Fakt, że psychologia stała się nową świecką religią, jest niezaprzeczalny. Ale że religia dostąpiła tego samego zaszczytu i stała się psychologią, to już informacja nie tak powszechnie znana. Dzisiejszy człowiek wydaje się bezkrytycznie przyjmować za pewnik wszelkie psychologiczne tendencje, nawet gdy te oparte są na ezoteryce i okultyzmie. Najczęściej jednak tego drugiego dna nie widzi, biorąc za dobrą monetę to, co słyszy od – jak mu się wydaje – mądrzejszych od siebie. Psychologia stała się przecież jednym z najbardziej obleganych kierunków studiów, a jak mówią złośliwi, dominują na niej ci, którzy sami mają problemy z własną psychiką. Pakiet wiedzy, który otrzymują, powoduje, że albo tracą wiarę w Boga, albo wpadają w jeszcze większy zamęt. Również religia chrześcijańska staje się doraźnym narzędziem do rozwiązywania problemów, a w dodatku tendencje pojawiające się w łonie katolicyzmu mogą naprawdę niepokoić. Mowa tu przede wszystkim o ruchu charyzmatycznym, który od pewnego czasu jest dominującą formą duchowości, a jego obrońcy twierdzą, że wręcz jedyną. Problem ten zauważa Anna Wasiukiewicz we wznowionej w zeszłym roku publikacji „Psychologia jak religia, religia jak psychologia”.

Dwie części, z których składa się książka Wasiukiewicz, to dwa krytyczne obrazy. Jeden dotyczy psychologii jako zjawiska przecenianego, drugi współczesnej duchowości w Kościele katolickim, która dotknięta jest źle rozumianą psychologią. W pierwszej z nich autorka mocno krytycznie patrzy na dokonania swojej przecież dziedziny wiedzy, w końcu sama jest psychologiem. Według niej głównym problemem dzisiejszego oblicza tej sfery nauki jest właśnie jej nienaukowość, a w dodatku antychrześcijański charakter. Począwszy od Freuda, twórcy psychoanalizy, który stworzył swoją teorię na bazie własnego nieuporządkowania w sferze seksualnej, aż do dzisiejszych przedstawicieli tak zwanej psychologii humanistycznej, dziedzina ta opiera się na przesłankach, których nie można połączyć ani z nauką, ani z religią. Autorka wspomina chociażby o okultystycznych zainteresowaniach Junga czy fascynacji afrykańskim szamanizmem przez Berta Hellingera – twórcy kontrowersyjnej terapii ustawień rodzinnych. Dzisiejsza psychologia, pisze Wasiukiewicz, kontestując chrześcijański porządek rzeczy, zdjęła z człowieka odpowiedzialność, a jego wolną wolę zastąpiła determinizmem. Nie ma więc już grzechu, a tylko choroba, zło nie pochodzi z wewnątrz, ale z otoczenia. To oczywiście słuszna krytyka, ale autorka wylewa dziecko z kąpielą, odcinając się od pewnych nurtów filozoficznych, które nie muszą wcale antychrześcijańskie. Przykładem Kant, który jest ostatnim przecież nowożytnym myślicielem niesprzeciwiającym się Bogu. Poza tym zastanawia potępianie w czambuł dziedziny, która dla autorki jest przecież źródłem utrzymania.

