Przeszłość płata nam figle. A my, chcąc, nie chcąc, uczestniczymy w teatrze cieni, jakim staje się grzebanie we własnych wspomnieniach. Jeśli te zaś wiążą się z naszym dzieciństwem czy młodością, tym łatwiej ulec ich urokowi. Stajemy wówczas w obliczu widmowej epoki, która urasta do rangi prywatnego mitu. Mit ten buduje naszą tożsamość, i tę prywatną, i społeczną. Czymże jest bowiem gremialne odwoływanie się pokoleń do czasów ich młodości, kiedy wszystko było łatwiejsze i piękniejsze. To naturalnie mit, bo historycy mają własne zdanie o wielu epokach dumnych i chmurnych. Jednak mit jest silniejszy niż rzeczywistość. Co jednak by się stało, gdybyśmy chcieli zajrzeć poza kurtynę? Gdyby spróbować uporządkować wielość narracji związanych, powiedzmy, z przełomem lat 80. i 90. Epoka widm – bo z takim obrazem tych kilku lat mamy do czynienia w „Duchologii polskiej” Olgi Drendy – jawi się w rzeczonej pozycji jako okres chaotycznej przebudowy samej Polski i tożsamości społeczeństwa. Trudno więc dokonać spójnej syntezy czegoś, co utkane jest z duchów.

Na początku było światło. Nie chodzi o tę religijną, ewangeliczną wartość, ale jak najbardziej o zjawisko fizyczne, a raczej o jego kolor. Bo od koloru fotografii zaczyna autorka swoją „Duchologię”. Zauważa pewien wspólny rys zdjęć z końcówki lat 80.: ciepłe, sierpniowe światło, które zdawało się wypełniać przestrzenie miast. A te przecież zapamiętaliśmy jako szare i ponure fin de sieclem schyłkowego Peerelu. Olga Drenda pyta o ten fenomen zagranicznych fotografików nawiedzających Polskę w tym okresie. Wszyscy rozmówcy widzą ten wspólny mianownik. I nie wiem, czy za przyczyną faktycznych wspomnień, czy autosugestii wdrukowanej mi przez autorkę, sam przypominam sobie koniec ósmej dekady XX wieku jako czas łagodnego światła. I czas, w którym każdego 22 lipca zawsze świeciło słońce. Poprzestańmy na tym, bo „Duchologia polska” to książka nie tylko o świetle. Przede wszystkim dotyczy zaś tego, co w estetyce tej dziwnej epoki było ważne, a dzisiaj stało się wspomnieniem. Duchem, fantomem, czy jak jeszcze by je nazwać.

Duchów tych autorka szuka w przeróżnych światach, niekoniecznie pokrywających się ze sobą. Zagląda do mieszkań przeciętnych, ale i tych bogatszych Polaków, i szuka w nich spójnej wnętrzarskiej myśli. Przywołuje wszechobecne meblościanki, jak i zestawy Kontiki, widząc pewne zbieżności z takim myśleniem o przestrzeni, które kojarzymy ze szwedzkim koncernem meblowym IKEA. Zajmuje się kreatywnością z epoki, w której niedobór był codziennością, i dochodzi do interesujących wniosków. Przypomina modę na odtwarzacze wideo, zbieranie puszek po napojach i okno na Zachód w postaci programu telewizyjnego zatytułowanego „Bliżej świata”. Autorka, w poszukiwaniu widm przełomu lat 80. i 90., odwiedza dziko i spontanicznie wyrastające targowiska z wszędobylskimi jugosłowiańskimi budkami. Tam spogląda na handlarzy wybuchłą nagle prozą sensacyjną Ludluma i McLeana albo sprzedawców kaset magnetofonowych. Zajmują ją okładki książek, kaset, czasopism, na których widzi rodzący się, ale jeszcze naiwny polski design.

W poszukiwaniu kodu kulturowego tamtych lat autorka „Duchologii polskiej” sięga nieraz po zjawiska tyle osobliwe, co zupełnie zapomniane, jak jakieś efemeryczne zespoły discopolowe, czy chałupnicze tłumaczenia powieści fantastycznych. Zauważa mimowolny surrealizm i kamp, również w modzie na wahadełka, różdżki, przepowiednie czy hipnozy Kaszpirowskiego. Nie dworuje sobie jednak wzorem młodzieńców zafascynowanych muzyką alternatywną i estetyką kiczu lat 80., ale stara się zrozumieć, co się wówczas działo. Bo era polskiej duchologii, przypadająca na czas między 1988 a 1994 rokiem, w zasadzie znikła z naszych ulic. Czasem tylko przypomni o sobie w jakimś cudem ocalałym sklepie powstałym na fali poluzowania gospodarczego ostatniego rządu PRL, czy we wnętrzu mieszkania, w którym właściciele nie dokonywali żadnych zmian. Ale w zasadzie odeszła w niebyt wraz z jej spontanicznością, umiłowaniem krzykliwości i pierwszych zachłyśnięć się zachodnią rzeczywistością. Trzeba oddać autorce, że bardzo umiejętnie i bez zbędnego szarżowania akademickim bełkotem oddała i atmosferę epoki, i dokonała syntezy jej estetyki.

Rzecz jasna, można by powiedzieć, że zabrakło w tym na poły eseju, a na poły reportażu, pogłębienia niektórych zjawisk. Bo „Duchologia polska” jest przyczynkiem do szerszego spojrzenia na ten krótki, ale osobliwy czas. Mnie osobiście zabrakło większej liczby stron poświęconych przemianom muzycznym, znikaniu i przekształcaniu się subkultur, komercjalizacji sceny. Mogła również Olga Drenda mocniej skupić się na całym systemie kolekcjonowania kaset, który nie ominął również i mnie. Mam jednak świadomość, że to zbędne postulaty, bo każdy z nas zapamiętał tamte lata po swojemu. A duchy mają to do siebie, że są ulotne i każdego dnia widać je nieco inaczej.

Olga Drenda, Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji, wyd. Karakter, Kraków 2016, ss. 251.

Kilkanaście miesięcy temu głośno było o sprawie spoliczkowania Michała Boniego przez Janusza Korwin-Mikkego. Do spotkania doszło w Brukseli, gdzie tych dwóch dżentelmenów zasiada w ławach europosłów. Ten akt symbolicznej przemocy Korwin-Mikke zapowiedział już dawno temu, a wiązał się on z kłamstwem lustracyjnym Boniego, o które papież polskich kuców oskarżył dawnego działacza opozycji. A dlaczego tak zaczynam ten tekst? Pojawiła się bowiem „Skucha” – długo wyczekiwany tekst reporterski Jacka Hugo-Badera, którego jednym z bohaterów jest Michał Boni. Książki Hugo-Badera rozpalają dyskusje i prowokują do ferowania skrajnych wyroków. Podobnie było z trylogią rosyjską i reportażem z Broad Peak, nie inaczej jest w przypadku „Skuchy”. Wyraz ten, jak podaje Słownik Języka Polskiego, oznacza pomyłkę w dziecięcej zabawie. Pomyłka ta skutkuje utratą cennych punktów albo nawet wypadnięciem z gry. –Skusiłeś – mówią dzieci i wypychają niechcianego rywala z przestrzeni gry. Ten, który skusił, musi pożegnać się z traktowaną jak najbardziej poważnie zabawą i zostaje na jakiś czas niechcianym podwórkowym pariasem. Okrutne to, ale jakże podobne do tego, co dzieje się w świecie dorosłych.

A w świecie dorosłych najbardziej cenioną zabawą jest polityka. Tę uprawiać można również w warunkach niewoli, wówczas staje się ona jeszcze bardziej krwista i bezlitosna. Pokazały to niesnaski w emigracyjnych obozach partyjnych w czasie zaborów i po drugiej wojnie światowej. Nie inaczej było podczas pierwszej i drugiej Solidarności. „Skucha” traktuje między innymi o tym, ale przede wszystkim pokazuje ludzi, którzy „skusili”, więc z różnych powodów wypadli z gry, którą jest bieżąca polityka. Michał Boni jest pośród nich wyjątkiem, który zawsze kręcił się w okolicy warszawskich salonów i nieraz obejmował intratne stanowiska publiczne. A że podpisał w dawnych czasach zobowiązanie o współpracy, sprawa ta ciągnęła się za nim i – jak sam stwierdza – nie dawała spokoju. To już trudno ocenić, w każdym razie indagowany przez Hugo-Badera polityk kaja się i przeprasza, żałując, że przyznał się tak późno. Obraz Boniego w ogóle jest dość ciekawy: z kart „Skuchy” spogląda na nas człowiek słaby, niemający szczęścia w kolejnych małżeństwach, przyznający się do tego, że liczy na opiekuńczość kobiet, z którymi tworzy związki. Nawet jeśli reporter nie miał zamiaru aż tak odbrązowić swojego przyjaciela, dał paliwo przeciwnikom Boniego i jego politycznej formacji.

