Dałem się nabrać na Eustachego Rylskiego. Na tę obyczajową prozę opisującą PRL. Na silnego i męskiego bohatera, duchowego krewniaka Hemingwaya i Hłaski. Na powieść z tajemnicą, szorstką wersję „Madame” Libery. Na te wszystkie entuzjastyczne recenzje, w których jak jeden mąż powtarzały się słowa o pięknie i kunsztowności języka. Na wywiady z pisarzem, w których ten opowiadał o powieści swojego życia, o opus magnum, po którym nie wie, czy jeszcze cokolwiek napisze. Nabrałem się na autobiograficzne wątki, na rzekomą mądrość życiową Rylskiego. I na pierwsze zdanie powieści, bo przecież wiadomo, że pierwsze zdanie jest reklamą całości, i to ono stanowi najlepszą zachętę do lektury. Życie nas wycenia. Jeżeli w skali od jednego do dziesięciu dostaniemy pięć, możemy być zadowoleni. Ja dostałem więcej i będę musiał za to zapłacić, gdyż życie wyceniło mnie ponad moją wartość. Prawda, że wystarczający to wabik na czytelnika, który chętnie dowie się, co takiego stało się z głównym bohaterem i w jaki sposób ten będzie musiał spłacić swoje długi? Niestety, nie dowiemy się niczego na ten temat. Co gorsza, nie dowiemy się też wiele więcej.

Rylski jest moim literackim rozczarowaniem, czego nie kryję. Nie tylko z powodu omawianej właśnie ostatniej jego powieści, ale i publikowanych wcześniej opowiadań, z których jedynie nieliczne są warte uwagi. „Obok Julii”, podobnie jak poprzednie teksty, językowo jest bez zarzutu. Autor tworzy zdania w niezwykle kunsztowny i wyszukany sposób, język jego tekstów jest elegancki, a pisarz nie kryje fascynacji Iwaszkiewiczem. Te nieco melancholijne frazy, wielokrotnie złożone, leksykalnie bogate, autentycznie mogą się podobać. Rylski wie, w jaki sposób tworzyć opisy zdarzeń i jakich użyć słów, aby stworzyć świat przedstawiony. A ten z powieści rozpina się między początkiem Polski Ludowej i przechodzi płynnie od lat 40. do współczesnego nam XXI wieku. Autor jest również sprawnym twórcą dialogów, co w polskiej prozie obyczajowej nie jest takie oczywiste. I gdy większość literatów głównego nurtu poprzestaje na monologu wewnętrznym, Rylski pozwala swoim bohaterom mówić. Natomiast, mimo tak cennych przecież walorów językowych, reszta warstwy powieściowej, niestety, nie zachwyca. „Obok Julii” w zamyśle miała być ostrą męską powieścią, zadłużoną u Hłaski i Hemingwaya, niestroniącą od opisów zbrodni oraz awantur. Jest za to klasycznym „snujem”, w którym bohater bez tożsamości miota się na scenie własnego życia i czyni to w zasadzie bez powodu.

Jest nim Janek Ruczaj, który po kilku latach spotyka swoją nauczycielkę rosyjskiego. Spotkanie to staje się pretekstem do rozpoczęcia krótkiego romansu; później bohater pomaga uciec swojej kochance za granicę. Rzeczona postać żeńska, Julia Najder, już później w powieści nie występuje. Główny bohater zaś raz wspomina swoje dzieciństwo, raz młodość, by innym razem z kolei występować jako starszy facet już w czasach obecnych. Czego on w życiu nie robi! Pracuje w bazie transportowej, zostaje taksówkarzem, wikła się w szpiegowską historię inspirowaną przez tajne służby, na południu Europy działa w mafii, staje się terrorystą, po powrocie do Polski, już po przemianach ustrojowych, zostaje redaktorem pisma dla mężczyzn. Ale przede wszystkim żyje Hemingwayem, próbując swoją egzystencję przykroić do postaci tworzonych przez swojego pisarskiego idola. Do ludzi się nie przywiązuje, pozostając samotnikiem, ma jednak paczkę kolegów, których tak samo lubi, jak darzy niechęcią. W warstwie fabularnej dzieje się więc aż nadto, ale właśnie tutaj pies jest pogrzebany.