Celniejsza jest pod tym względem druga część książki, dotycząca niepokojących zjawisk w łonie Kościoła katolickiego, szczególnie zaś w ruchach charyzmatycznych. Swoją drogą, nie rozumiem, jak można było dopuścić do sytuacji, w której coś, co jeszcze pół wieku temu uznane byłoby za szamanizm i gusła, dzisiaj jest głównym nurtem. Autorka dotyka genezy problemu, o którym mówił już ks. Karl Stehlin w wykładzie „Koń trojański w Kościele” czy Michał Murgrabia na kanale Apologeticum. Problem ten jest poważny i prowadzi nie tylko do banalizacji liturgii (popatrzmy chociażby, co dzieje się u Jezuitów w Łodzi), ale do sytuacji, w której każdy może przeżyć stany mistyczne. Tradycja Kościoła radziła tych stanów przede wszystkim unikać. Nawet mistycy, tacy jak św. Jan od Krzyża, którzy przecież ich doświadczali, pisali, że w zasadzie jedynym sposobem jest ich odrzucanie. Jeśli nie ma pewności, skąd one pochodzą, lepiej za nimi nie iść. Dzisiejsza praktyka charyzmatyczna mówi co innego: im więcej cudowności, tym lepiej. Bo za tym przecież idzie Duch Święty. Ale czy Duch Święty rzuca ludzi na plecy albo każe im czołgać się po podłodze i szczekać jak pies? Wystarczy obejrzeć kilka filmików przedstawiających zjawisko Toronto Blessing, aby się o tym przekonać. Tylko że, gdy błogosławieństwa z Toronto broni biskup Grzegorz Ryś, to o czym w ogóle mówimy?

Autorka bierze więc pod lupę takie fenomeny jak chrzest lub spoczynek w Duchu Świętym czy glosolalię (nazywaną również mówieniem językami), widząc przede wszystkim ich psychiczną genezę. Jakimś cudem te upadki (zawsze na plecy, nigdy na twarz) pojawiają się na wielkich zgromadzeniach z towarzyszeniem emocjonalnej muzyki (tak zwanej muzyki uwielbieniowej), która charakteryzuje się prostym rytmem i banalną melodyką. Nigdy ich nie doświadczono w czasie Mszy świętej. Czy więc Duch Święty działa szczególnie na stadionowych spędach, również tych heretyckich, a nie ma go podczas najważniejszego katolickiego obrzędu, jakim jest Eucharystia? Takie rozumienie chrześcijaństwa staje się religijną psychologią, w której człowiek staje się ofiarą losu i koncentruje się na własnych zranieniach. Zdarza się również, że na msze lub występy artystyczne z modlitwą o uwolnienie czy uzdrowienie chodzą wciąż ci sami ludzie, jeżdżąc za tymi samymi charyzmatykami. Również wówczas, gdy tego uzdrowienia (rzekomego lub prawdziwego – nie ma tu czasu na komisje lekarskie i żmudne badanie przypadków) dostąpią, a ono jakimś trafem się cofnie.

Dokonuje się tutaj więc nie tylko psychologizacja ale protestantyzacja Kościoła w duchu zgromadzeń zielonoświątkowych. Wierni dialogują z demonami, widzą działanie diabelskie tam, gdzie go nie ma, więc pod płaszczykiem walki z szatanem zaczynają niezdrowo fascynować się tą sferą. Tak rozumiana religia wcale nie wycisza, a powoduje narastający niepokój. Mało mówi się o tych, którzy wyszli ze wspólnot charyzmatycznych poranieni, w gorszym stanie, niż do nich wstąpili, z poważnymi zaburzeniami psychicznymi. Ten nacisk na cudowność, na spektakularne znaki, na wciąż rozbudzone emocje może więc skutkować zdziecinnieniem, problemami psychicznymi, a na płaszczyźnie religijnej odejściem z Kościoła. Skoro modlitwa z popową muzyczką, na której ludzie bełkoczą i padają jak muchy, staje się bardziej atrakcyjna niż „nudna” msza, taki finał musi nastąpić. Ten skutek to subiektywizacja wiary, w której nie liczy się już „martwa religia”, ale „osobisty kontakt z Bogiem”, przy czym każdy ma takiego Boga, jakiego sobie narysuje. Z myśleniem katolickim nie ma to nic wspólnego, a jest się po prostu herezją.