O przyjaźni wspomniałem również nieprzypadkowo. Autor „Skuchy” bowiem wraca po latach do swoich byłych konspiracyjnych towarzyszy, aby po latach zadać im pytanie Krzysztofa Kąkolewskiego „co u pana/pani słychać?”. Jak sam przyznaje, jest to jego najdłużej powstająca książka. Przymiarki do niej powstały jeszcze w poprzednim stuleciu, ale praca szła na tyle opornie, że ukończona została dopiero w bieżącym roku. Trudniej przecież rozmawia się ze swoimi, szczególnie gdy większości z nich uroki transformacji ustrojowej nie przyniosły żadnych korzyści: ani materialnych, ani społecznych, ani nawet symbolicznych. Skusili i wypadli z obiegu. Szkoda, że Hugo-Bader nie zadaje tych niewygodnych pytań, które podważają sens całego przedsięwzięcia, jakim była zmiana ustroju. Zadaje za to wiele tych pytań z gruntu osobistych, rozdrapuje rany z życia prywatnego, pyta o rozwody, zdrady, problemy z tożsamością. Jest przy tym bezlitośnie szczery, co spowodowało, że i Andrzej Horubała w „Do Rzeczy”, i Jarosław Czechowicz na blogu Krytycznym Okiem dość ostro zareagowali na jego naturalizm. Bo faktycznie, przyznać im obu trzeba, że Hugo-Bader szarżuje, nie oszczędzając swoich bohaterów. Ale czy zabieg ten faktycznie zasługuje na takie potępienie?

Pojawiają się więc w „Skusze” duchy obecnych i dawnych przyjaciół autora: Ewy Choromańskiej, wspomnianego już Michała Boniego, Ewy Hołuszko (dawniej Marka) i innych. Wśród nich są dwie postacie szczególnie widmowe: Jan Mojka oraz Zyta Rywkin. Po odpowiedź dotyczącą ich widmowości odsyłam do tekstu: odsłania on pod koniec dość zaskakujące rozwiązanie, zdradzając poniekąd czytelnikowi przepis na tworzenie reportaży. Nie wiem, kto oprócz autora byłby w stanie przyznać się do tego, co ten zrobił ze swoimi postaciami. A że tak się robi nagminnie, jestem przekonany. Pisze poza tym autor, że solidarnościowa rewolucja, którą opisuje, została w jego środowisku zrobiona rękoma tajnego współpracownika, więźnia kryminalnego oraz transseksualisty. To również zdanie stworzone niejako po bandzie, przeciwko któremu, jako człowiek również zaangażowany w solidarnościowe podziemie, tak oburzał się Andrzej Horubała. Horubała domagał się odrobiny mitu, odrobiny godności, odrobiny pamięci, w której będzie miejsce na coś więcej niż sama kontrowersja. 

Czy miał prawo Jacek Hugo-Bader tak ocenić solidarnościowe podziemie? Nie mogę mu tego prawa odmówić. W odróżnieniu od Legionów Piłsudskiego, żołnierze Solidarności poszli na pewien coraz bardziej krytycznie oceniany kompromis. Okrągły Stół, bo o nim mowa, nie był czystą rozgrywką, również stopień infiltracji organizacji był przerażający. Poza tym, im bliżej wydarzenia, tym dalej od mitu, który jeszcze nie zdążył okrzepnąć. Może takie biologiczne, krwiste spojrzenie na opozycję antykomunistyczną stanowić będzie przeciwwagę dla tych lukrowanych historyjek, coraz częściej opowiadanych przez te same media, które widzą w Żołnierzach Wyklętych samych zbrodniarzy, a kolaborujących opozycjonistów tłumaczą koniecznością dziejową. Punkt dla „Skuchy” za to, że mimowolnie wyłamuje się z narracji medium, z którym od lat współpracuje jej autor.

Jacek Hugo-Bader, Skucha, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 315.

Czy dzisiejsze radio różni się wiele od tego, którego słuchano na przełomie lat 80. i 90.? Jeśli tak - to na czym te różnice polegają? Wojciech Lis - autor szeroko komentowanej pozycji - "Decybelowego obszaru radiowego" - próbował na te pytania odpowiedzieć i w tym celu zwrócił się do kilkudziesięciu osobowości medialnych tamtego okresu. W jego książce mówi i Marek Niedźwiecki, i Tomasz Ryłko. Trudno o bardziej skrajny przykład radiowego pluralizmu. Teraz zaś oddaję głos samemu autorowi, który opowie o własnych odczuciach dotyczących polskiego radia i Polskiego Radia.

Czytając „Decybelowy obszar radiowy”, wielokrotnie wracałem do swoich pierwszych przygód z radiem. Bardzo dobrze udało Ci się uchwycić ten radiowy romantyzm, którego dzisiaj raczej nie ma.
Dziękuję. Nie ma dla mnie - autora „Decybelowego obszaru radiowego”, nic milszego niż usłyszeć z Twoich ust takie słowa. To budujące.

Jakie miałeś marzenia o radiu jako młody słuchacz? Co byś chciał w nim wówczas zmienić? Pytam, bo pamiętam narzekania jednego z redaktorów „Magazynu Muzycznego” na temat zbyt dużej ilości gadania i zbyt małej ilości muzyki i to nie do końca komercyjnej.
Ja w „Decybelowym” nie uzurpuję sobie prawa do bycia jakimś reformatorem czy specjalistą od radia – tym zajmują się ludzie znacznie lepiej przygotowani.
Jako młody chłopak nie miałem aspiracji, aby w radiu cokolwiek zmieniać. Musimy mieć świadomość tamtych czasów. W 1985 roku (miałem wówczas raptem 9 lat), w Liście Przebojów Programu Trzeciego usłyszałem fragment utworu „Horror” Oddziału Zamkniętego. Byłem pod wrażeniem. Piszę o tym dlatego, że dosyć dobrze zapamiętałem tamten moment. Oddział z tamtego okresu, to do tej pory mój ulubiony zespół i afekt wobec tej formacji zrodził się właśnie w tamtych, formacyjnych latach, gdy zaczynałem słuchać radia.
W marcu 1986 w Klubie Stereo (Program Czwarty Polskiego Radia) Marek Gaszyński zaprezentował kilka płyt Led Zeppelin. Te audycje, energia bijąca z emitowanych wówczas płyt Brytyjczyków, wywarły na mnie kolosalne wrażenie. We wrześniu 1987 roku w „Muzyce Młodych” (Program Drugi Polskiego Radia) usłyszałem Motorhead „No Sleep 'til Hammersmith”. To był szok. Czułem się sponiewierany. Niby oba zespoły z Wielkiej Brytanii, ale wtedy Lemmy ryczący do mikrofonu był w zestawieniu z czterema gentlemanami z Zeppelin, jak nieludzki, dziki stwór, ustawiony przy mikrofonie. 

W listopadzie 1989 r. Marek Wiernik zaprezentował w audycji „Cały ten Rock” (Program Trzeci Polskiego Radia) płytę LARD – „The Power Of Lard”. Dzieło dwóch indywidualności sceny niezależnej: Biafry i Jourgensena. To był także duży cios. Przypominam, że miałem wówczas 13 lat. Po co ten skrupulatny i nieco nużący wywód? Aby uświadomić, że w takim radiu, tak dobrym radiu - nic nie chciałem zmieniać. Dla mnie było idealne. Ono mnie kształtowało muzycznie i w tych audycjach radiowych coś dla siebie odnajdowałem. Także w programach Rozgłośni Harcerskiej. Liście Przebojów prowadzonej przez Bożenę Sitek i Pawła Sito. To tu w Rozgłośni usłyszałem pierwszy raz Bieliznę, Piersi czy 1984. Nigdy nie zapomnę też Tomasza Ryłko, który w swoich krótkich audycjach prezentował absolutną dzicz muzyczno-estetyczną. W jego autorskim „Niecałym Rocku” usłyszałem chociażby włoski Wretched czy brytyjski Active Minds. To były najgłębsze czeluści europejskiego podziemia hardcore/punk. 

Co jeszcze? Maciej Chmiel i Robert Tekieli prezentowali w „Zadzwońcie po Milicję” (radiowa Jedynka) duński, punkowy President Fetch czy rodzimy Max i Kelner, Filip Łobodziński w „Demo Top” (radiowa Trójka) grał szczeciński thrashowy Egzekuthor, Maciej Chmiel w „Ręce boksera” krautrockowy, niemiecki Faust, a Roman Rogowiecki w audycji „Metalikus” (radiowa Trójka), prezentuje słuchaczom amerykańskich gigantów death metalu – Obituary. Było w czym wybierać, a to i tak tylko wybiórcze i moje subiektywne wspomnienia

Zatem w tamtym radiu ten muzyczny tygiel bardzo mi pasował. I mówię tu tylko o muzyce, która dla mnie najbardziej się wówczas liczyła – wygrała zresztą z innymi pasjami: najpierw był to waleczny Bruce Lee (w wieku 6 lat twierdziłem zresztą, zapatrzony w swojego idola, że nazywam się Bruce Lis) oraz piłką nożną, którą czynnie uprawiałem w latach 1986-1992, reprezentując barwy KS Siarka Tarnobrzeg.

