Wszystko zaczyna się od imienia. To ono naznacza człowieka najmocniejszym piętnem. I chociaż niczego nie determinuje – mamy wszak wolną wolę – może zmienić wiele. Można nazywać się na przykład Faust, co po niemiecku oznacza pięść, ale jest również mocnym tropem kulturowym. Można również mieć na imię Faustyna, co od kilkudziesięciu lat stanowi antytezę swojego męskiego odpowiednika. Pakt z diabłem kontra miłosierdzie. A co jeśli bohaterka powieści nosi miano Fausty? Nie nazywa się Faustyna, lecz Fausta. Co ma począć z takim imieniem? A z nazwiskiem? Bo jeśli nazywa się Blachnicka, czy musi, za śladem księdza Franciszka Blachnickiego, angażować się w przykościelne wspólnoty młodzieżowe? Co w końcu zrobimy z innym bohaterem noszącym pseudonim Sarto? Ten chuderlawy metalowiec i sympatyk satanizmu swoją ksywkę – pewnie nieświadomie – zapożyczył od Giuseppe Melchiore Sarto, znanego z historii jako papież Pius X. Wczytując się dokładnie w „Fausterię”, przedostatnią powieść Wojciecha Szydy, możemy z łatwością odczytać inne aluzje kulturowe. Autor ten, już w swoim mocnym debiucie („Hotel Wieczność”), zastawiał pułapki na erudycję czytelników. Tutaj, w porównaniu do wymienionej wyżej powieści, czyni to bardziej oszczędnie. Jednak nie sposób nie zauważyć, że w utworze tym pojawiają się ślady Szekspira, Wyspiańskiego, Eliota, a nawet muzyki rozrywkowej. 

Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień – tak zaczyna się jeden z rozdziałów „Fausterii” (czytelne odwołanie do „Austerii” Stryjkowskiego). Te słowa, pochodzące z „Ziemi jałowej” T. S. Eliota, będą wybrzmiewać w powieści Wojciecha Szydy niejednokrotnie. Związane ze śmiercią i przemijaniem, na kartach tego utworu zyskują jeszcze głębsze znaczenie. Bowiem główna bohaterka – Fausta – od początku naznaczona jest cierpieniem. To nadwrażliwa studentka sztuk pięknych, która w dzieciństwie straciła siostrę i wikła się w tajemniczy pakt z siłami ciemności. Punktem wyjścia jest więc Goethe, a punkt dojścia stanowi nauka o miłosierdziu Bożym, pochodząca z mistycznych wizji świętej Faustyny Kowalskiej. Po drodze pojawiają się psychiatrzy, nawiedzeni wykładowcy akademiccy, dziwni koledzy i przyjaciele. Można więc powiedzieć, że powieść Szydy opowiada o zbłądzeniu. Bo czym, jak nie zbłądzeniem bohaterki, jest jej pomysł namalowania bluźnierczego rewersu obrazu Jezusa miłosiernego, na którym zamiast Syna Bożego pojawia się anioł ciemności? Fascynacja diabłami pojawia się jednak u bohaterki o wiele wcześniej. Trudno powiedzieć jednoznacznie, z czego wynika. Z samotności? Z pychy? A może z sugestywności kultury popularnej, która bardzo często nawiązuje do postaci upadłego anioła?

A może przyczyna tkwi jeszcze gdzie indziej? Z pewnością Fausteria, bo takie miano nadaje sobie Fausta, jest osobą egzaltowaną i przekonaną o swojej wyjątkowości. Jako żywo przypomina fanki metalu i muzyki gotyckiej, które jeszcze kilkanaście lat temu pojawiały się na większości koncertów. Dzisiaj stanowią relikt muzealny, co nie znaczy, że sprawy, którymi żyją i którymi się zajmują, nie bywają niebezpieczne. Bohaterka powieści, uznając swoją dorosłość i dojrzałość, jest tylko zmanierowaną panienką, która popełnia błąd za błędem. Wydaje jej się, że można żyć poza dobrem i złem. A Szyda zadaje pytanie, czy cokolwiek może istnieć poza moralnością i etyką? Czy poza tymi kategoriami możemy umieścić sztukę? W swoim umiłowaniu artyzmu i dekadencji Fausteria przypomina nieco bohaterów „Robinsona w Bolechowie” Macieja Płazy (chociaż Płaza napisał swoją powieść później). Jednak nie trudno nie odnieść wrażenia, że Szyda pisze mądrzej. Tam gdzie pisarstwo Płazy tchnie rozpaczą i nihilizmem, Szyda pozostawia miejsce na nadzieję. Poza tym świat jego (Szydy) utworu jest głębszy, niezamykający się na rzeczywistość duchową. Może dlatego łatwiej znieść aberracje jego bohaterów. Ich życie się jeszcze nie domknęło, a póki to nie nastąpi, są oni w stanie dokonać zmiany myślenia. Mimo całej mizerii egzystencji Fausty autor lubi swoją bohaterkę.