Anna Wasiukiewicz, Psychologia jak religia, religia jak psychologia, wyd. Bollinari, Warszawa 2018, ss. 124.
Pewien znany bloger napisał ostatnio, że „Ziemia jałowa” Magdaleny Okraski to książka słaba. Fakt, nie ma w niej mowy o niedolach polskich palaczy marihuany, o problemach z dostępnością do ścieżek rowerowych czy trudnym żywocie wegan. Nie odnajdzie się w niej więc miejski aktywista, co to by bardzo chciał, aby było jak na Zachodzie, albo i bardziej. Bo „Ziemia obiecana” nie opowiada o niczym, o czym by chcieli pisać panowie z dzisiejszych salonów i saloników, nie tylko warszawskich. Nie jest to więc opowieść, po którą chętnie sięgnie nasza kawiorowa lewica, dla której najważniejsze jest, aby przed wegańskim bistro znalazł się stojak na rowery. W kolorach tęczy, oczywiście! Nie znaczy to, że książka ta nie porusza problemów, ważnych szczególnie dla tych, którzy serce mają po lewej stronie. Mowa w niej o temacie wstydliwym, czyli o nieudanej transformacji gospodarczej, która uderzyła w Zagłębie.

Zagłębie Śląsko-Dąbrowskie to bowiem region zapomniany przez Boga i ludzi. Region, który twórcy mało śmiesznych memów i jutubowego szmelcu widzą przez pryzmat Sosnowca. Ten zaś sam stał się dla nich miastem-memem. Inni Zagłębie mylą ze Śląskiem, nie patrząc na to, jak silne animozje trwają między mieszkańcami obu tych regionów. Sosnowiec, Dąbrowa Górnicza, Będzin czy w końcu miasto zamieszkania autorki – Zawiercie – to rejon niejednorodny i mało wyrazisty. Z jednej strony oparty o Śląsk, z drugiej o Jurę Krakowsko-Częstochowską, stał się w latach 70. ubiegłego wieku ziemią obiecaną, do której z całej Polski zjeżdżano za pracą. Powstawały huty, kopalnie, prężnie działał przemysł wytwórczy – miano więc po co tutaj przyjeżdżać. A ci, którzy tutaj osiadali, zakładali rodziny i powoli wrastali w to miejsce, które stawało się ich własnym. Po ponurej dekadzie lat 80., gdy za sprawą Leszka Balcerowicza wdrożono szokową terapię gospodarczą, zaczęły się kłopoty. I ziemia obiecana stała się dziś – za Eliotem – ziemią jałową. Scenariusz był zawsze podobny, gdzieś w połowie lat 90. fabrykę wyprzedawano za bezcen, a nowy właściciel – szybciej lub wolniej – zwijał interes. Winnych nie było, bo tłumaczono, że tak musiało być, bo przecież polski przemysł taki niewydolny i gdzie mu do niemieckich wzorców. Jakimś cudem Czesi większość swojego przemysłu uratowali, o czym doskonale wiedzą ci, którzy mieszkają przy granicy i dojeżdżają tam do pracy.

Obraz Zagłębia, który pojawia się na kartach „Ziemi obiecanej” jest więc ponury. Ponury był też przed wojną, o czym autorka również wspomina. Tutaj bezrobocie zawsze było problemem, zdaje się mówić, przytaczając fragmenty pamiętników tamtejszych mieszkańców. Nie inaczej jest dzisiaj, ponieważ proceder wyprzedaży majątku publicznego, który odbywał się we wtórze z pieśnią o nierentowności, większość Zagłębiaków pozbawił pracy. A poradzili sobie nieliczni; reszty nie przekonały motywacyjne gadki o wędce i rybie. Magdalena Okraska pokazuje więc, jak kolejne rządy nie miały pomysłu na tych ludzi. Jak niefrasobliwie pozbawiano ich miejsc pracy, nie dając niczego w zamian. I nie łudźmy się, podobne historie czekają Śląsk, gdy pod dyktatem Unii Europejskiej zaczniemy rezygnować z wydobycia węgla. Walka ta wcale nie toczy się o ekologię, jak chcieliby co niektórzy. To będzie drugi akt tej ponurej historii.