Pamiętam artykuł Grzegorza Brzozowicza z Non Stopu. Kwestionował hołubienie przez Tomasza Szachowskiego w „Wieczorze Płytowym” (Program Drugi Polskiego Radia) płyt zespołów progresywnych, o których Red. Szachowski mówił w kategoriach wybitnych czy kultowych. Brzozowicz trafnie argumentował, że trzeba ważyć słowa, nie szermować „kultowością” i nie wciskać młodzieży kitu, gdy obok jest tyle wartościowej muzyki.

Oczywiście, marzyłem, aby w radiu prowadzić własną audycję. Ale były to marzenia dziecka, które nagrywało na kasetę zapowiedzi swoich ulubionych piosenek. Po latach to marzenie tylko połowicznie się ziściło. W Radiu Leliwa w Tarnobrzegu pojawiłem się gdzieś pod koniec 1999 roku. I związałem się z nim na 8 lat. Muzyki jednak nie prezentowałem, natomiast pracowałem na antenie i w dziele informacji lokalnych.
Rozmawiałeś z kilkudziesięcioma osobistościami radiowymi, z tymi związanymi z państwową rozrywką, jak i pasjonatami, którzy prezentowali na antenie naprawdę ekstremalne dźwięki. Którzy z nich okazali się najtrudniejsi w kontakcie?
Akurat ci, którzy odpowiedzieli na moje pytania, to ludzie, z którymi współpraca układała się bardzo dobrze. Generalnie wszyscy okazali się ludźmi bardzo uprzejmymi i życzliwymi. Hm…Szwankowała jedynie komunikacja między mną a Kamilem Sipowiczem. Cóż, jako zdeklarowany i wielki fan Kory i Maanamu (do płyty „Się ściemnia” włącznie), bardzo chciałem, aby Kora pojawiła się w tej książce. Udało się, choć szło to jak po grudzie. Nie bez znaczenia był udział w książce Bogdana „Bodka” Kowalewskiego, basisty Maanamu. Myślę, że Sipowicz uznał, że skoro jest Kowalewski, to nie może zabraknąć Kory. O innych mogę mówić w samych superlatywach.

Sporo nazwisk wypowiada się w Twojej książce tak, jakby kiedyś w radiu prezentowano tylko dobrą muzykę. A wiemy przecież jak było: Krawczyk czy Sabrina sami się nie puszczali w eter…
Powiem szczerze, że Sabriny to z radia nawet tak nie zapamiętałem, co raczej z telewizji, gdzie pani ta prężyła swoje okazałe muskuły. To chyba radiowa „Jedynka” - taka państwowa i sroga była głównie miejscem, gdzie sporo miejsca znajdowali wykonawcy pokroju Ireny Santor, Mieczysława Fogga, Jerzego Połomskiego czy Krzysztofa Krawczyka. Nie miałem z tym problemu. Wybierałem inny kanał. W książce nie było moją intencją rozprawiania się z kimś, kto emitował muzykę obcą mi stylistycznie. Na obronę „tamtego radia” dodam, że dziś nie do pomyślenie jest wysłuchanie około godziny 15.00 w radiu czegokolwiek cięższego niż seplenienie Artura Gadowskiego, a przecież kiedyś była to pora emisji „Muzyki Młodych”, „Demo Topu”, „Brumu” lub „Niecałego Rocka”, gdzie można było usłyszeć, jak wiesz, spore ilości mocnego rocka.   

Kwestia, którą warto by poruszyć, ale jest dość drażliwa, to fakt agenturalnego umoczenia niektórych radiowych dziennikarzy. Nie sądzisz, że gdy w stanie wojennym prowadzono rekrutację do Trójki, nie weryfikowano dokładnie tego, kogo się do pracy przyjmuje. Jakoś trudno uwierzyć mi w mit niepokorności wszystkich z nich.
Nie analizowałem tego i nie grzebałem nikomu w życiorysach. Starałem się unikać w książce politykowania, a raczej w sposób pluralistyczny zaprosić i zaprezentować sylwetki osób, które zapamiętałem z radia – bez względu na ich obecne lub przeszłe poglądy. Stąd z jednej strony jest Maciej Chmiel („pisowiec”), którego zawsze słuchałem z przyjemnością w „Zadzwońcie po Milicję”, „Dzikiej rzeczy” czy „Ręce boksera”, a z drugiej strony jest Sławomir Zieliński („komuch”), któremu zdarzało się pojawić się w popołudniowym paśmie „Zapraszamy do Trójki”, gdzie rubasznie opisywał okładki płyt prezentowanych przez Romana Rogowieckiego w „Metalowych Torturach”.

Czytam czasem, że coś tam próbuje się wyciągać Markowi Niedźwieckiemu. Dla mnie on zawsze pozostanie świetnym prowadzącym Trójkową Listę Przebojów, dzięki któremu usłyszałem bardzo dużo dobrej muzyki. I to w najwcześniejszym okresie mojego życia. Poza tym Marek Niedźwiecki wbrew swojej pani manager, która mnie od niego nieskutecznie oddzielała, odpowiedział na moje pytania. Tym bardziej mój ukłon wobec Marka Niedźwieckiego.

Mam na karku 40 lat i kim ja jestem, aby kogoś weryfikować, oceniać czy moralizować? Mit niepokorności, o który pytasz zdecydowanie bardziej drażni mnie u ludzi związanych z takimi zespołami jak Perfect, którzy rzekomo mężnie walczyli z komuną, śpiewając „chcemy bić Zomo”. Doprawdy nie wiem, jak Panowie Hołdys czy Markowski, którzy de facto byli beneficjentami tamtego ustroju, kontestowali ówczesny stan rzeczy. Bo w liczbie zagranych koncertów, nagranych płyt, emisji piosenek w ówczesnym radiu czy wypitej wódki z całą pewnością są mistrzami. I być może pod wpływem tej właśnie wódki czasem na koncercie wyrwało się z gardła wokaliście grupy Perfect, że „chce bić Zomo”, dlatego dziś chodzi z tego powodu w glorii i chwale.

Nadeszły lata 90., a z nimi wydawało się, że radio co prawda się zmieni, ale że zostanie na pewnym kontrkulturowym poziomie. Domyślałeś się, że dożyjemy czasów, w których wyraz „radio” stanie się synonimem muzycznego bezguścia?
Pamiętam rok 1990, kiedy z „Muzyki Młodych” nagrywałem jeszcze płyty Nasty Savage – „Penetration Point” czy Sodom – „Agent Orange”. Pamiętam też ostatnią emisję audycji, w której Marek Gaszyński mówił, że audycja zostaje zdjęta z anteny. Miałem 14 lat i było mi przykro. Kończyło się coś, z czym bardzo zżyłem się emocjonalnie. Krzysztof Brankowski apelował wówczas, abyśmy my – słuchacze, pisali do dyrekcji Drugiego Programu Polskiego Radia z monitami o pozostawienie na antenie audycji. I tak nikt nas wtedy nie posłuchał. Nie miałem jednak pojęcia, dokąd to zmierza. Byłem młodym smykiem. Po zawieszeniu „Muzyki Młodych” i generalnie po tym, co zaczynało się dziać w kraju, czułem, że idzie nowe i nieznane. W latach 90., zwłaszcza w tych powiedzmy pięć pierwszych latach dekady było w radiu jeszcze całkiem nieźle. Pojawiły się nowe stacje i nowe twarze (głosy). Część ludzie związanych z Polskim Radiem trafiła do stacji komercyjnych, np. Wojciech Mann do Radia Kolor. Z Rozgłośni Harcerskiej część personelu trafiło do innych stacji radiowych. Tomasz Ryłko wylądował w efekcie w RMF FM, Zbyszek Zegler współtworzył Rock Radio Śląsk, a Paweł Sito – Radiostację. Ale wtedy – tamtego radia słuchałem jeszcze z przyjemnością. Przecież w radiowej Trójce pojawiła się znakomita audycja „Brum”.
Pod koniec lat 90. traciłem zainteresowanie radiem. Wolałem swoje płyty i kasety.