Bowiem z przygód powieściowego protagonisty nic nie wynika. Jeżeli na początku, wiedzeni wstępnym zdaniem, śledzimy losy Ruczaja, to później jego historia przestaje nas obchodzić. Do momentu wywiezienia Julii Najder za czeską granicę powieść Rylskiego jest wartka i konsekwentna. Potem jednak wydarzenia zaczynają przyspieszać, a narracja dodatkowo plącze się między różnymi momentami życia bohatera. Autor nie potrafi zapanować nad swoją postacią, mnoży nieprawdopodobne i nielogicznie skonstruowane wątki i z tego powodu nuży. Jego opowieść staje się niewiarygodna; nie ma w niej żadnego napięcia, ponieważ czytając, nie wierzymy w ani jedno słowo wypowiedziane przez główną postać. Rylski nie potrafi również tworzyć punktów kulminacyjnych, więc ani warstwa sensacyjno-przygodowa, ani psychologiczno-obyczajowa nie potrafią przykuć uwagi. „Obok Julii” gdzieś od połowy staje się torturą, której główne imię brzmi nuda.

Obok pięknej frazy i nieciekawej akcji pojawia się w tej powieści jeszcze jedna ważna cecha: pozerstwo. Mam wrażenie, że męskie walory tej prozy i postać autora stoją w wyraźnej sprzeczności. „Obok Julii” pręży muskuły, każąc swojemu bohaterowi co chwilę wypowiadać hemingwayowsko-hłaskowskie frazesy o męskości, maczyzmie, dziwkach, lojalności i honorze, lecz za tą fasadą kryje się pustka. Prężenie mięśni nie maskuje, niestety, nihilizmu wyłaniającego się z powieści. A nihilizm ten udaje cnotę i przebiera się w opowieści o przedwojennych tradycjach babek i ciotek, o pionierskości mieszkańców Ziem Odzyskanych (tam toczy się większość akcji), o męskiej przygodzie. Estetyczna warstwa językowa okazuje się pozerskim blichtrem ledwo tylko skrywającym nonsensowność przygód Ruczaja. Sam Ruczaj zaś wcale nie jest obieżyświatem i awanturnikiem, ale znanym z kiepskiej książki i kiepskiego filmu, zblazowanym snujem, który łazi z kąta w kąt. A to kogoś zabije, a to da w mordę, wypije wódkę, powspomina dawne czasy. I nawet nie będzie próbował wyjaśnić, co kryje się w pierwszych jego słowach rozpoczynających powieść.

Eustachy Rylski, Obok Julii, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2013, ss. 381.

Już pod koniec zeszłego roku robiło mi się tęskno za nowym albumem Zaciera. Za tym specyficznym poczuciem humoru i dźwiękowym eklektyzmem, który każe łączyć Mirosławowi Jędrasowi tak dalekie od siebie gatunki jak rock progresywny i punk. Tym bardziej była to tęsknota uprawniona, że poprzedni album „Skazany na garnek” był naprawdę bardzo dobrym zbiorem absurdalnych, ale i dojrzałych muzycznie piosenek. Wówczas po raz pierwszy od wielu lat płyta Zaciera obyła się bez żadnych wypełniaczy czy po prostu słabszych utworów. I wydaje się, że dobra passa kapeli trwa nadal, bo „Podróże w czasie, czyli park, rower i wiewiórki” są albumem podobnie dojrzałym i podobnie równym. Jednak to i owo się w muzyce Zaciera zmieniło.

Pierwszą zmianą jest bardziej refleksyjny niż dotąd charakter tekstów Jędrasa. Udowodnił on jednak, że i w latach 90. potrafił nagrywać piosenki melancholijne i nostalgiczne, jak „Wiosna nierządnica”, „Homo sum” czy „Rakowiec”. Teraz jednak czuć upływ czasu i ten specyficzny nastrój unosi się nad sporą częścią kawałków. Pierwszym tego dowodem jest rozpaczliwy tekst o chłopcu, który popełnił samobójstwo, czyli „Chłopiec, który chciał latać”. Ale już pierwsze dwa kawałki – „W parku” oraz „Rowerek” – są nie tyle prześmiewczą analizą czasów, co wyrazem tęsknoty za wolnością. Tę wyraża również numer pt. Podróże w czasie”. Z kolei „Napadła mnie piosenka” i „Chaos twórczej stagnacji” to autotematyczne utwory dotyczące procesu twórczego. Inne, jeszcze bardziej gorzkie przemyślenia znajdziemy w takich ironicznych tytułach jak „Człowiek to brzmi dumnie” („A gdy zginę z nożem w plecach, odprowadźcie mnie tłumnie i napiszcie na kamieniu: człowiek, to brzmi dumnie”) i „Wszystko będzie dobrze” („Dzień nowy wstaje, starzeją się dzieci. Wierzę, że życie się nie rozleci. Że będzie dobrze, że wszystko głupota, moja słomiana golgota”). Samotność, zdrada, zakłamanie, przemijanie, erozja uczuć, potrzeba wolności, której nie można znaleźć – to główne tematy piosenek na „Podróżach w czasie”. Z drugiej strony niektóre teksty są po staremu kąśliwe i prześmiewcze, na przykład „Samochodem terenowym do przedszkola” (krytyka dorobkiewiczostwa) czy po staremu absurdalny, polsko-angielski „Overpowered by Polish Vodka”.

