„Emiraty francuskie” są książką ważną, szczególnie dziś, gdy Europę zachodnią zalewają dwie fale: lewackiego frontu ideologicznego złożonego z feministek-genderystek, aborcjonistów i zwolenników eutanazji dla wszystkich, oraz islamskiej imigracji. Jej autor, Bogdan Dobosz, pokazuje bowiem, jak na przestrzeni ostatnich lat zmienił się społeczno-polityczny klimat nad Sekwaną. A jego diagnozy są słuszne tym bardziej, że autor mieszka w Paryżu od wielu lat.

Mieszka Pan we Francji wiele lat, obserwując zmiany obyczajowe, jakie w tym okresie przechodziły nad Sekwaną. Kiedy to wszystko się zaczęło? Można postawić tezę, że praprzyczyną tego eksperymentu społecznego jest Rewolucja Francuska?
Historycznie można mówić o pewnym wahadle. Od czasów rewolucji sytuacja wielokrotnie się zmieniała. Weźmy na przykład stosunek republiki do Kościoła katolickiego. W 1905 roku weszła w życie inspirowana przez masonerię ustawa o rozdziale Kościoła i państwa. Przepisy te uszyto właściwie dla Kościoła katolickiego. Ustawa ta wyraźnie zakazywała na przykład pomocy państwa w budowie nowych świątyń. Zakazywano też używania symboliki religijnej w przestrzeni publicznej (poza cmentarzami), zakazywano wykorzystywania kościołów do zebrań politycznych, ograniczono nawet możliwość noszenia na ulicach sutann, czy habitów zakonnych. Kościelne dzwony mogły dzwonić na Anioł Pański lub wzywać na Mszę św. dopiero po uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia od władz lokalnych. W następnych dziesięcioleciach nastąpiły jednak pewne zmiany. Na przykład po I wojnie światowej, uwzględniając „daninę krwi katolików”, zezwolono w 1920 roku na pomoc państwa w budowie kościołów.

Pewne komplikacje przyniosło tu nowe zamieszanie z islamem otwarcie wchodzącym w przestrzeń publiczną. Powrócono do idei przestrzegania laickości, co miało być panaceum na islam. Lekarstwo nie pomaga, a pewne przepisy obracają się na przykład przeciw katolicyzmowi. Można tu wspomnieć o fali rugowania z przestrzeni publicznej bożonarodzeniowych szopek, czy nawet „mocno świeckich” Mikołajów.

Od kilku lat, po przejęciu władzy przez lewicę, można też mówić o ideologicznym „dokręcaniu śruby”. Jeszcze generał de Gaulle mówił, że „państwo jest laickie, ale Francja jest chrześcijańska”. Były socjalistyczny minister oświaty Vincent Peillon ostatnio definiował laickość państwa „powracając” do skrajnej i wrogiej religii rewolucji. Warto tę definicję przytoczyć. Rewolucja ma być „wydarzeniem, które nie przynależy do chronologii, ale jest absolutnym początkiem; to teraźniejszość i uosobienie sensu jednej generacji, zmazanie winy narodu francuskiego w 1789 roku. To bezprecedensowy rok, gwałtowny, historyczny skok, pojawienie się nowego człowieka. Rewolucja jest wydarzeniem metahistorycznym, to znaczy wydarzeniem religijnym. Rewolucja implikuje całkowite zapomnienie tego, co było przed rewolucją. Dlatego szkoła ma rolę fundamentalną, ponieważ musi ona pozbawić dziecko wszystkich skojarzeń przed-republikańskich, wychować je tak, by stało się obywatelem. Jest to nowe narodzenie, przeistoczenie, które dokonuje się w szkole i przez szkołę; jest to nowy kościół ze swoim nowym kapłanem, swoją nową liturgią, swoimi nowymi tablicami praw”. Nasza chrześcijańska era zostaje skrócona i zastąpiona erą porewolucyjną. Tutaj mamy początek „nowego świata”. Można też uzupełnić wypowiedź Peillona o pewne tezy pojawiające się w oficjalnych dokumentach francuskiej masonerii, na przykład o tym, że „o ile w historii Francja była »najstarszą córką Kościoła«, to w przeciwieństwie do tamtej epoki, republika umiała dokonać zbawczej emancypacji wobec religii, wytwarzając w długotrwałym i trudnym procesie koncepcję laickości”. 

W starciu z islamem owa koncepcja laickości jednak zawodzi. Mamy tu przykłady skrajnych stanowisk. Od prób obłaskawiania islamu (wizyty polityków w meczetach, życzenia z okazji ramadanu, czy wciągnięcie na postępową listę „grzechów głównych” islamofobii,). Dobrym przykładem jest tu socjalistyczny mer miasta Valence, który przesłał przez internet noworoczne życzenia dla imamów. Wychwalał w nich „cnoty islamu, waszej pięknej religii” i deklarował, że „jedynie serca uspokojone bezgraniczną ufnością w Bogu znają szczęście”. Przypomniał też swoje zasługi dla rozbudowy miejscowego meczetu i budowy rytualnej ubojni, a życzenia zakończył po arabsku tekstem „Niech pokój i pokłon Allacha będzie z wami!”. Co ciekawe, podobne pokłony dla biskupa katolickiego raczej socjaliście nie przeszły przez gardło... A z drugiej strony mamy próby „dyskryminacji pozytywnej” za czasów Sarkozyego, czy pomysły Hollande’a o odbieraniu islamskim terrorystom obywatelstwa, jeśli byli Francuzami naturalizowanymi. Tak, jak gdyby dla ich ofiar miało znaczenie, jaką narodowość miał wpisaną do paszportu zamachowiec...

Mnie osobiście najbardziej zadziwił fakt, że młodzież francuska nie uczy się ani o Ludwiku XV, ani o Napoleonie. Przecież to tak, jakby w Polsce nie uczyć o Sobieskim, bo to islamofob i o Piłsudskim, bo przemoc stosował.
Rzeczywiście, historia stała się w edukacji francuskiej przedmiotem marginalnym. Trochę wyjaśnia to przytoczona wcześniej definicja ministra oświaty, dla którego prawdziwa historia zaczyna się w roku 1789. Chodzi tu zapewne o koncepcję, w której nie ma miejsca na utrwalanie postaw patriotycznych, bo te mogą rodzić nacjonalizmy, szowinizm etc. Pozostawienie pewnych tematów na boku miało też eliminować ewentualne konflikty w wieloetnicznej przecież szkole. Przyczyniło się jednak do utraty przez szkołę zdolności integracyjnych i w konsekwencji problem pogłębiło.