Mówiąc o radiu komercyjnym, nie sposób nie wspomnieć o zaklętym kręgu reklamodawców i rozgłośni. Wiadomo, że radio komercyjne gra chłam, bo korporacyjne grubasy go chcą, a publiczność się do niego przyzwyczaiła. Czasem myślę sobie, czy teoretycznie dałoby się ten zły gust publiczności masowej zmienić.
Wątpię, abyśmy dziś zmienili gust masowej publiczności. Skąd te tłumy na koncercie Zenka Martyniuka na Juwenaliach w moim rodzinnym Tarnobrzegu? Nie byłem – widziałem jedynie zdjęcia. To jest myślenie w kategoriach życzeniowych. Inna sprawa, że o gustach się nie dyskutuje. Dla mnie pan Zenek nie jest interesujący, a znowu dla kogoś moja propozycja muzyczna jest nie do przyjęcia. Nie oszukujmy się - łatwiej przyciągnąć do pozostania przy odbiorniku „szarego Kowalskiego” piosenką Ireny Jarockiej - „Kawiarenki” lub Boney M. – „Rivers of Babylon”, niż utworem The Clash – „London Calling” albo „Changes” Davida Bowiego. Może jestem nieco pesymistyczny w swych ocenach, ale uważam, że „kijem Wisły nie zawrócisz”.

Gdy opowiadam młodszym od siebie ludziom, że kiedyś w RMF FM można było usłyszeć ostrą muzykę metalową, niemal mi nie wierzą. Co zrobiono źle, że z radia wyparowała muzyka ambitniejsza?
Ona chyba aż tak całkiem nie wyparowała. Jest jej zdecydowanie mniej, no i emitowana jest w porach, kiedy śpimy lub układamy się do snu. To są zresztą bardzo indywidualne przypadki. W Trójce są „Ossobliwości muzyczne” Wojciecha Ossowskiego, jest audycja „HCH” - Bartka Chacińskiego i Jacka Hawryluka. W Polskim Radiu RDC Marek Wiernik ma „Rock Wiernika”. W Antyradiu jest Jarek Giers z „Rzeźnią” czy Piotr Makak Szarłacki z audycją „MakakArt /Makakofonia”. W Radiu Rzeszów mamy „Rock Radio” Jerzego Szlachty, w Radiu Kraków „Nocny Szlak” Jerzego Kukuczki. W poznańskim Radiu Afera - „Thrashing Madness” Leszka Malendowskiego. Tymczasem w moim rodzinnym Tarnobrzegu kolega Piotr Duma ma także swoją autorską audycję na falach Radia Leliwa.

Owszem, RMF to kiedyś było inne radio, które chociażby miało patronat medialny nad pierwszą i drugą kasetą warszawskiego LessDress, a Piotr Metz grał po południu utwory z płyty Death „Individual Thought Patterns”. Mało tego - transmitowano koncerty, klasycznych, rockowych grup np. Aerosmith. Do tej pory mam na kasecie ich koncert z Luksemburga z okolic 1994 roku. Pamiętajmy też, że przez kilka lat na swojej antenie RMF FM gościł Tomasza Ryłko z jego audycją „Ryłkołak Horrorshow”.

A może zbyt patrzymy na Zachód i wylewamy dziecko z kąpielą? W USA przecież istnieje sporo stacji grających muzykę rockową, a my przeoczyliśmy ten fakt i daliśmy ludziom najgorszy sort piosenek popowych.
Nie jestem ekspertem, który mógłby dokonywać dosyć trudnych porównań pomiędzy radiofonią Polską a tą w USA. Stany to duży kraj, gdzie podział na przemysłową północ i rolnicze południe jest nadal żywy. Zatem granie w radiu na południu USA piosenek The Allman Brothers lub Lynyrd Skynyrd to dla tych z północy słabe, konserwatywne plumkanie wieśniaków z Alabamy. Na północy preferują coś innego. 

Wydaje mi się, że błędy w Polsce zostały popełnione w latach 90. A odpowiada za to m.in. formatowanie i sieciowanie, czyli mówiąc najprościej - mieszanina muzyki i tematów poruszanych na antenie, które docierać mają do określonego słuchacza. 

W efekcie całkiem niedawno (artykuł z 17.06.2016 r. na portalu wirtualnemedia.pl) na trzecią pozycję podium - z miejsca siódmego - awansowało w Warszawie radio VOX FM, które gra m.in. disco polo. Mówię o raporcie Radio Track Millward Brown za okres od grudnia 2015 roku do maja 2016 roku, a dotyczącego najpopularniejszych stacji radiowych w Warszawie. Tytuł „Disco Polo podbija Warszawę” może i jest trochę na wyrost, ale i tak jest symptomatyczny.

Gdybyś miał wskazać jedną kwestię, której brakuje Ci w dzisiejszym radiu, co by to było przede wszystkim?
To trudne pytanie, bo radio w Polsce to dosyć ogólna formuła. Obecnie radia słucham bardzo mało. Tych komercyjnych bonzów, którzy są na rynku dominujący, kiepsko mi się słucha. Radiowej Jedynki przestałem słuchać. Mimo, że kilka lat temu, gdy Zbyszek Zegler był szefem muzycznym Jedynki, to radio stało się moim ulubionym – zwłaszcza rano od 6.00 z przyjemnością słuchało się muzyki (Zbyszek potrafił zagrać Oddział Zamknięty – „Party” czy Johna Lennona – „Imagine”). W nocy dla odmiany Zbyszek miał swój program „Elektykon”, w którym prezentował bardzo interesującą muzykę. Teraz jednak odpuściłem Jedynkę. Przestała mi odpowiadać. Od lat słucham natomiast lokalnego Radia Leliwa dla wiadomości z mojego regionu.

Abstrahując od polityki, bo to nie jest główny wątek naszej rozmowy, w radiu brakuje mi większego pluralizmu muzycznego, jeśli mogę to tak ująć. Wiadomo, że w komercyjnych stacjach nie usłyszę zespołu Armia lub Vader. Ale w publicznym? Chciałbym.

Jak więc wyobrażasz sobie dzisiaj idealne radio i gdzie jest raczej jego miejsce: w eterze czy w internecie?
Moje idealne radio nie byłoby idealnym ani dla Ciebie, ani też zapewne dla nikogo innego. Bo kto chciałby słuchać radia, gdzie można usłyszeć rotowane nagrania Ultravox, The Stooges, Celtic Frost, Kolaborantów albo Mercyful Fate obok Kate Bush, S.O.D. i Frankie Goes To Hollywood ? Jedynie ja sam. Dlatego, jak wielu moich rozmówców twierdzi, że idealne radio nie istnieje, to ja się z nimi jestem skłonny zgodzić.

Gdy myślę o przyszłości radia, to z jednej strony mam wrażenie, że może być ono wypierane - szczególnie przez internet. Tym samym dla młodego pokolenia może jawić się, jeśli już tak nie jest, jako przeżytek i mało atrakcyjne medium. Z drugiej strony, radio nieprędko powinno zniknąć z naszego życia. Wszak nadal jest spora grupa odbiorców, która korzysta z dobrodziejstwa „obszaru radiowego”, wybierając tylko takie stacje, które uznaje za najbliższe swoim oczekiwaniom.

Andrzeja Nowaka przedstawiać nie trzeba. Ten krakowski historyk znany jest nie tylko z kilkudziesięciu samodzielnie wydanych prac, niezliczonej ilości artykułów czy szefowania „Arcanom”. Przede wszystkim jest uczonym o jasno sprecyzowanych konserwatywnych poglądach, którym dawał niejednokrotnie wyraz. Obecnie znanym bodajże najbardziej z monumentalnych „Dziejów Polski”, których drugi tom ukazał się w bieżącym roku. Jednak nie tylko chronologiczny opis historii naszego kraju znajduje się w kręgu zainteresowań profesora. W swoich tekstach autor często zajmuje się problematyką rosyjską, a sięgając na nasze podwórko, nie obawia się konfrontacji z rzeczywistością. Z tego względu niektórzy przypinają mu łatkę historyka prawicowego. Nie tłumaczą zaś, co termin ten oznacza. Aby więc zapoznać się z wybranymi tekstami Andrzeja Nowaka, wystarczy sięgnąć po wydaną w tym roku, przez wydawnictwo Biały Kruk tom zatytułowany „Historia i polityka”. Zbiór ten stanowi kompilację wybranej publicystyki historycznej, która ukazywała się na różnych łamach na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat.

„Historia i polityka” dzieli się na cztery części. Pierwsza składa się z artykułów traktujących na temat polskiej polityki historycznej, począwszy od ostatnich lat komunizmu do dzisiaj. Najstarszy z tekstów opublikowany został jeszcze w podziemnej „Arce”, w roku 1987, i dotyczy tak zwanych „białych plam”, czyli aspektów historii stosunków polsko-sowieckich, o których oficjalnie (lecz nieśmiało jeszcze) zaczynało się mówić. Część druga to zbiór piśmiennictwa dotykającego kwestii pamięci o trudnych momentach w historii Polski. Trzecia składa się z najbardziej obszernych tekstów, które dotyczą spraw problematyki imperialnej. Ostatnia natomiast to teksty najbardziej ulotne, pochodzące przede wszystkim z „Gościa Niedzielnego”, w którym autor publikował cotygodniowe felietony. Wszystkie je łączy jedna spójna wizja Polski jako państwa doświadczonego przez los, ale świadomego swoich losów. Państwa nieodcinającego się od dziedzictwa chrześcijaństwa i własnej historycznej pamięci.

