieje się w Piasecznie i w jego okolicach. Zaczyna się od trupa, którym jest młoda stażystka odbywająca praktyki w lokalnej redakcji. Bohaterem głównym zaś jest dziennikarz, zgorzkniały i sterany życiem redaktor Andrzej Kalicki. I to na jego barkach spocznie ciężar rozwiązania zagadki. Jak to się stało, że podczas urodzinowego bankietu Kalickiego zginęła Kamila – młoda praktykantka z piaseczeńskiej gazety? - na to pytanie będzie musiał odpowiedzieć główny bohater. Ten, nie dość że zmęczony życiem i osobistą tragedią, to jeszcze musi rozwiązywać swoje osobiste problemy. Kalicki nie jest superbohaterem, nie ma ani mocy Jamesa Bonda, ani przenikliwości Marlowe’a czy Herkulesa Poirota, to raczej zwykły szary człowiek orientujący się co nieco w lokalnych zawiłościach.

Portret tych samorządowych węzłów jest dość realistyczny, bo niech podniesie rękę w górę ten, kto mieszka w miejscowości, w której odbywają się podobne przekręty. Policja, samorząd, media stanowią jedną sitwę, o tyle jest dobrze, że w powieściowym Piasecznie jest miejsce na niezależną od władzy gazetę. Nie wszystkie miasta w Polsce mają to szczęście. Jeśli chodzi o pozostałe części składowe „Kociej mordy”, przyznać trzeba, niestety, że autor nie ustrzegł się pułapek czyhających na młodego piórem adepta powieści kryminalnych. Przede wszystkim akcja utworu nie trzyma należycie w napięciu. Pewne momenty są, natomiast całość wydaje się zbytnio przegadana. Staniszek, zamiast mnożyć tropy i podtrzymywać napięcie, skupia się na wątkach niekoniecznie potrzebnych. Więcej pisze na temat zakładania przez Kalickiego nowej gazety, niż na temat samej zagadki. Co więcej, akcja prowadzona jest zbyt drobiazgowo. Mógł autor pominąć wiele niepotrzebnych szczegółów, dotyczących tego, co bohater jadł na śniadanie, albo jaką drogę przemierzył samochodem. Do fabuły nic one nie wnoszą, za to bez przyczyny ją spowalniają.

Wątek główny powieści prowadzony jest poprawnie, mimo faktów wymienionych powyżej znalazło się w nim nawet miejsce na kilka niespodziewanych zwrotów akcji. Cała „Kocia morda” jest więc czytadłem, które walorów artystycznych, jak zresztą większość prozy rozrywkowej, raczej nie posiada. Jest tekstem, który portretuje polską prowincję, na której znajdą się, jak to w życiu bywa, biznesmen-aferzysta, skorumpowani politycy, dziennikarze chodzący na pasku władzy, a nawet ksiądz słuchający black metalu. Ot, specyfika małej społeczności, w której więcej uchodzi niż w metropolii. Autor może zbyt kurczowo trzyma się swojego znanego środowiska, może powinien wyjść z niego, aby spróbować zmierzyć się z czymś, co bezpośrednio go nie dotyczy. Dla maniaków prozy kryminalnej „Kocia morda” może okazać się atrakcyjna, reszta czytelników może spokojnie poczekać na dalsze powieści Kamila Staniszka w nadziei, że autor rozwinie swój warsztat.

Kamil Staniszek. Kocia morda, wyd. Stanpress, Piaseczno 2014.