W czasach Sarkozyego próbowano nawet wprowadzić pewne elementy wychowania obywatelskiego, patriotyzmu. Rozpoczęcie roku szkolnego miało uświetnić odczytanie w szkołach listu młodego komunisty zabitego przez Niemców Guya Moqueta. Pomysł sprytny, bo pożegnalny list przepełniony jest młodzieńczym patriotyzmem, a jego autor jako komunista powinien być dla lewicy strawny. Jednak ten pomysł Sarkozyego spotkał się i tak z mocną krytyką. We francuskiej szkole nie ma już miejsca na funkcje wychowawcze.

Trzeba tu dodać, że większość francuskich nauczycieli to od lat zwolennicy lewicy i na partie lewicy głosujący. W nauczaniu historii dominuje zaś marksizm. Zamiast Ludwika mamy gender, wątki feministyczne. I tu ma Pan rację. W takim standardzie Napoleon jest niezbyt sympatycznym dyktatorem, który pogrzebał ostatecznie dorobek rewolucji, a Sobieski też byłby traktowany jako postać nie do końca pozytywna. Zwłaszcza, gdyby nauczyciel musiał w polskiej szkole mówić o nim w klasie, gdzie w ławkach zasiadłaby na przykład połowa uczniów pochodzenia... tureckiego. Pewnie dla świętego spokoju król wyleciałby z programu nauczania obowiązkowego historii.

Smutne jest, że ten ideologiczny walec działa na zasadzie trzech kroków do przodu i ewentualnie chwilowego zatrzymania, gdy do władzy dochodzi prawica. Z drugiej strony widać było dość liczne protesty społeczne, gdy władza chciała przeforsować „małżeństwa” homoseksualistów. To oznaka przebudzenia czy przedśmiertne drgawki?
Już od dawna twierdzę, że teoria politycznego wahadła to przeszłość. Za każdym razem wychyla się ono mocniej na lewo. Homośluby są tu dobrym przykładem. Masowe protesty, wręcz przebudzenie, ale i przepchnięcie lewicowego pomysłu. Politycy prawej strony, którzy wspierali protesty i obiecywali odejście od tej ustawy, dość szybko nabrali wody w usta i obecnie przyznają, że nawet po odsunięciu PS od władzy tej ustawy już nie ruszą. Całą scena polityczna przesuwa się po prostu na lewo. Należy pamiętać, że nawet jeśli chodzi o lobby homoseksualne, to swoją grupę mają partie centroprawicowe, a takie lobby istnieje nawet w uważanym za skrajnie prawicowy Froncie Narodowym.

Nie wiem, czy masowe protesty były przebudzeniem, czy rodzajem agonii. Wydaje się jednak, że istnieją dwie Francje, które mają z sobą coraz mniej styczności.

W ten cały lewacki i niszczycielski nurt wchodzi, niczym nóż w masło, radykalny islam. Która wizja przyszłości jest dla Pana bliższa? Ta opisana przez Jeana Raspaila w „Obozie świętych”, pełna gwałtów i przemocy, czy miękkie oddanie państwa w „Uległości” Houellebecqa?
Zgadzam się, że to ideologia lewicowa, owe „postępy postępu” razem z pochwałą wielokulturowości, tolerancji, laickości państwa i polityczną poprawnością, spowodowały samorozbrojenie społeczeństwa, podkopanie jego tożsamości i pozwoliły na ekspansję islamu. Republika wychowała sobie całe pokolenie ludzi nienawidzących swojego państwa. Islam, który nie jest tylko religią, ale i propozycją niemal całościowego systemu społecznego, trafia ze swoją ofertą na podatny grunt. Radykalizuje swoich wyznawców w opozycji do permisywizmu państwa. Staje się odpowiedzią na kryzys. Warto zwrócić uwagę, że ludzie oczekują często pewnych wymagań, jasnego przekazu moralnego. Roli tej nie spełnia już na przykład katolicyzm, a islam staje się jakąś alternatywą. W kręgu chrześcijańskiej Francji przyrost dusz notują tylko katoliccy integryści i to też o czymś świadczy.

Wspomniani przez pana autorzy to wizjonerzy. Osobiście jest mi bliższy Jan Raspail. Nie ośmieliłbym się jednak stawiać jakichkolwiek prognoz co do przyszłości. Jest źle, zawsze może być gorzej, ale jest też pewna dynamika zachodzących procesów, która wymusza pewne otrzeźwienie elit. Warto zwrócić uwagę, że po zamachach, w słowniku politycznej poprawności wzięto na przykład w nawias pojęcie „islamofobii”. Socjaliści zaczęli mówić momentami językiem Frontu Narodowego. Poprawni polityczni autorzy nagle stają się niemal islamożercami, nawołującymi do promowania tożsamości francuskiej. Poza wygłupami w rodzaju kolejnych marszów, iluminacji budynków, czy kolejnych „je suis”, pokuszono się o diagnozę sytuacji, a zdiagnozowanie choroby to początek leczenia.

Problemem będzie sama kuracja. Wszyscy zdają sobie sprawę, że mamy kryzys integracji. Lewica tłumaczy to jednak po swojemu. Za kryzys odpowiedzialna jest ekonomia, czy wysokie bezrobocie, na przykład wśród młodzieży. Młodzi uciekają w islam, bo jak każda religia, stanowi „opium dla ludu”, czyli rodzaj ucieczki od rzeczywistości. Wystarczy jednak naprawić ekonomię, wprowadzić kolejne programy aktywizacji, dać pracę i problem w końcu zniknie. Wątpliwe. Coraz bardziej przebija się też jednak i teza o tym, że za zaistniałą sytuację odpowiada relatywizm, permisywizm moralny, właśnie brak tożsamości. Tykającą bombą są nie tylko nowi emigranci, ale też i sytuacja demograficzna. Muzułmanie mają większy przyrost naturalny, a zupełnie nowym zjawiskiem, które zaskoczyło francuskich socjologów, jest fakt, że w drugim pokoleniu emigrantów następuje dość szeroki powrót do praktyk religijnych i kulturowych korzeni.