Bo Polska w tekstach Andrzeja Nowaka to nie tylko miejsce, w którym „fajnie” się żyje. Polska w tych artykułach ukazuje się jako miejsce zbiorowej pamięci, w którym przeszłość determinuje teraźniejszość, a martyrologia nie jest wyśmiewanym balastem, którego najlepiej by się pozbyć. „Fajnie” więc w tej Polsce nie jest. Jak więc jest? Przede wszystkim mądrze. I dość poważnie. Historia nie jest dla autora pożywką, na której buduje się popularne (łac. populus – lud, plebs) przekazy, w których dominują ciekawostki. Tych tutaj nie ma. Pojawia się za to pewna spójna wizja historii, dzięki której tworzy się narodowy mit. A ten, jak dowodzi Andrzej Nowak, potrzebny jest wspólnocie, aby trwała. I nie jest prawdą, że krakowski historyk zapomina o ciemnych kartach w naszych dziejach, w których to my byliśmy sprawcami. Bo nie zawsze byliśmy ofiarami, wszak narodów złożonych z aniołów nie ma. Widzi jednak autor niebezpieczeństwo takiego modelu polityki historycznej, który prowadzony był przez dwadzieścia kilka lat po przemianach ustrojowych. W takim rozumieniu Polska musiała dojrzeć, zrzucić z siebie płaszcz Konrada i ubiczować się za swoje winy. Brak w tym myśleniu było jakiejkolwiek przeciwwagi, jakiejkolwiek heroizacji z drugiej strony.

I fakt takiego właśnie przedstawiania historii spowodował, że coraz silniej podnosiły się (i podnoszą nadal) głosy mówiące o „polskich obozach śmierci”, „polskim antysemityzmie” (jako jedynym w Europie, oprócz nazistowskiego) i patriotyzmie, który rzekomo jest jak rasizm. Te kalumnie i półprawdy pozostawione były same sobie, bo jak chcieli inżynierowie dusz, społeczeństwo już dojrzało i z okresu sienkiewiczowskiego weszło w ponowoczesny. Andrzej Nowak zdecydowanie nie zgadza się z taką wizją naszych polskich dziejów. I tym sprzeciwem oraz postulatem przywrócenia rozumnego porządku jest „Historia i polityka”.

Na szaleństwa postmodernistów najlepszym lekarstwem jest więc spokojny rzeczowy wywód. Czasem oparty na oczywistościach, które – jak pokazuje współczesny świat – trzeba powtarzać. Chociażby ten opisujący rozwój idei powstańczej w polskiej myśli politycznej. Skoro pisze się dzisiaj (i niech się pisze, dla przeciwwagi) rozrachunkowe pozycje dotyczące narodowych zrywów, trzeba równoważyć je artykułami i rozprawami, które silnie akcentują potrzebę insurekcji. Bo historia wcale się nie skończyła, jak chciał prawie trzydzieści lat temu Fukuyama. A naród, który swojej historii nie zna, skazany jest na zagładę. Stąd również tytuł tego zbioru. Polityka bowiem, która historii w swoim działaniu nie uwzględni, stworzy nie świadomego obywatela własnej ojczyzny, ale kosmopolitę, którego ojczyzna znajduje się tam, gdzie jest „fajnie”.

Andrzej Nowak, Historia i polityka, wyd. Biały Kruk, Kraków 2016, ss. 399.

Pierwszą książkę pisze się całe życie. Na drugą ma się zdecydowanie mniej czasu. Truizm ten powinien przyświecać wszystkim ludziom pióra (a raczej klawiatury). Jak widać na niektórych przykładach, przyświeca nie zawsze. Dominika Dymińska, bo o niej tutaj mowa, najpierw wydała „Mięso”. Książkę o seksie. Miała na nią całe krótkie życie (rocznik 1991), teraz spłodziła „Danke”. „Danke” jest poematem romantycznym. Nie, to nie żart. Tak stwierdziła ikona polskiego feminizmu – Kinga Dunin. A skoro tak powiedziała ikona, prawda to objawiona. Z kolei Jacek Poniedziałek – aktor polski po coming oucie – stwierdził, że poezja Dymińskiej jest nieopisywalna, a autorka kiedyś będzie cytowana tak, jak dzisiaj Szymborska. Przyznaję się, że się nie postarałem i nie szukałem wypowiedzi tych sław w jakichś specjalnych miejscach w prasie czy w sieci. Znalazłem je z tyłu okładki. I chyba wystarczą, by oddać absurd sądów na temat twórczości tej młodej pisarki, porównywanej przez niektórych do Doroty Masłowskiej.

„Danke” ma więc być poematem i to romantycznym. Ktoś dawno chyba po twórczość romantyków nie sięgał, skoro w ten sposób określa tę skromną objętościowo książeczkę. Forma „Danke” jest faktycznie rwana, podzielona na nieregularne strofy. Trudno wywieść z niej jakąś jednorodną akcję czy fabułę. Występuje w niej przede wszystkim bohaterka główna i jej myśli, którymi ta skwapliwie i dość obficie dzieli się z czytelnikiem. A te dotykają przede wszystkim związków damsko-męskich, życia towarzyskiego w wielkim mieście, bulimii, kultury cyfrowej oraz narkotyków. W świecie Dymińskiej te ostatnie zażywa się tak, jak pije się wodę. Bo kokaina jest dobra na wszystko. Czy jest więc „Danke” spójnym portretem pokolenia słoików, hipsterów i tych wszystkich, który zaimek osobowy „ja” odmieniają przez wszystkie siedem przypadków? Pisze autorka: jemy jedzenie i pijemy picie bierzemy narkotyki, po których jesteśmy poliamorystami, więc wcale się nie zdradzamy, nie mamy zainteresowań, ale mamy fejsbuka. Celne, prawda? Tyle że gdzieś to już słyszałem i w lepszym wykonaniu. Bo z jednej strony ma Dymińska rację, że życie wielu młodych mieszczuchów tak właśnie wygląda, ale przecież tematu nie pogłębia, ślizgając się tylko po jego powierzchni.

„Danke” wydaje się więc nie tyle poematem, co zbiorem zapisków z pamiętniczka cokolwiek rozpuszczonej gówniary z Warszawki, która do życia potrzebuje kilku kresek, sporo wódy, ćwierćinteligenckich rozmów o modnej literaturze oraz rzygania. Bo narratorka (podmiot liryczny) choruje na bulimię i obnosi się z nią, jak nie przymierzając, pawian z różowym tyłkiem. Krzyczy więc do nas: zauważcie mnie – mam bulimię i ćpam, i seks uprawiam, ale w sumie to nie chcę go uprawiać. I fejsika mam, na którym jeśli nie lajkuję, nie istnieję. Zblazowane i pretensjonalne dziewczę, którym jest narratorka pamiętniczka, ciska się po Warszawie w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Szuka miłości? Źle trafia, umawiając się z jakimś autystycznym komputerowym geniuszem. Seksu? Tego ma pod dostatkiem, jest nim znudzona, ale stanowi on dla niej centralny punkt odniesienia w życiu. Biedna bohaterka – dotychczas wszystkie jej związki polegały tylko na braniu. Ona dawała – oni brali. Trzy minuty randki, żeby włożyć rękę w majtki. Szybko w tym świecie dochodzi do zbliżenia. Chyba szybciej niż u Bukowskiego. Tyle, że w powieściach amerykańskiego skandalisty autentycznie czuć rynsztok, u Dymińskiej zaś rynsztok występuje w wersji glamour, skrojony w sam raz dla użytkownika holenderskiego roweru.

Jeśli świat opisany w „Danke” jest prawdziwy, przypomina głośną fotografię Jakuba Szymczuka przedstawiającą procesję Bożego Ciała przechodzącą przez Plac Zbawiciela. I to nie procesja gra główną rolę na tym zdjęciu, stanowiąc jedynie kontrapunkt dla siedzących na pierwszym planie modnych brodaczy w zbyt wąskich spodniach i zbyt dużych dekoltach, oraz ich dziewczyny, bliźniaczo do nich podobne (pomijając brody). To zbiorowisko trzydziestolatków przypomina gimnazjalistów, w końcu Zbawix zobowiązuje. I patrzą na siebie te dwa obce światy, niczym kosmici z dwóch – nawet nie wrogich – co kompletnie obcych planet, z innym składem atmosfery i odmienną grawitacją. Jeśli świat „Danke” jest prawdziwy, jest przerażający. Pisze Dymińska: chciałabym przestać was wszystkich znać, was wszystkich wegan i rowerzystów, którzy tylko wymyślacie kolejne rzeczy, żeby ich nie robić. W życiu zajmujecie się głównie nierobieniem różnych rzeczy. Czegoś niejedzeniem, gdzieś tam niechodzeniem, jeżdżeniem na rowerze po mieście w różnych intencjach, czegoś tam gadaniem, czegoś tam pisaniem, pieczeniem jakichś tam pasztetów z jakichś tam warzyw, jakąś ekstrawagancją w jakimś nienajlepszym guście. A chodzenie na imprezy nazywacie pracą.