Istnieje w powieści Wojciecha Szydy jeszcze jedna płaszczyzna, która nieśmiało wygląda spoza współczesnej akcji. Jest nią alternatywna rzeczywistość, w której epoka stalinowska wydaje się nigdy nie kończyć. Prześladowania, mordy polityczne, łagry, totalitaryzm – to oblicze tego świata. Wyziera on spomiędzy wydarzeń i zdaje się je komentować. Realia liberalnej demokracji, w której wszystko wolno i w której dzieje się główny wątek powieści, są przecież nazywane pełzającym totalitaryzmem. Bo przecież wolno wszystko, o ile nie jest to zbyt katolickie. Świat alternatywny pozbawia więc czytelnika złudzeń: oto, do czego dojdziemy, jeśli będziemy konsekwentnie realizować społeczną utopię. Ale to drugie oblicze rzeczywistości może być również światem, w którym miłosierdzie Boże się nie pojawiło, światem, w którym św. Faustyna się nie urodziła. Może więc musimy powtórzyć za Leibnizem, że żyjemy w najlepszym ze światów? Mimo wszystko?

Jakość utworów beletrystycznych mierzy się ich uniwersalnością. O ile są one w stanie mierzyć się z najważniejszymi pytaniami ludzkości – o Boga, miłość i śmierć – o tyle przybliżają się do ideału. „Fausteria” Wojciecha Szydy, jak zresztą inne jego teksty, przynależy do szeroko pojętego gatunku fantastyki. Od dawna jestem zdania, że akurat w fantastyce znajdziemy większy odsetek dzieł mądrych i wartościowych niż w literaturze głównego nurtu. I chociaż spór ten – pomiędzy nagradzanym mainstreamem a fantastami – trwa dość długo i dzisiaj jest po prostu przebrzmiały, jest faktem. Pisarze fantastyczni, właśnie z powodu zadawania pytań metafizycznych, znajdują się bliżej natury rzeczywistości niż ci, którzy węszą z nosem przy ziemi, szukając kolejnych ideologicznych kawałków.

Wojciech Szyda, Fausteria, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2012, ss. 280.

29 czerwca 1972 roku, w dniu święta Apostołów Piotra i Pawła, papież Paweł VI wypowiedział pewne słowa. Mówił o swądzie szatana, który wdarł się przez jakąś szczelinę do Kościoła. Dodał potem: należało sądzić, że po Soborze słońce zajaśnieje nad Kościołem, zamiast słońca mamy chmury burze, ciemności, szukanie, niepewność. Czyżby zdanie to miało być samokrytyką złożoną przez przywódcę religijnego? Czy nie kryło się za nim rozczarowanie kondycją Ecclesia Catholica Romana dziesięć lat po rozpoczęciu Soboru Watykańskiego II? Obserwując zmiany, które zachodzą dzisiaj w Watykanie, śledząc decyzje i słowa Franciszka, można dojść do wniosku, że są one konsekwencją podjętych wówczas postanowień. Jednym z bardziej gorliwych krytyków tych nowych porządków eklezjalnych był amerykański ksiądz, ex-jezuita, Malachi Martin. Wystąpiwszy z zakonu, kapłaństwa nie porzucił, a wedle jego własnych słów Paweł VI zezwolił mu na prywatne odprawianie Mszy świętej w łacińskim rycie, co czynił do końca życia. W 1978 roku wydał zbeletryzowaną powieść dokumentalną „Ostatnie konklawe”, która miała okazać się pod wieloma względami prorocza. 40 lat po amerykańskiej premierze została w końcu wydana w naszym kraju, co jest niewątpliwą zasługą wydawnictwa Antyk Marcin Dybowski.

Publikacja ta dzieli się na dwie części. Pierwszą z nich jest historia pontyfikatu wymienionego już powyżej papieża Pawła VI. Druga zaś stanowi sfabularyzowany opis hipotetycznego konklawe, które mogłoby mieć miejsce po jego śmierci. Obie części to niezwykle cenny materiał, chociażby dlatego że stosunkowo mało znany. Omawiając dzieje panowania Pawła VI, autor skupia się przede wszystkim na nowinkach, które papież ten wprowadzał do Kościoła. Wiedziony duchem Soboru Watykańskiego II i otwarcia na świat zwanego aggiornamento, biskup Rzymu zbliżył się chociażby z marksistami, przyjmując politykę, która zamiast konfrontacji i obrony bastionów miała na celu dialog. Z marksizmem miał poza tym kłopot prawie cały Kościół południowoamerykański, w którym wybrzmiewały hasła teologii wyzwolenia. Teologia ta widziała ewangelię jako rewolucyjne narzędzie do zaprowadzenia sprawiedliwości społecznej; efektem byli księża-komuniści, widywali czasami z karabinami i usprawiedliwiający mordowanie przeciwników politycznych. Pontyfikat ten upłynął również pod znakiem afer finansowych będących skutkiem działań watykańskiego bankiera Michele Sindony, notabene członka loży masońskiej Propaganda Due. Przełom lat 60. i 70. w Kościele Katolickim był więc nie tyle radosną wiosną, co przygnębiającą jesienią, ale ubraną w oficjalne szatki dialogu, ekumenizmu oraz otwarcia na świat. Już wówczas – tu cytuję klasyka – robiono raban, ale bardziej dyskretnie.