W komentarzu pod recenzją Pańskiej książki pewna czytelniczka napisała, że mieszka we Francji od pięciu lat i widzi, że nie każdy muzułmanin jest zły, a – co więcej – wielokulturowość wciąż ma swoje dobre oblicze. Czytając „Emiraty francuskie”, odniosłem przeciwne wrażenie, że to multi kulti właśnie jest jedną z przyczyn wzrostu działań terrorystycznych.
Trudno się nie zgodzić z tezą, że nie każdy muzułmanin jest zły. Nigdy i niegdzie tak nie twierdziłem. Nie wiem natomiast, o jakie „dobre oblicze” wielokulturowości Czytelniczce chodziło? Może o to, że różnorodności kultur łatwiej, na przykład o oryginalną urodę ludzi spotykanych na ulicach, o różnorodność propozycji kulinarnych, sympatycznych restauracji etnicznych i kafejek, o wpływy owej różnorodności na modę, a może o to, że można nie ruszając się z Paryża i nie tracąc pieniędzy na bilety, dotknąć namacalnie jakiejś egzotyki? Pozytywy można też dostrzec w sporcie. W wieloetnicznym i wielokulturowym społeczeństwie znajdą się zawsze osoby bardziej predestynowane na przykład do biegów, czy skoków w dal. Warto jednak przede wszystkim zdawać sobie sprawę także z pewnych zagrożeń. We Francji każde napięcie pomiędzy Izraelem a Palestyńczykami powoduje wzmocnienie policyjnej ochrony synagog, kiedy Turcja zadziera z Kurdami i na odwrót, trzeba dodatkowo patrolować okolice Placu Republiki (mieszkają tu duże mniejszości etniczne tych narodów), kiedy Algieria grała na Mundialu, francuskie MSW z ulgą odetchnęło, kiedy ta drużyna w końcu odpadła. Każdy mecz Algierczyków kończył się bowiem zamieszkami na ulicach i podpalaniem aut. I działo się to na ulicach Paryża, a nie... Algieru. Kiedy dochodzi do akcji terrorystycznej na tle wyznaniowym czy etnicznym, zamachowcy mogą liczyć na solidarność współbraci, czy ziomków, nie ma też problemu z werbunkiem. Kiedy terrorysta Mohamed Merah został zastrzelony przez policję, jego nazwisko można było znaleźć wypisywane na wielu osiedlach francuskich przedmieść jako bohatera i męczennika.
W czasie zeszłorocznych zamachów w Paryżu przebywał Pan we Francji? Ciekaw jestem, co na ten temat – i na temat imigrantów – mówi francuska ulica, kiedy jeszcze może mówić, nie będąc zdławiona przez polityczną poprawność.
Akurat byłem w Polsce, ale odwiedziłem Paryż kilka dni później. Ulica wolna jest od politycznej poprawności, czasami tylko... ścisza głos. Niewątpliwie urosły akcje Frontu Narodowego, ale chyba zbyt mało, by osiągnąć wygraną w wyborach prezydenckich. Swoją drogą, pozytywnie oceniono także działania prezydenta Hollande’a, któremu na krótki czas, ale w końcu wzrosły notowania.
Reakcje Francji, ale i całej Europy na zagrożenie masową imigracją to czysty absurd. Jak Pan myśli, głupota, krótkowzroczność, a może misja samobójcza motywowana nienawiścią do cywilizacji łacińskiej?
Jednak uważam, że jest to przemyślany projekt. Nie uważam, by dużą rolę odgrywał tu na przykład spadek kolonialny. Niemcy po I wojnie kolonii już nie miały, chociaż w ich przypadku może chodzić o dodatkową karę za II wojnę, tak, żeby się już jako naród nie podnieśli. W pewnym momencie usiłowano we Francji poprawić sobie demografię i ściągnąć przy dobrej koniunkturze nowych robotników. Ciekawa jest teoria, że generał de Gaulle celowo zgodził się na niepodległość spacyfikowanej właściwie Algierii, bo przewidywał skutki włączenia tych departamentów jako części metropolii. Mieszkający od pokoleń w północnej Afryce Francuzi zostali zmuszeni do emigracji, Algieria stała się niepodległa, ale minęły dziesięciolecia i sytuacja podobna dzieje się już na Loarą i Sekwaną.

Jeśli chodzi o emigrację, sądzę, że za jej recepcją przemawiał podobny pomysł jak przy zakładaniu UE. Osłabienie podmiotowości narodów celem eliminacji ewentualnych waśni, konfliktów, czy wojen. W zamian miał być kontynent przenikających się kultur, różnorodności, pokoju i tolerancji. Tak jak w „Odzie do radości” – „Jasność twoja wszystko zaćmi. Złączy, co rozdzielił los. Wszyscy ludzie będą braćmi. Tam, gdzie twój przemówi głos”.
Zbudowana na chrześcijaństwie, rzymskim prawie i greckiej filozofii Europa do tego modelu nie pasowała. I tak zaczęło się przemodelowanie razem z konkretnymi skutkami. Radość po latach ulatuje...

Pozostaje pytanie, kto za tym stoi? W sprawie ostatniej fali emigracji może być kilka odpowiedzi. Można wskazać na przykład na USA (rozhermetyzowanie państw islamskich, ale Stanisław Michalkiewicz przypomina też dodatkowo wypowiedź Jacquesa Delhora, który jako komisarz odgrażał się kiedyś Amerykanom, że UE ich prześcignie, a potem ekonomicznie zniszczy). Na Izrael (kto korzysta najmocniej z pozbycia się ze swojej okolicy młodych ludzi w wieku poborowym, a dodatkowym śladem jest nawoływanie żydów francuskich do osiedlania się w Izraelu na stałe), na Rosję (zmuszenie Europy do zajęcia się swoimi problemami, a nie na przykład Ukrainą), nawet na Niemcy (sami zaprosili, a w teorii spiskowej mogło chodzić o wywołanie pewnego przesilenia, które pozwoli ostatecznie zrzucić ostatnie formy historycznej podejrzliwości wobec tego kraju). Wreszcie może to być rodzaj islamskiej krucjaty, bo ktoś doszedł do wniosku, że Europa jest już do podbicia. A może po prostu był to zbieg różnych okoliczności? Jednak za rozbrojeniem moralnym Europy i przygotowaniem gruntu pod ekspansję islamu stoi już wieloletnie praca lewicowych elit, w tym i bezbożnych wolnomularzy. Praca i głupia i krótkowzroczna...


Ukąszenie grzechotnika trzcinowego zabija dorosłego człowieka. Dawka jadu, którą wstrzykuje ten niebezpieczny gad, wystarczy do uśmiercenia kilku dorosłych mężczyzn. Corocznie tysiące osób giną od spotkań trzeciego stopnia z tymi biblijnymi potworami. Te czołgające się, syczące a niejednokrotnie grzechoczące monstra budzą lęk, przywołując zrozumiałe skojarzenia diabelskie. O wężach pisał także święty Marek Ewangelista. Powiedział, że tym, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśli co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Nie dziwi zatem fakt, że są tacy, którzy chcą tę Markową maksymę wypróbować w praktyce. Wężownicy, po angielsku snake handlers, to jeden z najmniej poznanych odłamów ewangelikalnego chrześcijaństwa. Zbyt absurdalny i dziwaczny dla starej Europy, odpowiedni zaś dla zapyziałego i zapomnianego przez ludzi amerykańskiego Południa. Mówiąc o USA, najczęściej przywołujemy Nowy Jork, Waszyngton czy Los Angeles, po macoszemu traktując stany takie jak Teksas czy Alabama. Niesprawiedliwie.