Drugą zmianą, tym razem muzyczną, jest zaangażowanie trzech muzyków z zespołu Z całym szacunkiem dzika świnia: lidera – Aleksandra Koreckiego, odpowiedzialnego za flet poprzeczny i saksofon, basisty Tomasza Grochowalskiego i grającego na chapman sticku (rodzaj elektrycznego instrumentu strunowego) Wojciecha Rucińskiego. I był to strzał w dziesiątkę! Chodzi przede wszystkim o Koreckiego, który oprócz zajmowania się muzyką jazzową w macierzystym zespole, nagrywał z tak różnymi zespołami jak Elektryczne Gitary, Brygada Kryzys czy Neuma. Dzięki temu charakterystyczne piosenki Zaciera, którym blisko i do punka, i do progresywnego rocka, ale i do klasycznego songwritingu, zostały ożywione saksofonowymi solówkami i przygrywkami. Sax brzmi raz drapieżnie i dziko, raz melancholijnie, a nawet naiwnie radośnie. Słuchając, trudno nie zadać sobie pytania, jak to się stało, że ta fuzja nastąpiła dopiero teraz. Przecież ta czujna i jazzowa sekcja brzmi świetnie i w rytmach reggae („Overpowered by Polish Vodka”), i w bigbandowo-bluesowych klimatach („Na moim czerwonym Nordzie”). Sprawdza się także w bardziej progresywnych rzeczach, wyciągniętych rodem z zakurzonych lat 70. („A ja stałem nieopodal”), a nawet w klasycznych formach piosenkowych, którym blisko do Elektrycznych Gitar.

Porównując najnowszą płytę Zaciera do grania kabaretowego, to znaczy nie powiedzieć o niej nic. To już nie są szalone „Konfabulacje” z prześmieszną, ale i obrazoburczą piosenką o Fryderyku Chopinie. To Zacier refleksyjny, dojrzały, nieużywający wulgaryzmów, z doskonałą sekcją. Młody miał swoje uroki, a wiekowy ma ich chyba jeszcze więcej.

Zacier, Podróże w czasie, czyli park, rower i wiewiórki, SP Records 2017.

Literacki świat Jakuba Żulczyka wygląda jak na łamach sieciowego pisma „Vice”. Jest kolorowy, różnorodny i skupiony na sobie, a wewnątrz skrywa niepokojący rys. Prowokuje, zmusza do myślenia, ale też odpycha. Tak było w „Ślepnąc od świateł”, tak jest również w „Radiu Armageddon”. Pierwsze wydanie powieści ukazało się, co prawda, dziewięć lat temu, za to drugie i poprawione ujrzało światło dzienne w 2015 roku. Nie jest to więc pozycja całkiem świeża, lecz warto poświęcić jej nieco uwagi. Chociażby dlatego, że obraz młodzieży w niej przedstawiony zbieżny jest z jej najbardziej „awangardowym” skrzydłem, z którym spotkać możemy się w największych miastach Polski. „Radio Armageddon” jest więc powieścią opowiadającą o postępowej młodzieży Polski A, przy czym Żulczyk patrzy na nią z dystansu, co ratuje jego prozę przed niebezpiecznym szarżowaniem w kierunku kiczu. Zresztą, już w „Ślepnąc od świateł” pisarz pokazał, że opisywanie świata degeneracji nie musi wiązać się z fascynacją nim.