Pamiętnik ten – jak widać – zawiera również sporo przytyków pod własnym adresem. W końcu autorka sama zasila towarzystwo Krytyki Politycznej składające się z modnych mieszczuchów o lewicowej proweniencji. A na ile jej zapiski, nazywane przez niektórych krytyków poezją, stanowią autentyczną wartość w literaturze polskiej? Obawiam się, że wartość to dość licha, a raczej rodzaj medialnej sensacji. I że podobnie jak Masłowska, z której „Wojną polsko-ruską…” czas obszedł się bezwzględnie, zniknie gdzieś w bibliotekach instytutów kulturoznawstwa i antropologii miejskiej. I chociaż ma autorka rację, krytykując własne podwórko, czyni to w sposób nieatrakcyjny, przewidywalny, a co najważniejsze – nieszczery. Nie wierzę w to, że ani jej bohaterka, ani ona sama, nie zamieniłaby #zbawix na #procesja. Bo dobra zabawa i fajność to przecież jedyne, co umieją robić ludzie pokroju narratorki „Danke”.

Dominika Dymińska, Danke, wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2016, ss. 179.

Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się niczego szczególnego po najnowszej płycie smutasów z Katatonii. Od kiedy w 2009 roku ukazał się rozczarowujący album „Night is a New Day”, przestałem wyczekiwać kolejnych wydawnictw kapeli. Co się takiego więc stało? Otóż po serii niezwykle udanych płyt łączących melancholię i nerwowość The Cure z ciężko brzmiącymi metalowymi gitarami, których ukoronowaniem było opus magnum zespołu „The Great Cold Distance”, panowie wydali płytę z anemiczną, płaczliwą poezją śpiewaną. Brzmiało to wszystko niczym ścieżka dźwiękowa do „Cierpień młodego Wertera”. Następny album, mimo że podobnie rozpaczliwy, był już nieco lepszy. Nadal jednak zamykał muzykę zespołu w eteryczno-poetyckiej konwencji dość krótkich piosenek. Nie czekałem więc specjalnie na „The Fall of Hearts”, a nawet miałem sobie ten album darować. Myślałem, że nie dość, iż pewnie będzie smętny niczym wegańskie wesele, to jeszcze powtórzy pomysły z poprzednich wydawnictw.
I mimo faktu, że pierwszy kontakt z „The Fall of Hearts” skutecznie mnie uśpił, postanowiłem dać tej płycie kolejne szanse, wyczuwając podskórnie, że dzieją się na niej ciekawe rzeczy. Sprawą, która od razu zwróciła moją uwagę, były dłuższe niż do tej pory czasy trwania utworów. Pięć z nich trwa bowiem dłużej niż sześć minut. Naturalnie, zmiana ta nie musi jeszcze niczego oznaczać, bo można smęcić w dłuższych zwrotkach lub powtórzyć refren nie dwa, ale dziesięć razy. Nic z tego, bo Katatonia mimo iż nie powróciła do bardziej zdecydowanego grania sprzed dziesięciu lat, poszła w nieco inną stronę. Rzecz jasna, poznamy muzykę zespołu po kilku pierwszych taktach; dzięki charakterystycznemu wokalowi Jonasa Renkse i oryginalnemu przestrzennemu brzmieniu gitar. Pierwszy utwór na płycie, „Takeover”, rozpoczyna się przecież wejściem wokalu i płaczliwych gitar. A trwa, bagatela, siedem minut. Wybrzmi więc w nim ten melancholijny wstęp, po czym muzyka objawi swoje pokrewieństwo z rockiem progresywnym z lat 70. I chociaż współczesnego progresu nie lubię, te sentymentalne podróże w tym przypadku mnie nie drażnią. Może dlatego, że zagrane są bezpretensjonalnie i bez kilometrowych solówek gitarowych. Słyszymy za to mellotron i mnóstwo ciekawych melodii, w tym nośny refren. Można przywołać tutaj innych szwedzkich melancholików – Opeth. I gdy nowe albumy formacji tej nie do końca mnie przekonują, Katatonii sztuczka ta się udała.
Lata 70. słychać nie tylko w otwierającym numerze. Co rusz pojawiają się na płycie brzmienia akustyczne, które skojarzyć można z bardziej przystępnymi i mniej jazzowymi wcieleniami zespołów symfoniczno-rockowych. Taką piosenką jest „Decima”, w której świetnie wyprodukowane akustyczne gitary łączą się z mellotronem i głębokim brzmieniem fortepianu. I nawet płaczliwy śpiew Renkse nie przeszkadza. Z kolei równie akustyczny, znajdujący się pod koniec albumu, numer „Pale Flag” przywołuje lata jeszcze wcześniejsze i legendarny duet Simona i Garfunkela. Wystarczy posłuchać tych gitarowych ozdobników, które pojawiają się w jego zwrotkach. Jednak Katatonia nie ucieka od brzmień elektrycznych, bo takie dominują w utworach takich jak „Sanction”, „Serac” czy „Passer”. Nie jest to jednak w żadnej mierze muzyka metalowa, której ślady można było w muzyce zespołu wychwycić jeszcze dziesięć lat temu.
Mam wrażenie, słuchając „The Fall of Hearts”, że tym razem obcuję z płytą dość zróżnicowaną, w której krzyżują się przeróżne brzmienia. Z pewnością więcej się tu dzieje niż na poprzednich albumach, które operowały raczej jednorodną atmosferą. Tutaj dominuje, rzecz jasna, melancholia, ale sporo jest momentów żywszych, w których śpiew wokalisty nie jest jednoznacznie płaczliwy i delikatny. Kompozycyjnie zaś mamy do czynienia z płytą, której po pierwszych kilku przesłuchaniach nie sposób poznać. Co więcej, wydaje się ona dość monotonna, ale to tylko pozory. Doceniam więc fakt, że muzycy, zamiast tkwić w znanych sobie schematach, wybrali nieco inny kierunek, wcale nie tracąc przy tym własnej tożsamości.

Katatonia, The Fall of Hearts, Peaceville Records 2016.

Jadąc pekaesem, słucham radia. Siedząc u fryzjera, słucham radia. Robiąc zakupy, słucham radia. Nie z zamiłowania, niestety. Zapętlonych kilkadziesiąt hitów z ostatnich lat i wiecznych przebojów z różnych dekad – oto, co oferuje słuchaczowi przeciętnie sformatowana stacja radiowa. A między piosenkami głupawe gadki prowadzących z kiepską dykcją, debilne konkursy, a przede wszystkim reklamy. Bo radio nie jest od muzyki. Ta jest dodatkiem do reklamy, wszak trzeba sprzedawać, szczególnie w kolonialnym kraju, jakim jest III RP. „Włancza” się więc idiotom coraz niższe ceny, aby przestali być idiotami. W nagrodę za wysłuchanie porcji reklam mogą sobie wysłuchać kilku hitów-shitów i pobujać się z szeregiem niepotrafiących śpiewać ćpunów i kretynek. Kiedy to wszystko się zaczęło? Pod koniec lat 80. w „Magazynie Muzycznym” jeden z dziennikarzy napisał, że marzy mu się radio bez gadania, bez słuchowisk, bez żadnych słów, tylko z muzyką. Nie wiem, czy miał na myśli to, co dzisiaj radiem się zwie, ale ciekaw jestem, czy spędziwszy jeden dzień z którąś z komercyjnych stacji, odszczekałby swoje słowa. Jakie więc powinno być radio? Czym było kiedyś? I w końcu, gdzie dziś możemy zetknąć się jeszcze z radiem nieogłupiającym? 

