Jacek Kowalski już po raz drugi obala mity. Pierwszy raz czynił to kilka lat temu w „Sarmacji”, w której rozprawiał się skutecznie z wieloma nieprawdziwymi obiegowymi sądami na temat polskiego Baroku. Dostało się przede wszystkim pojęciu „sarmatyzm”, które zdaniem autora nie istnieje. Przyznać trzeba, że wartki język i erudycja autora, w przypadku rzeczonej pozycji, stanowiły mocny atut, a „Sarmację” można było polecać wszystkim zainteresowanym zmianą spojrzenia na kulturę szlachecką w Polsce. Nie inaczej jest w przypadku drugiego „Podręcznika bojowego” (podtytuł obu tomów), poświęconego wiekom średnim. Czarna legenda, która przykleiła się do tego długiego, bo tysiącletniego okresu, pojawiła się w epoce Oświecenia i trwa do dzisiaj, powtarzana przez podręczniki do historii i języka polskiego, a nawet przez ludzi wykształconych, zwłaszcza tych z kręgów tak zwanych świeckich humanistów (czytaj: ateistów). Bzdury te są do dzisiaj tak silne, że nie tylko idiota, ale nieraz profesor uniwersytecki powie coś o paleniu czarownic, inkwizycyjnym terrorze czy ciemnocie oraz zabobonie. Już nie mówiąc o większości muzyków metalowych i pisarzy fantasy, którzy sprzedają swoim fanom skrzywioną do bólu wizję Średniowiecza. Tym bardziej warto pochwalić Jacka Kowalskiego za to, że postanowił zebrać wszystkie te opowieści dziwnej treści i dokonać ich dekonstrukcji.

A jest tutaj co obalać, bo i zabobonów co niemiara. Począwszy od krucjat, przez kulturę rycerską, życie religijne, dualizm ciała i duszy, aż do życia artystycznego i Państwa Krzyżackiego, autor ze swadą przedziera się przez gąszcz półprawd, herezji a nawet zmyśleń i proponuje odkłamaną wersję, w którą pewnie nie wszyscy uwierzą. Może będzie im wadzić katolicyzm autora, albo tak naczytali się fantasy, że mylą już rzeczywistość z bajką. Taką bajką jest na przykład anonimowość dzieł średniowiecznych. Od razu dodać trzeba, że w przypadku tej anonimowości fakty mieszają się z konfabulacją. Bo prawdą jest, że artyści wieków średnich rzadziej podpisywali się pod swoimi wytworami, ale nie znaczy to, że w ogóle tego nie robili, a co ważniejsze, że brak sygnowania związany był z tworzeniem na chwałę Bożą. To ostatnie zdanie autor uznaje za mit i stwierdza, że brak informacji o twórcy był podyktowany raczej zwyczajem, nad którym nikt się wówczas nie zastanawiał. Analogicznie, dlaczego dzisiaj nikt nie pyta o to, kto odpowiada za skład komputerowy książki?

Sporą część rozważań Jacek Kowalski poświęca katedrze gotyckiej i samemu gotykowi, wokół którego również narosło sporo nieprawdziwych informacji, a niektóre z nich są nawet przekazywane przed przewodników znających się na rzeczy. Na przykład kwestia przekrzywionego prezbiterium w Gnieźnie, które rzekomo ma naśladować w ten sposób przechylenie głowy Chrystusa na krzyżu. Nierówność ta nie ma niczego wspólnego z naśladowaniem sacrum, a jej powód jest tak banalny, jak tylko można sobie wyobrazić, bo związany jest z opadaniem gruntu. Próbuje również autor odmitologizować Krzyżaków, przedstawiając ich historię niejako w kontrze do ujęcia Sienkiewiczowskiego. Noblista bowiem sam był znany z niezwykle mitotwórczej prozy, która wpłynęła na widzenie przez wielu historyków nie tylko tej kwestii, ale również dziejów XVII-wiecznej Polski. I chociaż nie wszyscy się na tę niejednoznacznie złą wersję dziejów Zakonu niemieckiego zgodzą, jest ona zgodna z prawdą. Można zżymać się na Jacka Kowalskiego, czytając „Konrada Wallenroda”, ale obiektywnie przyznać trzeba, że konflikt pogańskiej Litwy z chrześcijańskim Zakonem był sporem, w którym po jednej stronie walczyli ci, którzy czcili bałwany.

Ostatnia część „Średniowiecza” poświęcona jest Żydom i pewnym legendom, które wiązały się chociażby z oskarżeniami o profanację hostii. Okazuje się bowiem, że Jan Długosz, któremu przypisuje się oskarżenie Żydów o zbezczeszczenie Ciała Pańskiego, wcale tego nie uczynił. Sama historia wzięła się zupełnie skądinąd. Autor w tej części próbuje również oddemonizować czarną legendę pogromów i wystąpień antyżydowskich, których nieprzyjaźnie nastawieni do Średniowiecza intelektualiści chcieliby widzieć w jakiejś ogromnej liczbie. Faktem jest zatem, że było ich o wiele mniej, niż niektórzy mogliby się spodziewać. Generalnie więc wieki średnie ulegają w publikacji Jacka Kowalskiego znacznej redukcji. Mniej stosów (a w zasadzie brak), mniej teocentryzmu, mniej szlachetnej rycerskości, mniej jednorodności, a więcej niuansów i różnorodnych odcieni. Przecież wrzucić do jednego worka dziesięć wieków i opatrzyć go napisem „wieki ciemne” to gorzej niż głupota. Na szczęście mamy na nią lekarstwo.