„Radio Armageddon” to proza inicjacyjna, poświęcona dojrzewaniu w trudnych czasach. Rodzice młodych bohaterów powieści zajmują się robieniem karier: prowadzą biznesy, są lekarzami i członkami klasy średniej. Żulczyk na szczęście jednak nie stawia prostej diagnozy i nie obarcza odpowiedzialnością za dzieci tylko zabieganych rodziców. To byłoby za proste i nie do końca sprawiedliwe. W tekście pojawia się zatem sporo innych tropów, ale mam także wrażenie, że nie opowiada on o tym, jak rodzi się patologia. Ta istnieje, niczym stała wartość, w opisywanym świecie, i nikt nie jest od niej wolny. Zarówno młodzi wolnomyśliciele, jak i członkowie rockowego zespołu chrześcijańskiego. I jedni, i drudzy chorują na młodzieńczą gorączkę, motywującą ryzykowne zachowania i brutalność. Autor nie pochyla się jednak nad swoimi bohaterami i nie wprowadza tendencyjnych rozwiązań fabularnych, nie moralizuje i nie broni aktów wandalizmu, a nawet terroryzmu. Nie mówi o biednych dzieciaczkach, które są ofiarami bezdusznego kapitalizmu. Wręcz przeciwnie, zdarza mu się wykpiwać skłotersów i anarchistów, którzy kopią się z koniem, a własnej walce przydają mitycznego charakteru. Powodem prawdziwego buntu w powieści, który uosabia jeden z głównych bohaterów – Cyprian – jest nihilizm. Rodzi się zatem pytanie, co jest bardziej niebezpieczne: protest wobec kapitalizmu i tradycyjnego porządku czy wobec wszystkiego? Ten pierwszy przecież poważnie traktuje swojego przeciwnika, drugi bierze w nawias wszystko i podpala świat, aby oglądać płomienie.

„Radio Armageddon” to również powieść opowiadająca o tytułowym zespole, grającym ostrą punkrockową muzykę. Oszałamiająca kariera, jakiej doświadczają członkowie kapeli, niemożliwa przecież już dzisiaj, każe patrzeć na powieść Żulczyka nie przez pryzmat prozy realistycznej, ale przypowieści. Przecież dziś młodzież zakłada zespoły, by pojawić się u któregoś z telewizyjnych łowców talentów, a na wydanie płyty żebrze od internetowych frajerów gotowych sypnąć groszem na złaknionych sławy suchoklatesów w rurkach. Opowieść o zespole punkowym, który w przeciągu kilku tygodni zyskuje sławę godną współczesnych jutuberów, staje się więc parabolą dotyczącą losów idealistów, którzy muszą skończyć przemieleni przez system. I ta myśl wydaje się najważniejszą ideą powieści Jakuba Żulczyka. Bunt bowiem, nieważne jak mocny i do jakich środków się odwołuje, i tak zostanie zjedzony przez media oraz przez nie wyrzygany w postaci letniej papki dla nastolatków, których rebelią jest akt kupna koszulki z wywrotowym hasłem w galerii handlowej. Autor zdaje się pytać, na co komu bunt we współczesnym świecie, w którym granice zostały już obalone i można albo ćpać na skłocie, albo śpiewać rockowe hymny dla Jezusa. I jednych, i drugich, pozornie różnych bohaterów, zdają się napędzać tylko krótkotrwałe mody. Nawet sacrum zredukowało się do rozmiarów trzyminutowej pioseneczki.

Opowieść ta jest interesująca również pod względem formalnym. Składa się bowiem z dwóch narracji. Pierwsza to klasycznie trzecioosobowa forma opowiadania, a jej głosem jest Szymon, główny bohater i ofiara własnego braku woli. Bohater zdaje się wikłać we wszystko siłą bezwładu, jest zblazowanym, ale i nadwrażliwym licealistą. Marzy o karierze muzycznej, ale przede wszystkim o rzeczywistości, która nie będzie go przerastać. Jest głupio-mądry, taki, jacy są wszyscy licealiści: jego poziom intelektualny jest powyżej średniej, za to wola i rozum jeszcze wcale się nie wykształciły. Na jego tle główny katalizator wydarzeń powieści – Cyprian – jawi się jako świadomy życia cynik i manipulator. Druga narracja zaś to głos spoza świata przedstawionego, który kierowany jest do żeńskiej bohaterki – Nadziei. Oba uzupełniają się wzajemnie i snują opowieść w różnych momentach. Szymon opowiada historię sprzed zaginięcia Cypriana, a opowiadający mówi Nadziei o faktach, które miały miejsce już po tym fakcie.