Oblicza południowej amerykańskiej religijności potrafią zaiste zadziwiać. Zarówno mormoni, jak i dosłownie wierzący w przekaz biblijny chrześcijanie. Branie węży do rąk to nie domena intelektualistów rozważających każde słowo i biorących je za metaforę. To zajęcie dla górników, kierowców ciężarówek i ich zaniedbanych żon. Tu nie ma się nad czym zastanawiać. Albo się wierzy, kładzie grzechotnika na ramiona i pije strychninę ze słoika, albo idzie się do piekła. Amerykańskie Południe nie jest krainą szaro-szarych niuansów. Tu mowa ludzka brzmi: tak, tak, nie, nie. W tej atmosferze wzrasta Dennis Covington, autor „Zbawienia na Sand Mountain”. Już jako dorosły człowiek, wraca na Południe, szukając swoich korzeni. Zaznajamia się z prostymi Amerykanami, którzy żarliwie wyznają wiarę i testują ją na sobie za pomocą dzikich węży. Picie trucizny również nie jest wyolbrzymieniem; ci ludzie naprawdę to robią. Mówią również językami, wpadają w psychotyczny trans, nazywając go upojeniem w Duchu Świętym. Zresztą to samo, może bez narażania się na ekstremalne przeżycia z wężami i trucizną, dzieje się w wielu wspólnotach, w tym rzekomo katolickich, jaką jest Odnowa w Duchu Świętym.

Trudno orzec, czym jest książka Covingtona. Z jednej strony to reportaż, bo autor wielokrotnie rozmawia ze świadkami, przemierzając pustkowia amerykańskiego Południa. Pyta ich o wiarę, o węże, ale również uczestniczy w ich nabożeństwach. Z drugiej strony zbliża się „Zbawienie na Sand Mountain” do swoistej fragmentarycznej autobiografii, ponieważ autor próbuje odnaleźć ślady własnych przodków i czynnie uczestniczy w wężowych rytuałach. Nie dystansuje się więc od przedmiotu własnych badań. Perspektywa Covingtona jest subiektywna, tyle że autor jest uczciwszy od wielu reporterów, którzy udając obiektywizm, udowadniają postawione we wstępach swoich publikacji tezy. Po trzecie, „Zbawienie na Sand Mountain” przypomina powieść. Za sprawą fabularnej struktury i występowania dialogów zbliża się do klasycznej powieści drogi, w której wędrówka w głąb tajemniczego świata wężowników okazuje się podróżą do mroków własnej duszy. Ta niejednorodność książki amerykańskiego autora stanowi o jej atrakcyjności. W sprawie wiarygodności musimy zaufać autorowi, że to, co opisuje, faktycznie przeżył.


Kościoły, o których wspomina Dennis Covington, to najczęściej małe wspólnoty, leżące z dala od uczęszczanych szlaków. To również budynki przerobione z dawnych stacji benzynowych, albo na wpół zrujnowane świątynie, w których hula wiatr. Wrażenie robi z pewnością prowizoryczność, prymitywizm i brzydota opisywanych miejsc. Nie ma w nich miejsca ani na barokowy przepych czy gotycką surowość katolicyzmu. Co więcej, nawet nie spotkamy się w nich z elegancką ascetycznością luteranizmu. Kościoły snake handlers to paskudne miejsca, w których gra się hałaśliwą muzykę i wpada w trans. Po co jeszcze zdobne portyki, ołtarze i święte obrazy. Taka brzydka świątynia jest nawet bliższa autochtonom, którzy w ciągu własnego życia również nie mają czasu na obcowanie z wyższą kulturą.

Te zamknięte społeczności wydają się więc egzotyczne, bardziej w duchu afrykańskiej prowizorki czy latynoamerykańskiego mañana. To prowincjonalne, nieufne wobec obcych, surowe grupy chrześcijan, dla których wyznacznikiem wiary jest literalne traktowanie biblijnego przekazu, nawet gdy grozi on kalectwem bądź śmiercią. Nie jest bowiem tak, że dotykanie groźnych węży i picie śmiertelnej trucizny uchodzi wszystkim na sucho. Wręcz przeciwnie, wielu umarło bądź straciło zdrowie za sprawą tych tajemniczych praktyk. Nie jest też prawdą, że Stany Zjednoczone to kraj jednoznaczny, o którym wiadomo już wszystko. Południu z jego szaleństwem bliżej przecież do Afryki i Azji niż stechnicyzowanej Ameryki Północnej. A ta specyficzna religijność jest argumentem, który popiera powyższe zdanie.

Dennis Covington, Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach, tłum. B. Hlebowicz, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 198.

Gdy 14 maja 1983 roku po milicyjnym biciu umiera Grzegorz Przemyk, dla jego matki – Barbary Sadowskiej – kończy się świat. Młody maturzysta zostaje dwa dni wcześniej zatrzymany przez patrol na Placu Zamkowym w Warszawie i przewieziony na komendę mieszczącą się przy ulicy Jezuickiej. Miłosierdzia ani mądrości tam nie zaznaje. Zostaje brutalnie pobity, później odwieziony do szpitala. Sprawy nie udaje się trzymać w ukryciu; choć nie są to czasy błyskawicznie przekazywanych wieści za pomocą mediów społecznościowych, ludzie wiedzą swoje i bardzo szybko podają sobie wiadomość z ust do ust. O wszystkim wie również Wolna Europa, wiedzą zagraniczni korespondenci akredytowani w PRL. Wina milicjantów wydaje się ewidentna. Tylko, że rok 1983 to ostatnie miesiące stanu wojennego, czas komunistycznej władzy reprezentowanej przez trójkę oprychów: Jaruzelskiego, Kiszczaka i Urbana. Ci zaś nie pozwolą, aby zbrojne ramię władzy ludu mogło zostać ukarane.

W marcu 2016 roku, 33 lata po tragedii ukazuje się – już w innych realiach historycznych – reportaż Cezarego Łazarewicza. „Żeby nie było śladów” – bo taki nosi tytuł – jest z jednej strony rekonstrukcją wydarzeń, które miały miejsce bezpośrednio po morderstwie Przemyka, jak i procesu sądowego, w czasie którego skazano niewinnych sanitariuszy. Z drugiej zaś strony jest ten tekst spojrzeniem pod powierzchnię zdarzeń i dotyczy losów samego zamordowanego, jego matki, czy świadków związanych ze sprawą. Nie ma w nim natomiast wypowiedzi Kiszczaka i Jaruzelskiego. Obaj nie żyją, a i tak nie wiemy, czy zechcieliby mówić. Odpowiedź nasuwa się sama. Zważywszy na fakt, że zwłaszcza Czesław Kiszczak, ówczesny minister spraw wewnętrznych PRL, ręcznie sterował całym procesem, wydaje się, że miałby wiele ciekawego do powiedzenia. Jednym z bardziej wstrząsających faktów ujawnionych w reportażu Łazarewicza jest ta determinacja Kiszczaka, aby tak pokierować całą sprawą, by milicjantów wybielić, a skazać Bogu ducha winnych pracowników medycznych. Sam fakt ich skazania jest wiadomy, natomiast te zakulisowe działania odkrywa nam omawiana właśnie książka.