Miał Wojciech Lis cwany pomysł na książkę, trzeba przyznać. Pomysł oczywisty dla każdego, kto w radiu poszukuje czegoś więcej niż kolejnego konkursiku i seplenienia prowadzących małpiszonów. I dobrze, że się go podjął, bo praca to pionierska, a co równie ważna, napisana ze swadą i znajomością tematu. Zresztą osobom siedzącym w cięższej muzyce nazwiska autora nie trzeba przybliżać. Kilka lat temu, wraz z Tomaszem Godlewskim, wydał „Jaskinię hałasu”, rzecz traktującą o polskiej scenie metalowej, publikował również dla szeregu pism i zinów. Dobrze więc, że tematem radia zajął się pasjonat muzyki, nie tylko tej mainstreamowej. Opowieści panów Manna i Niedźwiedzkiego są może i ciekawe, ale dla maniaków podziemia niespecjalnie interesujące. W „Decybelowym obszarze radiowym” wypowiada się drugi z nich, ale wielu z rozmówców autora prezentowało w swoich audycjach mniej komercyjne dźwięki. Oddać trzeba autorowi szacunek, że udało mu się nakłonić do zwierzeń kilkudziesięciu radiowców z różnych pokoleń, wśród których znajdziemy i Marka Gaszyńskiego, i Marka Niedźwieckiego, i Bogdana Fabiańskiego, ale i Przemysława Popiołka, i Bartosza Donarskiego czy Piotra Wierzbickiego. Wypowiadają się na łamach książki również Roman Rogowiecki, Grzegorz Brzozowicz, Maciej Chmiel, Hirek Wrona, Przemysław Thiele, Paweł Sito i wielu innych, również muzyków z metalowych i rockowych składów.

Te złote czasy radia, jak trzeba by powiedzieć za Woody Allenem, stają się w opowieściach rozmówców Lisa wiekiem świetności, do których ci powracają z nostalgią. W takim przypadku zawsze trzeba sobie zadać pytanie, na ile ta nostalgia odnosi się do czegoś faktycznie dobrego, a na ile jest ględzeniem starych dziadów, że kiedyś to, panie, było lepiej. Faktycznie, sporo w tej publikacji nostalgii i tęsknoty za bezpieczną, poznaną przeszłością. Pojawiające się wielokrotnie na łamach omawianej publikacji zdanie, że kiedyś radio promowało tylko dobrą muzykę, można między bajki włożyć, bo kto puszczał w eter Sabrinę, Modern Talking lub Perfect? Krasnoludki? Kto nie zauważał nowej fali oraz postpunka czy industrialu, wmawiając naiwnym słuchaczom w latach 80., że geniuszami muzyki wciąż są panowie z Pink Floyd czy Deep Purple? Z drugiej strony osobiście i tak wolę to nabzdyczone nieraz radio z realnego socjalizmu niż dzisiejsze szafy grające, nie do odróżnienia chyba przez nikogo.

Wątki poruszane w rozmowach zawartych w „Decybelowym obszarze radiowym” nie dotyczą jednak tylko mainstreamowych audycji prezentowanych w Polskim Radiu. Wojciech Lis sporo miejsca poświęcił radiowym buntownikom i odszczepieńcom, którzy wbrew estetycznym gustom swoich szefów prezentowali w eterze dźwięki brutalne, odpychające, agresywne czy eksperymentalne. Mowa tu chociażby o Tomaszu Ryłce, autorze metalowej audycji „Ryłkołak Horror Show” prezentowanej między innymi na falach RMF FM w latach 90. Pojawia się tu również Krzysztof Brankowski, autor legendarnej listy przebojów „Metal Top 20” i kilku programów prezentujących ostre dźwięki. Sporo miejsca poświęca autor również audycjom współtworzonym przez Macieja Chmiela: „Radiu Clash”, „Dzikiej Rzeczy” oraz „Ręce Boksera”, w których można było usłyszeć spore ilości punka, alternatywnego rocka oraz brzmień z Seattle, jeszcze przed boomem na muzykę grunge.
Interesujące są również ukazane w książce przemiany, które po 1989 roku zaczęły dotykać stacji radiowych. Śledzimy więc powstawanie pirackich stacji, zmiany następujące w programach państwowych, udzielanie pierwszych koncesji oraz dziki entuzjazm wczesnych lat 90., kiedy wydawało się, że można stworzyć nowoczesne radio, dalekie od politycznej propagandy i gadających głów, ale nadające ambitną muzykę. Widzimy, czytając „Decybelowy obszar radiowy”, jak omawiane medium kreowało gwiazdy polskiego rocka, z jaką atencją było słuchane. W końcu obserwujemy przemiany, które doprowadziły do stanu obecnego, gdy dominują szafy grające popelinę. Tych kilkunastu donkiszotów eteru, których przepytuje Wojciech Lis, wciąż robi swoje, na falach stacji internetowych lub państwowych. Na ile wystarczy im sił i czym będzie radio w przyszłości, zobaczymy. Sami występujący w książce mają na ten temat bardzo różne zdanie.

Wojciech Lis, Decybelowy obszar radiowy, wyd. Kagra, Poznań 2016, ss. 259.

Czekamy wciąż na porządną historię polskiego rocka. Na historię, w której odsłoni się karty na temat tego, kto w komunie zachował się godnie, a kto był świnią. Bo jak na razie mamy samych kombatantów. Rozumiem jeszcze środowisko punkowe i nowofalowe, szczególnie artystów, którym nie pozwalano nagrywać płyt. Tacy, którym rzucano kłody pod nogi, mogą mówić jeszcze o jakimś rodzaju walki z systemem. Następni w kolejce są ci, którzy grali w Jarocinie i na innych alternatywnych festiwalach, a ich dorobek fonograficzny był nader skromny: ot jedna płyta nagrana po znajomości i wydana z paroletnim poślizgiem. W końcu mamy artystów, którymi podziemie gardziło, gdyż ci udzielali się w reżimowych mediach, jeździli na trasy koncertowe po Związku Sowieckim, a nawet w krajach zachodnich, wydawali płyty i byli grani częściej niż dzisiaj wiele gwiazdek upolowanych przez łowców talentów. Lady Pank, Perfect, Lombard, Maanam, Kombi – o was mowa, panie i panowie. Walczyliście z systemem? Narażaliście własne życie? Dostaliście pałą po grzbiecie? Słysząc o antysystemowej wymowie tekstów Lady Pank i Perfect, pozostaje się ironicznie uśmiechnąć. Ale jak zareagować na wieść, że buntownicze liryki wyśpiewywał Grzegorz Skawiński z grupą Kombi?

Monty Python lepiej by tego nie wymyślił! Wszak Kombi powstał na fali tak zwanej Muzyki Młodej Generacji, wraz z grupami takimi jak Mech, Exodus, Kasa Chorych czy Krzak (ci ostatni na szczęście grali muzykę instrumentalną). Do pomysłodawców MMG zalicza się Jacka Sylwina, Marcina Jacobsona i Waltera Chełstowskiego (dziś aktywistę Komitetu Obrony Demokracji). Trzeba przyznać, że przednie towarzystwo! Doskonale rozpoznały MMG całe rzesze alternatywnych muzyków sceny rockowej lat 80. Oddajmy im na chwilę głos. Ty przebrałeś się. Nikt nie pozna cię. Znowu szafa gra. Generacja twa. Znowu sobą być. Nie rozumiesz nic. W kółko stek tych kłamstw. Sylwin robi szmal. To WC w piosence „Młoda generacja”. Banda zgredów i szpanerów do estrady się dorwała. To jest młoda generacja, tylko trochę wyłysiała. A to z kolei SS-20, późniejszy Dezerter w kawałku pt. „Nie płacz Zbyszek”.

I po tym przydługim, acz koniecznym wstępie, można przejść do dania głównego, którym jest zapis rozmowy ze Sławomirem Łosowskim przeprowadzonej przez Wojciecha Korzeniewskiego, długoletniego menedżera zespołu Kombi. Fakt, często słuchałem ich w szkole podstawowej. Drugi fakt, mam do nich sentyment i czasem sobie włączę. Trzeci fakt, rozumiem estetykę kiczu pojawiającą się na ich elektronicznych albumach, począwszy od „Nowego rozdziału”. Fakt czwarty, nie trawię Kombii – obecnego wcielenia Skawińskiego i Tkaczyka. Z tego względu dla tych, dla których zespół Kombi i twórczość Sławomira Łosowskiego kiedykolwiek były bliskie, książka pt. „Słodkiego miłego życia. Prawdziwa historia” stanowić może interesujący dodatek poznawczy. Forma wywiadu, w jakiej historia ta jest zaprezentowana, jest tym bardziej atrakcyjna. I tak, poznajemy ścieżkę twórczą Sławomira Łosowskiego, począwszy od pierwszych kroków stawianych w szkole podstawowej, przez Akcenty (nie mylić z kultowym dla wielu studentów Akcentem – gościem wielu juwenaliów) grające ambitną – jak twierdzi Łosowski – odmianę jazzrocka, po Kombi. Ci ostatni początkowo wcale popu nie grali, ale eksplorowali łagodne odmiany rocka. Znajdziemy więc w tej chronologicznej opowieści rozrysowane perypetie wszystkich zespołów Łosowskiego, z naciskiem na Kombi.