Co więc nie daje mi spokoju? Pewnie nie wulgaryzmy, których jest sporo, a które przecież stanowią ważny element języka. Purystów może one zgorszą, lecz „Radio Armageddon” martwi mnie czymś zupełnie innym. Kwestią tą jest wspomniany już wcześniej nihilizm i panświnizm. W świecie Żulczyka świnią jest każdy, i każdy jest tak samo umoczony. Rzeczywistość tej powieści jest niczym Tarantino skrzyżowany z wczesnym Lynchem, a do tego doprawiony Cronenbergiem. Jest brutalna, a stosunki międzyludzkie motywuje cynizm i chęć zysku. Trochę to płytkie. Duchowość, o dziwo, ale się jednak pojawia. Odniesieniem do niej jest postać białego starca, która towarzyszy nie tylko narkotycznym wizjom bohaterów, ale i śmierci niektórym z nich.

Jakub Żulczyk, Radio Armageddon, wyd. Świat Książki, Warszawa 2015, ss. 541.

Mówi się, że przyszłość to teraźniejszość, ale cokolwiek zmodyfikowana. Prawidłowość tę chętnie wykorzystują twórcy prozy fantastycznej, strasząc czytelników bezdusznymi wizjami następnych stuleci. Mówi się również, że fantaści tak naprawdę, jako nieliczni z pisarskiego środowiska, mają głowę na karku i opisują problemy współczesności, zamiast ich unikać. A uniki te stosuje się często w literaturze głównego nurtu. Chociaż ten podział jest sztuczny i krzywdzący, nadal się go stosuje, a fantastykę próbuje się zdyskredytować nie tyle przez jej literacką materię, co z powodu poglądów większości jej twórców. Tajemnicą poliszynela jest przecież, że autorzy parający się literaturą fantastyczną w lwiej większości posiadają konserwatywne poglądy. Często są również, o zgrozo, katolikami! Tego zaś towarzystwo przy stolikach nie wybacza. Z tych właśnie światopoglądowych powodów czekałem na nowego Grzędowicza jak kania dżdżu. Szczególnie zależało mi na tym, aby spod pióra autora wyszła klasyczna science fiction. Przedwiośnie przyniosło więc nową powieść pisarza, która powinna ugruntować jego pozycję na rynku wydawniczym.

„Hel 3” jest, jak wspomniałem wyżej, klasyczną powieścią fantastycznonaukową, mamy w niej i eksplorację Księżyca, i technologiczne nowinki, i dystopijną wizję współczesnego świata. Ta wizja jest jedną z najbardziej interesujących warstw powieści. Grzędowicz udowodnił już w swoich opowiadaniach, że jako klasyczny fantasta patrzy na świat z realistycznym pesymizmem. Nie pozostawia nadziei, mówiąc: będzie gorzej, i nie ma powodów, aby mu nie wierzyć. Wystarczy spojrzeć na lękliwą, kurczącą się demograficznie i duchowo Europę, aby przestać produkować farmazony o integracji i zbawczej roli mulikulturalizmu. Grzędowicz to wie: inna przyszłość niż ta opisana w „Helu” już nas nie czeka. Mamy więc tam świat uzależniony od mediów, które przerabiają na papkę najbardziej sensacyjne wiadomości. Główny bohater, Norbert, to wolny strzelec, który pozyskuje najbardziej krwiste fakty i wrzuca je do globalnej sieci. Potem liczy zyski. Przecież to już dzisiaj znamy! Do tego opisuje autor świat zachodni rządzony pod dyktatem polityki zrównoważonego rozwoju. Karleje on ekonomicznie i każe swoim obywatelom wyzbyć się tego, co dziś uznają oni za pewnik. Grzędowicz między wierszami pisze: co dzisiaj większości wydaje się abstrakcyjne, za pięćdziesiąt lat może jednak stać się normą. Chociażby niejedzenie mięsa. Wystarczy spojrzeć, co promuje i przemyca widzom najnowszy film Agnieszki Holland „Pokot”, aby dojść do wniosku, że są wśród nas ludzie, którym zależy, aby swoje aberracje wcielić w życie i pozbawić ludzkości tego, co przez wieki stanowiło jej nieodłączny element.