Nie ma sensu zdradzać czytelnikom wszystkich tajemnic reportażu Cezarego Łazarewicza, więc oszczędzę szczegółów i nie ujawnię, na czym to ręczne sterowanie polegało. Niech każdy doczyta sobie sam i wyciągnie odpowiednie wnioski na temat „człowieka honoru” – jak Kiszczaka określił swego czasu Adam Michnik. Podczas trwania procesu Przemyka jest on uznawany za jednego z najbardziej nieprzejednanych opozycjonistów i przebywa w areszcie. Na picie brudzia i bratanie się z ludźmi, którzy mają krew na rękach, czas przyjdzie dopiero za kilka lat. Póki co, opozycja robi wrażenie zjednoczonej i kościółkowej, nawet występująca w tle Zofia Kuratowska, po 1989 roku popierająca aborcję i „prawo” kobiet do własnego „brzucha”, tutaj umizguje się do księdza Jerzego Popiełuszki. Obraz oponentów władzy jest więc dość jednorodny, łączy ich wszystkich wspólna sprawa. Dość to wyidealizowany obraz, ale faktycznie takiemu złudzeniu ulegano w latach 80.

Inną postacią, równie ważną jak Przemyk, jest w tej książce matka chłopca, Barbara Sadowska. Ta urodzona w Paryżu poetka po Gomułkowskiej odwilży wiąże się ze środowiskiem poetyckiej bohemy Warszawy. Wiersze wydaje sporadycznie, kariery literackiej nie robi, zna się ze Stachurą czy Woroszylskim. W latach 80. prześladowana jest przez władze za antypartyjną i antyrządową działalność. Jednak śmierć syna powoduje, że staje się ona postacią tragiczną. Do tej pory żyjąca niczym modernistyczny lekkoduch: poezją i chwilowymi uniesieniami, romansami i miłostkami, Sadowska dorasta. Chociaż to chyba złe słowo. Staje się wyobrażeniem Matki-Polki z wiersza Mickiewicza, obecna na mszach za ojczyznę stanowi wyrzut sumienia i memento. W rolę tę zostaje wtłoczona mimochodem, wbrew własnej woli, chociaż zdaje się jej poddawać. Los Barbary Sadowskiej, cierpiącej matki, stanowi najbardziej wstrząsającą część reportażu. Opisany bez specjalnych emocji i spokojnie, stanowi przeciwwagę dla stoicyzmu narratora. Sadowska umiera dwa lata po śmierci syna, czym symbolicznie zamyka tragiczny los.

A co z ojcem? Leopold Przemyk jest w zasadzie nieobecny. Ten, nadający na innych falach niż żyjąca w swobodzie obyczajowej wielkomiejska poetka, inżynier usuwa się z życia Grzegorza na samym początku. Dopiero później staje się milczącym świadkiem tragedii. A sanitariusze? Napuszczeni na siebie w śledztwie i zeznający przeciw sobie Michał Wysocki i Jacek Szyzdek to kolejne ofiary tej ponurej sprawy. Uderza fakt, że właściwie do dziś wielu świadków nie chce mówić. Jakby tragedia Grzegorza Przemyka, młodego warszawskiego maturzysty, wciąż w nich żyła i budziła takie same jak przed trzydziestu laty emocje. Niestety, happy endu nie ma, tym bardziej, że sądy w III RP nie kwapiły się do tego, aby dokonać uczciwej rewizji procesu. Zbyt mało motywacji do działania, zbyt wiele mętnych przepisów. Wszystko, aby człowiek honoru mógł spać spokojnie.

Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 310.

Żyjemy w niespokojnych czasach, a te zazwyczaj owocują podobnie rozedrganą twórczością artystyczną. I chociaż muzyka pop, rządząc się zupełnie innymi prawami, wcale tego wrzenia świata nie zauważa, czyni to z powodzeniem muzyka alternatywna. W mediach i tak dominują negatywne wiadomości, więc dla przeciwwagi lepiej aby zaśpiewali pan Hyży czy pani Markowska. Po co jeszcze bardziej denerwować słuchacza? Natomiast muzyka punkowa i metalowa już od kilkudziesięciu lat niepokoi i zmusza do refleksji. Istnieją w tej masie zespoły, którym o coś chodzi, nie tylko w warstwie muzycznej, ale również w tekstach. Do nich należy kanadyjski Voivod, który od ponad trzydziestu lat skutecznie redefiniuje muzykę metalową i niejednokrotnie przekracza jej granice.

Akurat pojawiła się okazja, aby napisać co nieco o zespole, bo po trzech latach względnego milczenia Voivod przygotował nowy materiał. Nie jest to, co prawda, pełnometrażowy album, ale trwająca pół godziny epka. Zawsze to lepiej niż wydać singiel, czy – co gorsza – składankę. Chociaż są tacy, co składanki uwielbiają, prawda panie R.? Zatem fani zespołu mogą już od pewnego czasu cieszyć się świeżą zawartością „Post Society”. A zawiera ona cztery, dość długie, autorskie kompozycje oraz cover: „Silver Machine” z repertuaru Hawkwind. Warto więc było czekać?

Jeśli ktoś Voivod zna i doskonale orientuje się w ich twórczości, może śmiało przeskoczyć ten akapit. Innych proszę o pozostanie na chwilę. Wyobraźcie sobie metalową strukturę dźwiękową (chociaż rozumianą bardzo swobodnie), nawiązującą rytmicznie do punkrocka i HC. W dodatku zagraną pozornie beznamiętnie, bez niepotrzebnej agresji, ale bardzo chłodno, wręcz matematycznie. Do tego dodajmy specyfikę nagrań Bauhaus, brytyjskiej legendy nowofalowego, gotyckiego rocka, oraz odrobinę transowego nastroju, jaki kreują inni weterani nowofalowej sceny – Killing Joke. To jeszcze nie koniec! Dodajmy zmiany tempa i nastroju przywołujące na myśl inspirowany jazzem rock progresywny. Do tego oszczędne operowanie melodiami i kosmiczne, powykręcane dźwięki, pozornie do siebie niepasujące. To właśnie Voivod.