A w tych opowieściach klawiszowiec i jeden z kompozytorów kapeli jawi się jako postać centralna. Nie mnie to oceniać, może tak faktycznie było, w każdym razie na albumach Kombi to nie zawsze Łosowski był autorem muzyki. Oddać trzeba sprawiedliwość, że gdy rozmowa schodzi na drażliwy temat powstania Kombii (prawa do oryginalnego szyldu przysługują Łosowskiemu), muzyk jest taktowny i nie rzuca ani mięsem, ani innymi inwektywami. Nie wypowiada się również na temat muzyki, którą grają Skawiński i Tkaczyk. W sumie dobrze robi, bo prawidłową reakcją na te piosenki może być tylko milczenie. Daje się Łosowski poznać jako wrażliwy człowiek, zmagający się do zeszłego roku ze śmiertelną chorobą żony, ale i zaangażowany pasjonat muzyki. Przyznać tu trzeba, muzyki popowej, łatwo wpadającej w ucho, operującej kiczem i elektronicznymi brzmieniami charakterystycznego syntezatora Roland. Nowa płyta Kombi zatytułowana „Nowy album” jest doskonałym przykładem takiego podejścia do muzyki. Bo zespół prawie od zawsze grał muzykę banalną, opartą na sztucznych brzmieniach klawiszy, ale mogącą się podobać. Dowodem jest twórczość grup takich jak Super Girl & Romantic Boys, świadomie korzystających z uroków elektronicznego popu zakorzenionego w latach 80.

Mam świadomość, że „Słodkiego miłego życia” jest tylko jedną częścią opowieści o zespole Kombi. I chociaż Sławomir Łosowski był liderem zespołu, ważne role grali w nim i Skawiński, i Tkaczyk. Kto wie, jak historia z powstaniem Kombii wygląda z perspektywy tych dwóch muzyków. Może to Łosowski ma rację, może ma tylko połowicznie, może jej nie ma wcale. Szkoda, że nie usłyszymy racji drugiej strony, nawet gdy byłyby oparte na nieprawdzie. A prawdziwym ciosem poniżej pasa jest wspomniana we wstępie antysystemowość zespołu. Rozumiem, że tekst „Słodkiego miłego życia”, który w wywiadzie tym urasta do rangi antykomunistycznego przeboju, posiada pewne frazy ironiczne, ale na Boga, mierzmy wszystko adekwatną miarą. Bo Kombi ani jedną nogą nie stało tam, gdzie stały kapele takie jak Dezerter, Moskwa, 1984, One Million Bulgarians czy Aurora. I wstyd, że muszę głosić takie truizmy.

Sławomir Łosowski, „Słodkiego miłego życia. Prawdziwa historia”, rozm. W. Korzeniewski, wyd. In Rock, Czerwonak 2016, ss. 190.

Od zawsze śmieszyła mnie moda na buddyzm. A bycie buddystą w naszej cywilizacji ma mniej więcej tyle samo sensu co zostanie Indianinem lub Eskimosem. Nie zmienia to faktu, że od hipisowskiej rewolty buddyzm i religie Wschodu stanowią stały punkt odniesienia dla sporej liczby kontrkulturowych snobów. Co więcej, gdy przyznawanie się do chrześcijaństwa stało się na salonach synonimem obciachu, bo kto by wierzył w gusła i przesądy, to buddyjskie credo dokonane między jednym a drugim kęsem sushi budzi szacunek. To chyba kwestia egzotyki i niewielkich wymagań, jakie niesie ze sobą zachodnia wersja tej religii. Być może chodzi również o to, że buddyzm w zasadzie nie jest konfesyjną religią, a bardziej systemem filozoficznym, w którym wiara w osobowego Boga nie jest konieczna. W każdym razie od kilkudziesięciu lat religie Dalekiego Wschodu stanowią łakomy kąsek dla poszukujących i zblazowanych członków klasy średniej. Jest to również doskonałe środowisko dla hochsztaplerów i samozwańczych guru New Age. Takich jak Michael Roach opisany przez Scotta Carneya w reportażu zatytułowanym „Śmierć na diamentowej górze”.

Bohaterem głównym reportażu tego amerykańskiego dziennikarza jest wspomniany wyżej Michael Roach. Jak wielu z religijnych oszustów, wykazywał się ponadprzeciętną inteligencją oraz umiejętnościami manipulacji. Stworzył on dokrojoną do potrzeb zachodniego człowieka odmianę buddyzmu, którą krytykowali nawet nepalscy czy tybetańscy duchowni. Roach jednak nie przejął się tym faktem, brnąc dalej w swoją misję. Oddziaływanie guru było tak silne, że członkowie jego sekty byli w stanie oddać się kilkuletniemu milczeniu. Ten wmówił im, że to wszystko dla pokoju na świecie. Co więc motywuje człowieka takiego jak Roach? Pieniądze? Te zarobił na handlu diamentami. Duchowe poszukiwania? Na te nie pozwalał cynizm. Może więc pragnienie sławy i potwierdzenie własnej wielkości? A może wszystko po trochu. Roach był trochę niczym Kurtz z „Jądra ciemności”, tyle że nieokrzesanych Murzynów zastąpili wykształceni przedstawiciele zawodów umysłowych. Nie taki więc Murzyn dziki, skoro cywilizowany biały człowiek ulega podobnym sztuczkom.

Oprócz Roacha w reportażu tym pojawia się dwoje innych ważnych bohaterów. To Christie McNally, była żona Roacha, i jej obecny mąż Ian Thorson. Poznajemy ich w prologu, jak odwodnieni i wycieńczeni z głodu i pragnienia mantrują, starając się wejść na wyższy poziom świadomości. I gdy jedno z nich, Thorson, umrze, współwyznawcy pokiwają głową w rezygnacji. Oni żyją, więc jeszcze mogą uzyskać oświecenie. Problem, jaki pojawia się w kwestii oświecenia, jest natury semantycznej. Słowo to co innego znaczy dla mieszkańców Tybetu czy Nepalu, od dzieciństwa wzrastających w kulturze diametralnie innej od zachodniej. Sytuacja wygląda analogicznie z pozostałymi terminami religijnymi. Nie sposób przetłumaczyć ich wiernie komuś, kto mówi i myśli zupełnie inaczej, rozumując innymi kategoriami. Nawet gdy wydaje się to możliwe, takim nie jest. Thorson jest więc nie pierwszym i nie ostatnim żałosnym poszukiwaczem egzotyki i duchowych podniet w innym wszechświecie, którego nie pojmuje. W swoim antropocentrycznym zadufaniu wydaje mu się jednak, że tajniki buddyzmu pojął i pokochał.


Scott Carney, pisząc „Śmierć na diamentowej górze” starał się nie angażować po żadnej ze stron (i tu mogliby uczyć się nasi etatowi reporterzy piszący do „Gazety Wyborczej” swoje tendencyjne nowelki), czego rezultatem jest chłód, z jakim opisuje i domorosłych buddystów, i ich adwersarzy. Przede wszystkim jednak skupia się na biografiach Thorsona i Roacha. Te zaś, zanim się przetną i skrzyżują w dramatycznym uścisku, będą na swój sposób poszukiwaniem sacrum. Obaj bowiem, i Thorson, i Roach, pochodzą z zachodniego świata postreligijnego, który woła o świętość i duchowy wymiar egzystencji. A niewidzący obok siebie bogactwa tradycyjnego chrześcijaństwa młodzi awanturnicy, bez świadomości zagrożenia, ładują się z butami w świat Orientu. Porażające są w tym kontekście opisy demonicznych wizji, jakich podczas medytacji doznaje Thorson. Widzi on boginię Kali pożerającą ludzkie mięso. A jego partnerka, Christie McNally, rani go nożem, gdy sama wciela się w indyjską boginię,

Pojawia się więc pytanie o celowość i samej medytacji, i religijnych praktyk Wschodu, które importowane do świata zachodniego stają się przeszczepem niemogącym się przyjąć. Gdy ludziom trudno w obrębie jednego kraju migrować między odmiennymi kulturowo obszarami, gdy emigracja zawsze rodzi poczucie wykorzenienia, co powiedzieć o tych, którzy porzucają jedną religię dla drugiej? Mało wiemy jeszcze, tak naprawdę, o ludzkiej psychice. A tak prawdopodobnie nie jest w stanie poradzić sobie z takim obciążeniem. Jak przetłumaczyć chrześcijański kod na ten pochodzący z innej cywilizacji? W tym miejscu powinno pojawić się ostrzeżenie o wielkim niebezpieczeństwie czyhającym na tych, którzy eksperymentują na sobie, próbując wyrwać z siebie kulturowe archetypy i zastąpić je nową tkanką. Takie działanie nie może się udać i o tym właśnie pisze Scott Carney w „Śmierci na diamentowej górze”, a jego reportaż jest kolejnym udanym dziełem wydanym przez Wydawnictwo Czarne w Serii Amerykańskiej.

Scott Carney, Śmierć na diamentowej górze. Amerykańska droga do oświecenia, tłum. D. Cieśla-Szymańska, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 315.