A historia ta, opisana na kartach reportażu przez młodą autorkę, jest ukazana na szerszym społecznym tle. Jej lokalny patriotyzm widać szczególnie, gdy opisuje swoje miejsce zamieszkania – Zawiercie. Pisze nie tylko o biedzie i bezrobociu – pokazuje gierkowskie osiedla mieszkaniowe, wędrując po położonymi pomiędzy nimi wertepach. Opisuje koloryt lokalnego targowiska, a także więzi międzyludzkie, które pojawiają się w takich niewielkich ośrodkach. Oprowadza czytelnika po księżycowych krajobrazach powstałych z nieistniejących zakładów przemysłowych. Pisze tak, aż prawie chciałoby się tam zamieszkać. Tylko że stamtąd się raczej ucieka. Nie jest to więc, jak chciałby pewien wspomniany przeze mnie bloger, słaba publikacja. Jest wręcz przeciwnie, a „Ziemia jałowa” stanowi wyrzut sumienia dla tych, którzy zdecydowali się niszczyć polski przemysł. Obojętnie, w imię jakich ideałów. Nie mam również złudzeń, że tematyka ta zostanie podjęta przez polską lewicę. Ta ma przecież zupełnie inne problemy, a problemami socjalnymi przestała zajmować się już dawno.

Magdalena Okraska, Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2018, ss. 263.

Czy istnieją na tym świecie intelektualiści nielewicowi? Z pewnością dla tych z lewej strony odpowiedź musi być negatywna, w myśl zasady: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Natomiast dla tych drugich, wykluczonych w myśl tolerancji represywnej, sprawa nie jest już taka prosta. Okazuje się bowiem, że świat myśli i idei – jak wszystko – jest podzielony, i to według przeróżnych kategorii. Religijnych, społecznych, gospodarczych czy w końcu politycznych. Fakt tego podziału prowokuje zatem do istnienia sporów światopoglądowych, lecz te – dziwnym trafem – toczą się na dwa sposoby. Albo stanowią pozorny spór w światku lewicowych intelektualistów, albo wychodzą ze świata myślicieli konserwatywnych i nie są przez lewicę zauważane. Chyba że jako przyczynek do kpiny i cynicznych uśmieszków. Toteż Roger Scruton, znany i uznany brytyjski filozof, nie ma złudzeń. Jego praca, co zaznacza w ostatnim zdaniu „Myślicieli nowej lewicy”, jest daremna. Naturalnie więc rodzić się musi pytanie, w jakim celu pojawiła się jego książka, będąca krytyką sposobu myślenia pogrobowców Karola Marksa? Być może to ostatnie zdanie jest zaledwie grą podjętą z czytelnikiem, który doszedł do końca tekstu, a być może wynika ze zjadliwego angielskiego sarkazmu, od którego skrzy się ta publikacja.

Fakt ten nie jest jednak najważniejszy, bo przecież nie może nam przesłonić faktów, które zdają się krzyczeć z każdej strony „Myślicieli nowej lewicy”: ta ostatnia jest współczesną gnozą, wiarą religijną, która w świecie bez religii ma stać się językiem nowej, świeckiej transcendencji. Może to i uproszczenie, ale Scruton pisze przekonywająco, analizując meandry i bezdroża myśli przedstawicieli tak zwanej Nowej Lewicy. Jego wykład jest chronologiczny, bo zaczyna się od Brytyjczyka Erica Hobsbawma, publikującego krótko po II wojnie światowej, a kończy się na Slavoju Žižku, idolu współczesnych studentów kulturoznawstwa. Co jest zatem punktem wspólnym tych wszystkich przedstawionych przez Scrutona ideologów? Co stanowi wspólny mianownik dla wyżej wymienionych, ale i dla Sartre’a, Habermasa, Foucaulta, Lacana, czy w końcu Gramsciego? Jest to z pewnością rewolucyjna wiara w to, że można zmienić naturę człowieka tak, aby był on w stanie stworzyć utopię. Jednym słowem, jest to głupstwo stare jak stary jest dzisiaj Karol Marks. Autor w ostatnim rozdziale nie może wyjść ze zdumienia, że idee marksizmu-leninizmu, które zdawał się pogrzebać raz na zawsze upadek komunistycznej Europy, odżyły znów w najmłodszym pokoleniu myślicieli. Zastanawia się więc, skąd ta atrakcyjność.