Dzieje tego rabanu opisane są za to w drugiej części książki, gdy z jej kart znikają postacie realne, a zaludniają je fikcyjni bohaterowie, których znawcy najnowszych dziejów Kościoła z pewnością bez trudu zidentyfikują. Ten rodzaj literackiej maski pozwolił Malachi Martinowi na prawdziwe pokazanie współczesnych tendencji myślowych, które pod koniec lat 70. XX wieku dominowały wśród najważniejszych biskupów. I chociaż imiona i nazwiska następców apostołów są tutaj zmyślone, prawdą są opisane przez autora eklezjalne frakcje jak tradycjonaliści, konserwatyści czy postępowcy. Dla laika najmocniejszym elementem tej części „Ostatniego konklawe” będą chyba opisane w niej intrygi i walki frakcyjne pomiędzy purpuratami. Każda z tych nieformalnych grup posiada bowiem przekonanie o osobistej asystenturze Ducha Świętego i w związku z nią próbuje przekonać resztę do swoich racji. Wszystkie zaś posiadają w zanadrzu mocne argumenty, co nie zmienia faktu, że przecież prawda musi leżeć po którejś z opisanych stron. Na pewno nie leży zaś pośrodku, jak uczy nas niezbyt rozsądne przysłowie ludowe. Dla autora, czego domyślić się nie jest trudno, najważniejsze racje posiadają tradycjonaliści, którzy chcą cofnięcia większości reform ostatniego soboru, a przede wszystkim tych zmian, które nastąpiły już po nim.

Równie mocnym akcentem są treści wystąpień kardynałów postępowych, którzy nie kryją się ze swoim nazbyt liberalnie rozumianym ekumenizmem czy poparciem dla marksizmu. Padają tutaj słowa o potrzebie aliansu między lewicową filozofią a Kościołem, nawet wówczas gdy bohaterowie książki zdają sobie sprawę z sytuacji religii katolickiej w ZSRS czy Chinach. Sytuacja geopolityczna, która opisana została w tle „Ostatniego konklawe”, napawa purpuratów niepokojem, ponieważ rok 1978 był momentem, w którym komunizm nie tylko czuł się jeszcze świetnie, ale według analityków i politologów realnie zagrażał Europie Zachodniej. Słowa liberalnych biskupów, które wybrzmiewają na łamach tej dwutomowej publikacji, napawają grozą, ale przecież dzisiaj słyszymy je coraz częściej, również z samego serca Watykanu. Warto sobie uświadomić, że diagnoza stanu Kościoła Katolickiego, postawiona przez Malachi Martina, jest jak najbardziej słuszna. W łonie tej organizacji, która powinna być przecież monolitem pod względem doktrynalnym, co rusz pojawiają się kolejne teksty czy opinie, które z ortodoksją nie mają wiele wspólnego. Co ma powiedzieć katolik, gdy zdaniem wielu teologów palenie węglem w piecach staje się większym przewinieniem niż bycie członkiem młodzieży LGBT?

Robienie rabanu zazwyczaj prowadzi do szaleństwa, z czym „Ostatnie konklawe” wydaje się zgadzać. Odchodzenie od tradycji i pogoń za nowościami może więc zgubić nawet najtęższe głowy, zwłaszcza gdy te obrastają w pychę. Fakt ten widać doskonale na kartach tej fabularyzowanej relacji. Natomiast gdy Kościół porzuci drogę słuchającej Marii i niczym  Marta ulegnie pokusie krzątania się, wejdzie na drogę aktywizmu, która w tekście Martina oznacza angażowanie się w partyzantkę komunistyczną w Ameryce Łacińskiej, dzisiaj zaś deifikację nielegalnych imigrantów lub poparcie dla idei zrównoważonego rozwoju. Dokąd nas ta droga zaprowadzi?

Malachi Martin, Ostatnie konklawe, wyd. Antyk Marcin Dybowski, [Komorów] 2018, ss. 373 [część 1.] + 302 [część 2.]