A co się zmieniło na „Post Society”? Poprzedni album, „Target Earth”, stanowił swoisty pomost pomiędzy najbardziej dziwnymi i kosmicznymi albumami Voivod: „Dimension Hatröss” i „Nothingface”, a bardziej przystępnym graniem, w rezultacie czego płyta – choć dobra – przez niektórych krytykowana była za zbyt dużą asekurację twórczą. „Post Society” jest logicznym krokiem naprzód i może zamknąć usta tym, którzy na „Target Earth” słyszeli muzykę zbyt melodyjną. Najnowszy minialbum Kanadyjczyków nie pozostawia wątpliwości: muzycy powrócili z wielkim potencjałem. Cztery autorskie utwory zawarte na „Post Society” to miód dla uszu dla tych, dla których na poprzednich wydawnictwach brakowało tego charakterystycznego dla Voivod pierwiastka szaleństwa. Numery te są, jak napisałem, dość długie, mieszcząc się między pięcioma a ponad siedmioma minutami. Muzycy mogą więc w nich dostatecznie sobie pofantazjować, łącząc szybkie, punkowe tempa podbite ciężkim basem, jazzowe harmonie, a do kontrastu przestrzenne i tajemnicze zwolnienia, w których dominują rozlane i zimne jak Arktyka partie gitar: prawie postrockowe. Efekt jest taki, że utwory zyskały otwarte struktury złożone z przeciwstawnych wobec siebie partii. Słuchacz nie wie, co spotka go za rogiem, a to przecież bardzo ważne, aby zaskakiwać.
Voivod na „Post Society” brzmi niebanalnie, niczym ten klasyczny skład z drugiej połowy lat 80., ale jednocześnie inaczej rozkładając akcenty i wprowadzając do swojej muzyki więcej przestrzeni. Melodiami nie szafuje, w rezultacie więc nie ma sensu szukać tu przebojów. Słucha się tego albumu podobnie jak płyt jazzowych: wynajdując w dźwiękowym patchworku strzępki różnych melodii, odmiennych harmonii, nastrojów, zmieniających się co chwilę i zaprzeczających sobie nawzajem. To rodzaj dźwiękowej podróży w pustkę kosmosu, podczas której wydarzyć się może wszystko.
Voivod, Post Society EP, Century Media 2016.

Gdyby próbować zliczyć wszystkie nadprzyrodzone zjawiska, objawienia czy wizje, których doświadczają ludzie na świecie, nie wystarczyłoby z pewnością sto takich recenzji. Kto żyw, przynajmniej raz słyszał o kimś, kto miałby z taką sytuacją się zetknąć. Jednym ukazują się duchy zmarłych, innym Matka Boska przekazuje jakieś komunikaty, jeszcze inni z kolei zostają opętani i biegają po ścianach. Z racjonalnego punktu widzenia zjawiska te w większości da się wytłumaczyć naukowo, nie sięgając do ich religijnej interpretacji. Wszak nie ma religii, w której fakty takie nie miałyby miejsca. Człowiek podatny jest na sugestię i często wmawia sobie, że oto przemówił przez niego Duch Święty, albo że Maryja przekazała mu ważną wiadomość dotyczącą zagniewanego Jezusa, który za chwileczkę, za momencik obróci grzeszny świat w perzynę. Rzymski katolicyzm również nie jest wolny od mistycyzmu, a ten ostatni stanowi niezaprzeczalny lepik na głodnych niesamowitych zdarzeń. W dobie gwałtownego rozwoju mediów elektronicznych coraz więcej takich informacji dociera do zainteresowanych. Szczegół, że one czasem same sobie przeczą. Nad tym wszystkim musi jakoś zapanować Watykan.

Johna Thavisa polski czytelnik powinien kojarzyć z wydanego w zeszłym roku „Dziennika watykańskiego”, w której to pozycji autor opisywał Stolicę Apostolską od kuchni przez pryzmat polityki dwóch papieży: Jana Pawła II oraz Benedykta XVI. Wolna od sensacyjności książka amerykańskiego byłego pracownika administracji watykańskiej była interesującym źródłem wiedzy dotyczącej kulis działalności tego najmniejszego państwa świata. Jeszcze ciekawsze są „Tajemnice watykańskich proroctw”, które ukazały się kilkanaście dni temu. Zwłaszcza ktoś, kto chciałby dowiedzieć się co nieco na temat stosunku Kościoła katolickiego do zjawisk nadprzyrodzonych, musi do tej książki zajrzeć. Ta, napisana ze swadą i znawstwem tematu, pozycja stanowi cenny rezerwuar wiedzy, z którego wynika, że Watykan nie jest wcale tak ufny w stosunku do wszelkich cudowności. Wręcz przeciwnie, odnosi się wrażenie, że spora część urzędników rzymskich to twardo stąpający po ziemi racjonaliści, których sprawy nadprzyrodzone wprawiają w zażenowanie. Trudno jednak orzec, co jest tego powodem: niewiara skrywana pod biskupimi insygniami czy połączona z wiarą nieufność. 

„Tajemnice watykańskich proroctw” starają się więc balansować pomiędzy zdrowym sceptycyzmem a naturalnym dla prostej wiary przeświadczeniem o prawdziwości cudów i wizji. Autor konfrontuje przeciwne sobie stanowiska badaczy i ekspertów, opisując takie zjawiska jak relikwie, objawienia maryjne, Całun Turyński, opętania diabelskie, cuda oraz proroctwa. Zbiór sześciu rozdziałów obszernie charakteryzujących wymienione wyżej zagadnienia zdaje się z grubsza kompletować najważniejsze kategorie zjawisk nadprzyrodzonych spotykanych w Kościele katolickim. Zamieszczone w nich wypowiedzi zainteresowanych ekspertów oscylują, jak wspomniałem powyżej, pomiędzy podejściem sceptycznym, a irracjonalizmem. Thavis akcentuje jednak, i czyni to dość często, że Kościół od swoich wiernych nie wymaga wiary w żadne z tych fenomenów. Nawet w te zaakceptowane przez Watykan objawienia maryjne jak Lourdes czy Fatima. Fakt ten może zdziwić laików, ale dla całej reszty wydaje się oczywisty.


Książka Thavisa może być więc zimnym prysznicem dla romantycznych miłośników mistycyzmu, którzy w religii szukają przede wszystkim zjawisk nadprzyrodzonych, a poza nią wszędzie chcieliby węszyć szatańskie spiski. Przykładem doskonale obrazującym ten poznawczy fałsz może być dość wnikliwie omówiona tutaj sprawa objawień z Medjugorje. Dla części katolików sprawa jest jasna: objawia się tam Matka Boska. Dla tych bardziej racjonalnych całość jest bardziej skomplikowana, a nawet ociera się o doświadczenie diabelskie. Znamienny może być fakt, że bośniaccy biskupi, w których diecezji znajduje się rzeczona miejscowość, zawsze odnosili się do tamtejszych objawień przynajmniej ze sceptycyzmem. Niejasna jest również kwestia Całunu Turyńskiego, którego datowanie jest kontrowersyjne, bo obejmuje okres między I a XIV wiekiem. Tak samo relikwie, z których znaczna część jest fałszywa, czego nie ukrywa sam Kościół. Wątpliwości można by wyliczać.