Pojawia się również w „Helu” klasyczny fantastycznonaukowy motyw człowieka przyszłości, który wyzbył się własnego człowieczeństwa. Tekst uwiarygadnia częściowa przemiana głównego bohatera. Ten, unurzany w „zrównoważonym rozwoju” dziennikarz netowy, do końca powieści widzieć będzie mniej niż narrator i czytelnik. Zabieg ten powoduje, że najnowsza powieść Grzędowicza nie wpada w mentorski ton i nie staje się literaturą tendencyjną, którą produkuje się dzisiaj po przeciwnej stronie ideologicznej barykady, dla niepoznaki nazywając reportażem czy zaangażowaną powieścią społeczną. Grzędowicz zaangażowany jest, ale nie zapomina o najważniejszym w klasycznej epice: o akcji. Ta, mam wrażenie, mogłaby być bardziej wartka, ale pewnie wówczas ucierpiałaby część opisowa, dzięki której tak dobrze w tekście znajduje się aluzje do dzisiejszego świata. „Hel 3” rozpoczyna się obrazkiem z Bliskiego Wschodu, który dzisiaj, niestety, doskonale znamy. Publiczne egzekucje i zamachy bombowe to jego nieodłączna część; w tym epicentrum znajdzie się za chwilę główny bohater. Akcja kończy się zaś na Księżycu, jak na klasyczną s-f przystało.

W tym pogrążonym w kryzysie świecie znajdują się jednak pewne enklawy normalności, do których zrównoważony rozwój jeszcze nie dotarł. Jedna z nich położona jest w odciętym od reszty świata zakątku rumuńskiej Transylwanii. Autor zdaje się więc mówić do czytelnika, że to właśnie Europa Środkowa, pogardzana przez buńczuczny Zachód, przechowa resztki dawnych swobód. Bohater w pewnym momencie powieści trafia bowiem do tajnej bazy ukrytej w lesie, gdzie okazuje się, że można pić dobry alkohol, palić papierosy oraz jeść dobre mięso, nie martwiąc się wcale o poziom ekologicznej świadomości. Świat opisany w „Helu” jawi się więc jako świat na krawędzi, który znajduje się w permanentnym kryzysie. Zmęczone, dekadenckie społeczności Europy nie mają już nic do powiedzenia, poddając się poprawnościowej tresurze i lękając się nowych barbarzyńców. Kończą się surowce naturalne, a media podają do jedzenia usypiającą mieszankę krwi i rozpaczy. Jedyna nadzieja pozostaje we współczesnych katakumbach, tam, gdzie pali się papierosy i je mięso.

Jarosław Grzędowicz, Hel3, wyd. Fabryka Słów, Lublin – Warszawa 2017, ss. 493.

Po kontrkulturze lat 60. pozostało mnóstwo świetnej muzyki i tyle samo, albo jeszcze więcej, błędnych ideologicznie haseł, które każdego konserwatystę powinny oburzać albo przynajmniej niepokoić. I przyznać trzeba, że z jednej strony chętnie słuchamy The Beatles, dajemy się ponieść rockandrollowym emocjom przy muzyce The Rolling Stones czy odpłynąć przy psychodelicznych dźwiękach Jefferson Airplane, a z drugiej odrzucamy cały ideologiczny bagaż, który stoi za tą muzyką. Trochę to schizofreniczne, ale żyjemy w dziwnych czasach. Nie tylko ja tupię nogą przy The Doors czy Hendriksie, jednocześnie zauważając niebezpieczny rys całej kontrkultury, która tych wykonawców stworzyła. Bo stworzyła ona nie tylko wykonawców rockowych, ale filmowców, plastyków, performerów, a co najważniejsze – wprowadziła do wielkiej polityki hasła emancypacyjne i pacyfistyczne, czym zadała poważny cios cywilizacji łacińskiej. Pytanie o genezę tej kontrkulturowej rewolty pozostaje jednak bez odpowiedzi: na ile była ona skutkiem oddolnych prądów, nieuniknionych z powodów społecznych, a na ile powstała z inspiracji skrytych w cieniu spiskowców. Jedno jest pewne; nawet gdyby pojawiła się spontanicznie na dole drabiny społecznej, to została potem wykorzystana przez inżynierów współczesnej kultury masowej.