Można zobaczyć ją na poziomie języka, bowiem lewica komunistyczna zawsze dokonywała jego dekonstrukcji, tworząc nowomowę, która dzisiaj buduje ideę politycznej poprawności. Lewica więc, pragnąc równości, sama sobie zaprzecza, twierdząc, że w społeczeństwach istnieją ludzie, którzy w publicznym dyskursie nie powinni istnieć (na przykład liberałowie gospodarczy, nacjonaliści, chrześcijanie itd.). Innym źródłem atrakcyjności jest mglista obietnica iluminacji, która roztaczana jest przed odbiorcami filozoficznych tekstów lewicy. Analizując ich język, Scruton dochodzi do wniosku, który być może wzbudzi furię w tymże środowisku, że większość dzieł omówionych przez niego autorów to po prostu bełkot. A bełkot, zdaniem konserwatysty, jest sposobem na zaciemnienie przekazu i na ukrycie go pod pseudointelektualnym slangiem, którego odszyfrowanie zwiastuje dotknięcie tajemnicy, niczym u alchemika zgłębiającego okultystyczne księgi.

Jednym z najbardziej niedorzecznych pomysłów na formę tekstów, które mają zaciemniać ich właściwy przekaz, jest używanie symboli matematycznych. Czynili tak Jacques Lacan i Alain Badiou – ten pierwszy, jak twierdzi Scruton, bez znajomości matematyki. Co więcej, Lacan w jednym ze swoich pseudomatematycznych twierdzeń zastosował pierwiastek z liczby minus jeden. Fakt ten mówi sam za siebie. Po odarciu tych tekstów z pozorów naukowości okazuje się więc, że kryją się za nimi dwie rzeczy: po pierwsze pustka, widoczna chyba najbardziej u Jeana Paula Sartre’a, a po drugie nienawiść do wszystkiego, co kojarzone z konserwatywnym sposobem życia: kapitalizmem, klasą średnią, religią. Język tych filozoficznych traktatów, zanim (albo jeśli w ogóle) dojdzie się do ich sedna, składa się zatem z zaklęć, ukutych ze słów, które w ustach ich autorów dawno straciły swoje prawdziwe znaczenie.

Co zatem stanie się, gdy odrzemy je z tego bełkotu? Ukażą się stare koncepty, znane już od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pogarda dla odmiennych poglądów, chęć eksterminacji inaczej myślących i totalna destrukcja, po której ma zapanować nowy ład. Jaki, tego nikt z rzeczonych myślicieli nie tłumaczy. W tym świetle nie będzie więc dziwił fakt, że Slavoj Žižek wychwalał „terror humanistyczny” Robespierre’a, a z drugiej strony ganił to samo zjawisko w hitlerowskich Niemczech. Tenże słoweński filozof stwierdził również, że różnica między stalinowskim gułagiem a nazistowskim obozem zagłady była w danym momencie historycznym różnicą między cywilizacją a barbarzyństwem. Inni, jak Alain Badiou, pisali peany na cześć Lenina oraz Mao, nie mogąc nachwalić się rewolucji kulturalnej w Chinach. Ten, tak naprawdę, nihilizm myślicieli Nowej Lewicy, najlepiej podsumowuje sam Roger Scruton: o jaką sprawę chodzi? Odpowiedź znajdziecie na każdej stronie ich bezmyślnej paplaniny. O żadną.

Roger Scruton, Głupcy, oszuści i podżegacze. Myśliciele Nowej Lewicy, tłum. F. Filipowski, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2018, ss. 427.