Co więc pozostaje? Thavis nie narzuca stanowiska czy interpretacji. Wnikliwy czytelnik sam wyrobi sobie własne zdanie. Dla jednych „Tajemnice watykańskich proroctw” (tytuł może nieco mylić) poprą racjonalne stanowisko, w myśl którego zjawiska nadnaturalne da się wytłumaczyć naukowo. Inni zaś znajdą u autora potwierdzenie własnych poglądów i intuicji, że świat ten pozostaje tajemniczy, a jego mechanizm leży gdzieś poza rzeczywistością widzialną. John Thavis stawia więc sprawę uczciwie: pyta, szukając odpowiedzi. Te znajduje, ale sami musimy do nich dojść. Nie jest ani irracjonalnym maniakiem i bezkrytycznym charyzmatykiem, ani ślepym i głuchym na tajemnice racjonalistą. Dlatego tak dobrze się go czyta.

John Thavis, Tajemnice watykańskich proroctw. Jak Kościół bada zjawiska nadprzyrodzone, tłum. M. Biernacka, wyd. Znak, Kraków 2016, ss. 379.

Kiedy w 1990 roku ukazał się „Epic” – singlowy przebój Faith No More, mało kto był w stanie odważyć się, aby połączyć rap z rockowymi gitarami. Dziś, gdy muzyka gitarowa w zasadzie uległa stagnacji i nic już nikogo nie dziwi, gdyż wszystkie granice zostały przekroczone, „Epic” może istnieć jako powód do wzruszenia ramion. Dwudziesto- i trzydziestolatkowie słyszeli już nie takie połączenia. Aby zrozumieć fenomen Faith No More, zespołu, który w latach swojej świetności, uznawany był za eklektyczny i odważny, trzeba cofnąć się prawie o trzy dekady. Przełom lat 80. i 90. to nie tylko wyraziste różnice między rockowymi gatunkami, ale i czas, gdy gitarowe brzmienia, elektronika, pop, czy hip hop były osobnymi światami. Światy te na komercyjnym rynku muzycznym nie stykały się ze sobą, a wzajemne obwąchiwanie się raperów i szarpidrutów podjęły tylko hardrockowy Aerosmith oraz thrashmetalowy Anthrax. Co prawda, zespoły podziemne dokonywały jakichś nieśmiałych fuzji międzygatunkowych, ale tak czy siak, szeroka publiczność połączenie te traktowała w najlepszym przypadku jako dziwactwo. Dziś eklektyzm stał się tak banalny, że trudno wyobrazić sobie modne zespoły pseudorockowe (tak zwane indie), które nie wykorzystują elektroniki w swoich piosenkach.

Najpierw pojawił się Faith. No Man – zespół współtworzony przez Roddy’ego Bottuma, Mike’a Bordina i Billa Goulda. Był rok 1982 i młodzi Kalifornijczycy, którzy już niedługo stworzą trzon swojej macierzystej grupy, nagrali jeden singiel. Tej krótkiej, zawierającej dwa nagrania, płytki można dzisiaj posłuchać na Youtube. W dobie internetu nic się bowiem nie ukryje. I chociaż nie słychać w tych dwóch nagraniach stylistyki Faith No More (bardziej Killing Joke i nowej fali), stanowią one początek muzycznej drogi trzech dżentelmenów, którzy za chwilę będą łamać granice rockowej stylistyki. Przyznać trzeba, że Maciej Krzywiński, autor omawianej właśnie książki, z dużym pietyzmem odtwarza ten wczesny etap historii zespołu. Trzyma się faktów i nie odchodzi za mocno w niepotrzebne dygresje.

Później, gdy na kartach „Królów życia”, pojawia się już Faith No More, efekt jest równie dobry. Autor ze znajomością wydarzeń snuje chronologiczną opowieść o zespole. Dzięki umiejętnościom budowania ciekawej narracji nie wpada w zabójczy dla wszystkich muzycznych biografii schemat: płyta-trasa-płyta. Owszem, bazując na chronologii, nie dało się uniknąć takiego prostego sposobu opowiadania. Natomiast autor umie coś więcej niż tylko przepisywać wikipedię i wypowiedzi z wywiadów. Opisuje historię kapeli w szerszym kontekście, w którym mieszczą się inne zjawiska muzyczne oraz działalność wokalisty Faith No More – Mike’a Pattona. Trudno mi uwierzyć, że jakiś fan rzeczonego zespołu nie ma pojęcia o szerokim spektrum muzycznym, w którym porusza się Patton, oraz o mnogości prowadzonych przez niego przedsięwzięć, ale gdyby tak w istocie było, omawiana biografia pomoże również w nadrobieniu luk. Bo nie tylko Faith No More rozmyli granice między skrajnymi nieraz gatunkami muzycznymi, jak chociażby thrash metal, hardcore czy pop; to przede wszystkim Patton, jeszcze przed wstąpieniem w szeregi zespołu, w celu zastąpienia Chucka Mosleya, anarchicznie bawił się muzyką w projekcie Mr. Bungle. Potem, albo solo, albo w przeróżnych projektach, nagrywał muzykę skrajnie odmienną, zawsze jednak mającą ambicje większe niż to, co nagradzane jest Grammy.

Maciej Krzywiński opisuje również schyłek Faith No More oraz ponowne, rodzące się w bólach, pojawienie się zespołu na scenie, którego zwieńczeniem jest wydana w zeszłym roku płyta „Sol invictus”. I chociaż zebrała ona recenzje skrajne, była dowodem na to, że zespół powrócił do świata żywych. Dla mnie osobiście nie był to powrót udany, ale jest wielu, którzy twierdzą, że jest zgoła inaczej. W przypadku każdej biografii zespołu, który funkcjonuje, kończy się ona otwartym rozdziałem. Nie inaczej jest w przypadku „Królów życia”. Czas pokaże, co stanie się z zespołem w najbliższej przyszłości.