Niestety, kwestii tej nie porusza Jerzy Jarniewicz, autor publikacji „All you need is love”, która nosi podtytuł „Sceny z życia kontrkultury”. Nie jest tajemnicą, że twórca książki jest bezkrytyczny wobec większości działań hipisów i pokrewnych im grup. Już blurb na okładce nie pozostawia wątpliwości: oto do głosu został dopuszczony Jerzy Owsiak zwany Jurkiem, który pokłony bije i publikacji, i ruchom młodzieżowej rewolty lat 60. Zresztą jego festiwal muzyczny jest hołdem dla prawdziwego Woodstock, który w 1969 roku zmienił oblicze muzycznej sceny nie tylko w USA, ale i na świecie. Jarniewicz jest nieco młodszy, jak sam pisze, nie pamięta tych lat, ale są one dla niego czasem mitycznym. Doskonale widać to podczas lektury „All you need is love”. Autor pochwala antywietnamski pacyfizm, cieszą go anarchistyczne akcje sytuacjonistów i innych burzycieli porządku publicznego, zadowolony jest z tego, co kontrkultura swoimi działaniami osiągnęła. A jej osiągnięcia są rewolucyjne. Dzięki nim doprowadzono nie tylko do braku penalizacji homoseksualizmu, ale wmówiono całemu Zachodowi, że jest on naturalnym wariantem życia seksualnego. Dzięki nim, o czym Jarniewicz jednak nie pisze, społeczeństwa Europy i Ameryki Północnej przestały w zasadzie dyskutować nad aborcją, a przestają powoli nad eutanazją. Z tradycyjnego punktu widzenia kontrkultura dokonała więc spustoszenia moralnego i jest za nie odpowiedzialna. Autor, przyjmując lewicowo-liberalny punkt widzenia, zdaje się brać te skutki za dobrą monetę.

Jednak „Sceny z życia kontrkultury” mówią również o negatywnych skutkach młodzieżowej rewolty, nie zatrzymując się jedynie na miłej uchu muzyce i kolorowych paciorkach hipisów. Autor bowiem zwraca uwagę na działania terrorystyczne. Nie pisze, naturalnie o wszystkich, ale wspomina o działalności niemieckiej grupy Baader Meinhof albo o amerykańskich Weathermen. Gdzieś między wierszami wybrzmiewa również zbrodnia Charlesa Mansona, który był przecież produktem ery hipisowskiej. Pojawiają się również na łamach książki bulwersujące fakty przymusu seksualnego, rasizmu wobec białych obywateli czy homoseksualnych perwersji. I to wszystko wśród „miłujących pokój” młodych ludzi, którym zachciało się (albo zostali do tego zachęceni przez kogoś z zewnątrz) walczyć o „lepszy świat”. Czytaj: przeciw religii chrześcijańskiej, rodzinie i własności prywatnej. I być może jest tu winny powojenny hedonizm społeczeństw Zachodu; z tej perspektywy widać, że i agresywny konsumpcjonizm, i lewacka rewolta są w zasadzie dwiema stronami tego samego medalu.

Z perspektywy czasu lepiej widać również, kto robił tę obyczajową i artystyczną rewolucję. Wśród jej uczestników, a przede wszystkim – mocodawców, próżno szukać by ludzi mądrych, świadomych dziedzictwa kulturalnego i tradycji. Dominują za to degeneraci (na każdym kroku autor podkreśla ich miłość do narkotyków), ćpuny, alkoholicy, komuniści zafascynowani zbrodniami Mao Zadonga i Che Guevary, niedouczeni studenci, a przede wszystkim pospolici głupcy, którzy jedynie siłą i w grupie byli zdolni, aby próbować argumentować swoje racje. Może i byli kolorowo ubrani, może i tworzyli ciekawą muzykę, ale pod względem intelektualnym byli po prostu kiepscy. Nadrabiali wojowniczością niczym dzisiejsi aktywiści przeróżnych radykalnych ruchów społecznych, ale ich wiedza składała się z szeregu powtarzanych jak mantry sloganów. Ale byli przede wszystkim niebezpieczni, co bagatelizuje i wykpiwa autor. Jeśli stworzyli świat, w którym można legalnie zabić człowieka, nazywając ten czyn aborcją lub eutanazją, nie należy nabierać się na ich długie włosy, spodnie-dzwony i kolorowe paciorki. Bo o jednym autor nie napisał ani jednego zdania: nie wspomniał mianowicie o okultystycznych inspiracjach dużej liczby kontrkulturowych działań. A fakt ten mocno zmienia spojrzenie na długowłosych miłośników pokoju i wszelakiej tolerancji.