Potencjał tkwiący w polskiej fantastyce wydaje się wręcz niewyczerpany. Fantastyka bowiem, jako gra z wyobraźnią, może w dowolny sposób łączyć elementy świata przedstawionego, i chociaż powinna bardziej niż literatura głównego nurtu dbać o logikę opowieści, ma prawo pozwolić sobie na większą swobodę. Może wchłaniać w siebie nie tylko elementy stricte nierealistyczne, ale wykorzystywać inne aspekty prozy gatunkowej. Może również sięgać po tak zwaną literaturę wysoką, zadając kluczowe pytania, które ta pierwsza tak naprawdę przestała zadawać, gdy utonęła w egzystencjalistycznym i postmodernistycznym bagnie. Bo oto mam przed sobą „Miraż” mało znanego pisarza, Zbigniewa Wojnarowskiego, który jest kolejną odsłoną niezwykle ciekawej serii „Zwrotnice Czasu. Historie alternatywne” wydawanej przez Narodowe Centrum Kultury. Tym razem ta historia, w założeniu pomyślana jako dzieje Polski, jest zaledwie tłem, na którym rozgrywają się niesamowite wydarzenia. Ich głównym, łączącym je wszystkie motywem, jest tytułowe kino, w którym wyświetlane są filmy związane z konkretną epoką – począwszy od przedwojnia aż do czasów nam współczesnych. Dzięki temu zabiegowi „Miraż” może być interpretowany jako powieść, ale również jako zbiór opowiadań – każdy z rozdziałów ma bowiem zupełnie innych bohaterów. Łączy je tylko zabieg szkatułki – wszystkie są snute przez tę samą postać, starego operatora, pracującego przez długie lata w tytułowej placówce.

Głównym bohaterem powieści jest więc kino. To tutaj pojawiają się wszyscy główni bohaterowie, a każdy rozdział ma innego protagonistę. Tutaj pojawiają się filmy, związane z epoką, w której powstały. Tutaj w końcu dochodzi do zmiany rzeczywistości – to kino „Miraż” jest bramą do alternatywnego świata, który przypomina ten, tylko jest jakby bardziej spotęgowany. Z tej alternatywnej rzeczywistości nie ma ucieczki; bohater wszedłszy w nią, zostaje w niej na zawsze, natomiast na pierwszym poziomie znika bez śladu. Ten ciekawy zabieg, chociaż spotykany wielokrotnie w literaturze i filmie, został w utworze Wojnarowskiego ujęty dość oryginalnie. Czy to epoka przedwojenna, czy okupacja hitlerowska, stalinizm, czasy Gomułki albo Stanu Wojennego – każdy staje się w tym drugim świecie swoją gorszą wersją. Atmosfera gęstnieje, a bohaterowie domyślają się, że stąd nie będzie ucieczki. To więc nie zagadka czasoprzestrzeni, którą można rozwiązać niczym w „Interstellar”, ale wieczność – piekło polskiej historii, które nigdy się nie skończy. Przy czym to nie historia jest w „Mirażu” najważniejszą kwestią. Ta, stanowiąc zaledwie tło rozgrywających się wydarzeń, odpowiada za nastrój opowieści.

Innym bohaterem jest miasto, ukazane tak anonimowo, jak to tylko możliwe, jednak kojarzyć się może z wieloma ośrodkami średniej wielkości. Nie jest to zapewne stolica, nie jest też zupełnie prowincjonalna dziura. „Miraż” ukazuje, rozdział po rozdziale, czy opowiadanie po opowiadaniu, zmienność tej lokacji. Przed wojną i w jej czasie jest to mała mieścina, natomiast w czasach komunizmu podlega ona metamorfozom, którym podlegały wszystkie polskie miasta. Pojawiają się nowe budynki, do niektórych wprowadzają się budzące grozę instytucje państwowe, zmieniają się również nazwy ulic. Jest jakby nowocześniej. Historia Polski jest tutaj więc bardziej historią życia prywatnego niż opisem dziejów politycznych. Wojnarowski przy tym zadbał o szczegóły; dzięki tym umiejętnie dobranym detalom jego opowieść staje się wiarygodna. Nie trzeba się wstydzić za autora, bo odrobił on pracę domową, tworząc tło wydarzeń tak, aby faktycznie przypominało czasy, o których pisze.