Z pewnością Faith No More, nawet jeśli dzisiaj nie szokuje estetycznie i nie zaskakuje, jest zespołem, który ma zarezerwowane stałe miejsce w panteonie rocka. Dziwnie natomiast zestawiać dziarskich jeszcze pięćdziesięciolatków z sześćdziesięcio- lub siedemdziesięciolatkami z klasycznych rockowych lub heavymetalowych kapel. Przede wszystkim ze względów estetycznych. Faith No More z pewnością są ikoną, ale o wiele mniej znaną przez młodą publiczność niż dziadki z Iron Maiden czy Metalliki. Trzeba w tym miejscu również oddać sprawiedliwość autorowi, że jako fan Faith No More, nie uległ pokusie pisania na kolanach. Jego biografia nie jest wiernopoddańczym hołdem lennym oddanym królom i władcom z rockowego zespołu. Jest za to naturalnie i lekko napisana, bez wchodzenia z butami w życie prywatne muzyków, ale z odpowiednią dawką ciekawostek, a co ważniejsze – wierna faktom. Co do ciekawostek: we wczesnych latach działalności wokalny epizod zaliczyła w grupie niejaka Courtney Love. Wiedzieli Państwo?

Maciej Krzywiński, Faith No More. Królowie życia (i inne nadużycia), wyd. In Rock, Czerwonak 2016.

Francja zdechła. I to nie dzisiaj, nie wczoraj, ale podczas tak zwanej Wielkiej Rewolucji Francuskiej, będącej mitem założycielskim republiki, która niewiele już miała wspólnego z katolickim królestwem Galów. To, co oglądamy dzisiaj, jest nie tyle syndromem zdychania tego niegdyś wspaniałego i walecznego państwa, ale powidokiem, który pozostał po makabrycznej rzezi, zwanej przez lewicowców rewolucją. To równia pochyła, na której śliska powierzchnia nie pozwala się zatrzymać pędzącemu w dół państwu. „Ani kroku wstecz” – rozkazywał kochany ongiś nad Sekwaną Józef Stalin. I tak właśnie zachowuje się Francja, która pod dyktatem lewicowych i masońskich lobbies idzie do przodu, z postępem. Postęp zaś, jako jeden z fałszywych dogmatów oświecenia, zdaje się rozmontowywać Republikę. Czyni to przy zachętach polityków, nauczycieli, feministek, homoseksualistów i innych pożytecznych idiotów. Im mniej dawnej Francji, tym lepiej. W ten sposób lewacka utopia neutralności światopoglądowej ustępuje pod coraz silniejszymi kuksańcami islamu. Współczesne, wysyłane z pozycji kolan, zaproszenia do imigrantów, aby przyjeżdżali i podbijali Europę, powoduje niechybny kurs na zderzenie.

Diagnozę rozpadu Republiki Francuskiej widać w wielu tekstach, a jednym z nich są „Emiraty francuskie” Bogdana Dobosza, autora, który od ponad dwudziestu lat współpracuje z tygodnikiem „Najwyższy Czas!”. Przywołana we wstępie teza o początkach śmierci Francji w momencie rewolucji znajduje potwierdzenie w tym, co pisze autor. Co więcej, wskazuje on na absurdalne resetowanie historii w oficjalnym jej przekazie. I tak, dzieci i młodzież nie uczą się już ani o Ludwiku XIV, ani o Napoleonie. Przyjemność ta spotkała z pewnością również Karola Młota. W Kościele francuskim nie obchodzi się już wspomnienia Joanny d’Arc. To tak, jakby w naszych szkołach nie uczyć niczego o Chrobrym i Sobieskim. Chociaż to wcale nietrudne do wyobrażenia: już kilka lat temu pewna pani „naukowczyni” (bo tak się te lewaczki lubią określać) z bohaterów Akcji pod Arsenałem zrobiła gejowskich aktywistów. Lektura „Emiratów francuskich” nie pozostawia więc złudzeń: współczesna Francja to państwo, które istnieje na mocy skrajnie lewicowych pomysłów, podmywane co rusz przez muzułmańską ideologię religijną.

I jeśli wobec Kościoła katolickiego politycy francuscy zachowują daleko idącą rezerwę, żeby nie powiedzieć – wrogość, tak w stosunku do islamu widać reakcje zgoła odmienne. Widać umizgi, flirtowanie, próby oswajania, a przede wszystkim chowanie głowy w piasek z hasłem „jeszcze więcej tolerancji”. Polityka ta nie zmieniła się wcale po listopadowych zamachach, które niekiedy Bogdan Dobosz przywołuje. Wówczas Paryż stał się areną wybuchających bomb, na które lud francuski reagował marszami, hasztagami i publicznym odegraniem „Imagine” Lennona – hymnu wszystkich pacyfistów (czytaj: tchórzy). Opisuje autor politykę coraz większego ograniczania katolikom ich głosu, szczególnie w momentach, w których ci powinni protestować. Bowiem w ostatnich kilkudziesięciu latach Francja stała się poligonem doświadczalnym społecznych inżynierów. W myśl postępu dopuszczono aborcję na życzenie, śluby na próbę, a w końcu „małżeństwa” kochających inaczej.

A przyczajony i cierpliwy islam zaciera ręce. Póki co, jest on dla lewicowych polityków wspaniałym sojusznikiem w walce z tradycją chrześcijańską. Gdy urośnie w siłę jeszcze bardziej, skutków można się będzie domyśleć. Spojrzenie autora na Francję jest spojrzeniem od wewnątrz, ponieważ Dobosz od wielu lat mieszka w tym kraju i przygląda mu się uważnie. Jego obserwacje są jednak gorzkie. Autor skupia się na kilku aspektach. Zaczyna od ogólnych obserwacji zmian obyczajowych, następnie omawia francuskie szkolnictwo, które coraz bardziej ulega ideologicznemu zaczadzeniu. Nawet szkoły katolickie nie są wolne od tego swądu. Obszerne części książki poświęca Dobosz rozwojowi wspólnoty muzułmańskiej we Francji. Pisze o radykalizujących się muzułmanach z podmiejskich osiedli i trwającej wojnie kulturowej. Jej skutki to między innymi zakaz serwowania wieprzowiny w wielu szkolnych stołówkach, a także ponad 40 tysięcy spalonych samochodów rocznie. Mają rozmach…

Nie zapomina również autor o zarysowaniu smutnej sytuacji francuskiego Kościoła. I chociaż zwraca uwagę na cieszące się powodzeniem tradycyjne wspólnoty, oparte na łacińskiej liturgii i przedsoborowym rozumieniu chrześcijaństwa, widzi również asekuracyjność niektórych hierarchów i chęć polityków, aby Kościół zepchnąć do pozycji kolejnej organizacji charytatywnej. Łatwo więc wyobrazić sobie, w jakim kierunku będzie szedł dalszy postęp. I to w zasadzie konstatacja, którą dedykować można nie tylko Francji, ale wielu państwom Europy.

Bogdan Dobosz, Emiraty francuskie, wyd. 3S Media, Warszawa 2016, ss.281.