Jerzy Jarniewicz, All you need is love. Sceny z życia kontrkultury, wyd. Znak, Kraków 2016, ss. 335.

Tragedia Zamojszczyzny znalazła swoje miejsce w wydanej parę lat temu „Małej zagładzie” Anny Janko, jednak okazuje się, że o tym wojennym nieszczęściu można napisać więcej. Dobrze się składa, że w momencie gdy trwa ofensywa informacyjna na temat niemieckich obozów śmierci, wciąż pojawiają się na rynku książki, które w jasny sposób pokazują, kto odpowiada za zbrodnie związane z II wojną światową. I że nie stoją za nimi żadni tajemniczy naziści, ale Niemcy, którzy najpierw gremialnie poparli Adolfa Hitlera, a potem do końca sprzyjali jego działaniom, tym wewnętrznym i tym zewnętrznym. „Syn dwóch matek” to pozycja mówiąca o wojnie; można by powiedzieć, że po raz kolejny, jednak sposób opowiadania autorki, córki znanego dziennikarza Macieja Piekarskiego, Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, jest dość oryginalny. Poza tym tematyka zagłady ziemi zamojskiej dość rzadko pojawia się w naszym piśmiennictwie. Z tych dwóch powodów „Syn dwóch matek” to interesująca relacja, która ukazując losy jednego człowieka, przedstawia powszechny problem, którym było porywanie dzieci polskich przez Niemców.

Tym człowiekiem jest Jan Tchórz, znany osobiście autorce. Lecz nie ona pierwsza zaczęła opowiadać tę historię. Na początku był reportaż jej ojca, Macieja Piekarskiego, który ukazał się w „Stolicy” – kiedyś ogólnopolskim magazynie ilustrowanym, dzisiaj – periodyku wychodzącym jedynie w Warszawie. Reportaż ten dotyczył człowieka, który z powodów wojennych perturbacji został oddany przez biologiczną matkę innej kobiecie, aby za jakiś czas przejść drogę powrotną. W tle, oczywiście, trwała wojna, a Zamojszczyzna powoli zamieniała się w przestrzeń życiową dla prawdziwych Aryjczyków. Nie od dziś bowiem wiadomo, że rasa panów upodobała sobie sielskie krajobrazy, pełne pięknych widoków i czystego powietrza. A tam nie było miejsca dla podludzi.

Autorka, snując historię, opowiada o swoim pierwszym zetknięciu się z reportażem ojca. Miała wówczas dziewięć lat, a wojnę kojarzyła z „Czterech pancernych i psa”. Nic więc dziwnego, że tekst opisujący wstrząsające losy małego chłopca zrobił na niej wielkie wrażenie. „Syn dwóch matek” powraca więc również do tamtego reportażu. Jest relacją, która opisuje losy bohatera z dwóch perspektyw: ojca i córki – obojga dziennikarzy. Starszy tekst jest typowo dziennikarską relacją z odkrywania prawdy o wojennych losach bohaterów, a nowszy ma formę listu do nieżyjącego już Macieja Piekarskiego, który zmarł osiemnaście lat temu. W tym intymnym zwierzeniu autorka pisze nie tylko o Janie Tchórzu, ale rekonstruuje niełatwe losy własnej rodziny. Zresztą główny bohater to również członek familii, bo jest stryjem autorki. Dzięki temu zabiegowi łatwo zauważyć różnice między męskim a kobiecym relacjonowaniem faktów. „Syn dwóch matek” ma też nieprzypadkowo podwójne autorstwo, jest przecież książką, która nie mogłaby powstać bez poprzedzającego ją reportażu.

Reportaż wojenny to gatunek nieco już zapomniany, wszak odchodzą ostatni świadkowie tego konfliktu, którym była II wojna światowa. Małgorzata Karolina Piekarska ożywia ten rodzaj relacji, nadając jej niezwykle osobistego charakteru, w końcu pisze o sprawach doskonale przez nią znanych. A że przy okazji upomina się o sprawstwo Niemców, nie nazistów, jest dobrym pretekstem do sięgnięcia po „Syna dwóch matek”. Bo, co prawda, wojna skończyła się 72 lata temu, ale kłamstwa na jej temat wciąż są powtarzane.

Małgorzata Karolina Piekarska, Maciej Piekarski, Syn dwóch matek, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2016, ss. 238.