Występuje w tej powieści również ludzki bohater główny, który łączy ze sobą wszystkie części. Jest on słuchaczem gawęd starego Geibla, operatora kina „Miraż”. Musi odgadnąć pewien sekret, który w finale połączy go ze wszystkimi usłyszanymi historiami, czego naturalnie się nie domyśla. Ten zabieg zbliża tekst Wojnarowskiego do powieści kryminalnej, która w zakończeniu powinna przecież połączyć ze sobą wszystkie nici. Jest to natomiast kryminał metafizyczny, w którym rozwiązanie – tak jak cała reszta powieści – należeć będzie do fantastycznej warstwy utworu. Zabieg ten kojarzy się z rozwiązaniem fabularnym „Gniazda światów” Marka S. Huberatha, chociaż nie angażuje bezpośrednio czytelnika jak tamta powieść. Zarówno więc powierzchniowa warstwa fabularna, jak i podskórne aluzje do polskiej historii XX wieku stanowią o wysokiej wartości literackiej „Mirażu”/’Miraża”. Tytuł bowiem może oznaczać nazwę kina, jak i widmowość naszej historii. Ta, niczym tytułowe zjawisko, ulegała w ubiegłym stuleciu wielu poważnym przeobrażeniom.

Zbigniew Wojnarowski, Miraż, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2011, ss. 534.

O Krzysztofie Karoniu zrobiło się głośno kilka lat temu. Oto bowiem pojawił się człowiek znikąd (on sam niewiele o sobie mówi), który z uporem maniaka zaczął piętnować współczesne oblicza marksizmu. Widział go tam, gdzie niewielu było w stanie go zobaczyć. I chociaż zdaniem niektórych konserwatywnych publicystów, jak na przykład Adam Wielomski, jest to ze strony Karonia nadużycie, trzeba oddać rację autorowi „Historii antykultury”. Marks, niczym Lenin, jest wiecznie żywy i pojawia się tam, gdzie specjalnie się go nie spodziewamy. O samej książce też była mowa od przynajmniej kilkunastu miesięcy, toteż wielu słuchaczy i widzów internetowych pogadanek jej autora czekało na nią z niecierpliwością. W końcu słowo stało się ciałem i to, co Karoń mówi w wywiadach czy swoich wystąpieniach, zostało usystematyzowane i wydane w formie książkowej. Czy efekt jest zadowalający? Myślę, że dopisek „wersja robocza” sporo tutaj tłumaczy.

Druga część tytułu „Historii antykultury” brzmi „Podstawy wiedzy społecznej”, toteż tak trzeba traktować tę publikację. Jako zaledwie zarys (chociaż przy dużej objętości tekstu) pewnej problematyki, dodatkowo ujętej w sposób podręcznikowy i popularnonaukowy. Stąd zapewne rezygnacja z przypisów oraz specyficzny układ treści, podzielonej na drobne paragrafy ułatwiające odbiór całości. Fakt ten może stanowić główne źródło krytyki tejże publikacji. Innym może być jej dygresyjność, ponieważ autor nierzadko przerywa główny wywód i aby wyjaśnić pewne zjawiska, sięga myślą wstecz, przytaczając pewne przykłady z zupełnie innej epoki. Z drugiej strony taki zabieg pomaga w powiązaniu ze sobą pewnych faktów i ujrzeniu ich jako konsekwencji wcześniejszych wydarzeń oraz idei.

„Historia antykultury” składa się z trzech zasadniczych części. W pierwszej z nich, „Pojęciach podstawowych” autor definiuje kluczowe terminy, których będzie używał później: człowieka, Boga, w końcu kulturę. Dobór tematów jest w niej dość swobodny, od antropologii, poprzez biologię, teologię, a na końcu ekonomię. Siłą rzeczy jest to skrótowe wprowadzenie, które ustawia niejako lekturę całego tekstu. W drugiej części Krzysztof Karoń skupił się na przeglądzie historii świata, z naciskiem na kulturę chrześcijańską. W „Erracie do historii kultury” wybrzmiewa więc teza, że chrześcijaństwo, a dokładniej rzymski katolicyzm, było jedyną w dziejach Europy formacją, która widziała człowieka w pełni jego godności. Ostatnią partią książki jest już tytułowa „Historia antykultury”, która omawia nowożytne zjawiska filozoficzne, mniej lub bardziej ukrycie odwołujące się do konceptów myśli Karola Marksa. Ten szeroki dobór tematów zbliża publikację do przekrojowych prac Feliksa Konecznego czy E. Michaela Jonesa, którzy podobnie łącząc ze sobą pozornie niepowiązane fakty, tworzą syntezę wiedzy społecznej. Czy słusznej? Na odpowiedź przyjdzie zapewne poczekać.

Można przecież nie zgadzać się z autorem w kwestii doniosłości katolicyzmu w formowaniu nauki o człowieku, jednak przykłady, które ten podaje, są mocne. Pisze chociażby o bulli „Sublimis Deus”, opublikowanej przez Pawła III w 1537 roku, która odpowiadała na pojawiające się nadużycia w stosunku do Indian. Papież stwierdził w niej, że ci posiadają duszę, zatem są ludźmi wolnymi i nie wolno, pod karą ekskomuniki, ich eksterminować. To więc Kościół katolicki, jako pierwsza instytucja, przysłużył się sprawie praw człowieka. Takich przykładów jest oczywiście o wiele więcej i autor o nich pisze. Obala też mity związane z Renesansem, który widziany jest jako epoka światłego humanizmu. Nietrudno przecież, nawet historycznemu laikowi, połączyć ze sobą dwóch faktów. Mianowicie Renesans był epoką, w której do głosu doszło klasyczne dziedzictwo antyku. A skoro tak, to przecież nie tylko dramat antyczny i grecka liryka, ale specyficzne rozumienie człowieka, które w swoich założeniach było dalekie od Ewangelii i chrześcijaństwa. Renesans (zresztą podobnie Oświecenie i Pozytywizm), skutkował również powrotem do okultyzmu, czarów, magii czy tego wszystkiego, co chwalcy zwą wiedzą tajemną, katolicy zaś zabobonem. Z tego też powodu palenie czarownic stało się problemem nie w Średniowieczu, gdy czary uznawano jedynie za przesąd. Stało się nim właśnie w epoce Odrodzenia, kiedy odrodził się pomysł, że może z tymi czarami faktycznie coś jest na rzeczy.

Innym cennym elementem „Historii antykultury” jest jej część ostatnia, w której, niczym w kalejdoskopie, pojawiają się kolejne marksistowskie i zabobonne koncepcje, z którymi przyszło dzisiaj walczyć wszystkim tradycyjnie myślącym: new age, gender, eurokomunizm, rewolucja seksualna, apoteoza homoseksualizmu. Pewne zagadnienia są w niej zaledwie zasygnalizowane i aby je zgłębić, należałoby sięgnąć po inne publikacje. Jednak zasadniczą zaletą jest zebranie ich wszystkich w jednym miejscu, według czytelnego układu, który pozwala na efektywne studiowanie. Może więc „Historia antykultury” jest książką niedoskonałą, która nie spełnia rygorów pracy naukowej, ale przecież stanowi dobry punkt wyjścia do dalszych badań i na pewno jest dowodem erudycji jej autora.

Krzysztof Karoń, Historia antykultury. Podstawy wiedzy społecznej, wyd. własne, Warszawa 2018, ss. 540.