Jacek Kowalski, Średniowiecze. Obalanie mitów, wyd. Zona Zero, Warszawa 2019, ss. 432.

Katedra gotycka to szczyt cywilizacji łacińskiej i miejsce szczególne, w którym niebo łączy się z ziemią. Miejsce kultu Boga i symbol katolicyzmu. Budowana niespiesznie, często przez kilkadziesiąt lat, dzisiaj byłaby nie do odtworzenia. Taką próbą, średnio udaną, był dziewiętnastowieczny neogotyk. Obawiam się jednak, że początek XXI wieku nie byłby nawet w stanie stworzyć wyżej wymienionych form. Mógłby wybudować szklany wieżowiec, ewentualnie wielką rybę, przez którą przechodziliby ludzie. Ta druga, niestety, istnieje i łączy w sobie większość nadużyć we współczesnym posoborowym katolicyzmie. Wesołe pląsy, kult młodości, sacro-polo i liturgiczne deformacje. A wszystko po to, aby było radośnie, aby trafić do młodych i przyciągnąć ich do Kościoła. Tylko czy ktoś zastanowił się, ilu tak przyciągniętych młodych zostaje w tym Kościele na stałe? W końcu na dyskotekę można iść gdzie indziej i popląsać przy lepszych piosenkach niż przy „Barce”. Co zatem z katedrą, tym centrum kultury i kultu katolickiego nie tylko w średniowieczu? Na pewno można jej dotknąć w najnowszej książce Ewy Polak-Pałkiewicz, zatytułowanej nomen omen „Cafe Katedra”. Ten tom jest zbiorem esejów, publikowanych wcześniej w prasie, i premierowych, a ich wspólnym mianownikiem jest Tradycja, koniecznie pisana przez duże T.

Autorka jest bowiem jej obrończynią i admiratorką. Drażni ją posoborowy bałagan, nie tylko estetyczny, zwłaszcza teologiczny. Ten ostatni wcale nie zaczął się od połowy lat 60. XX wieku, a szukać jego genezy należałoby we wcześniejszym wieku. Wtedy rozpoczęła się w Kościele katolickim pełzająca rewolucja modernistyczna. To właśnie ze względu na jej rosnące wpływy Pius X w 1907 roku ogłosił encyklikę „Pascendi dominici gregis”. To z jej powodu trzy lata później ten sam papież zobowiązał kapłanów do wygłaszania roty przysięgi antymodernistycznej. Po Soborze Watykańskim II słuch o niej zaginął i nie trzeba było się nią przejmować. Ewa Polak-Pałkiewicz słusznie zauważa, że pretensje do Franciszka za jego dziwne poglądy i deklaracje trzeba by kierować przede wszystkim nie do niego, ale do twórców dokumentów soborowych. To wszystko, co głosi obecny biskup Rzymu, jest tylko konsekwentnym rozwijaniem tez zawartych w tych tekstach. A że są one mętne i wieloznaczne, zauważy nawet dziecko. Tutaj autorka dość mocno sprzeciwia się hermeneutyce ciągłości, według której dokumenty SW II można i trzeba interpretować w duchu tradycji. Zauważa, że istnieją w niej takie ustępy, których nijak nie można pogodzić z tym, co w kwestiach doktrynalnych Kościół katolicki głosił wcześniej.

Ratunku upatruje w katolickiej tradycji, która – jej zdaniem – przechowała się w Bractwie św. Piusa X, założonym przez abp. Marcela Lefebvre. Tylko trzymanie się zdrowej nauki Kościoła jest w stanie – jak pisze Polak-Pałkiewicz – uratować katolicyzm, który poza tą małą wysepką stracił już swój smak niczym biblijna sól. To właśnie dzisiejsza katedra. I chociaż można by się z autorką nie zgodzić, że tylko rzeczone bractwo przechowuje depozyt wiary – istnieją wszak również inne – trzeba natomiast potwierdzić jej niewesołe diagnozy. Nie jest przecież wymysłem tradycjonalistycznych szurów stwierdzenie, że współcześni hierarchowie zabraniają nawracać i modlą się z heretykami. Przecież to nie Franciszek całował Koran i modlił się wspólnie z poganami. Ten mentalny pachamamizm wkradł się do Kościoła za sprawą Jana Pawła II. Autorka, wspominając o nim, dwukrotnie przywołuje jego dramatyczny apel „módlcie się za mnie”, który ten wypowiadał pod koniec życia. Módlcie się za mnie, nie do mnie, prosił papież – dodaje gorzko. Zaczęło się więc ponad sto lat temu, a skończyło się na potępianiu nawracania niekatolików, błogosławieństwie par homoseksualnych w Niemczech i pogańskich obrzędach w Ogrodach Watykańskich z udziałem papieża Franciszka. To kiedy koncert Nergala?

Jednak nie ze wszystkim idzie się zgodzić. Autorka, co prawda, niewiele pisze o polityce, ale zahaczając o nią, wygłasza dosyć dziwne tezy. Chociaż sam w 2015 roku mocno liczyłem na ekipę rządzącą, upatrując w niej nadzieję na zmianę. Teraz za to mamy cztery lata później, gdy w dalszym ciągu nie zrobiono porządku ani z legalną wciąż aborcją, ani Konwencją Stambulską. Nie usunięto gender studies z państwowych uczelni, a z państwowej kasy wciąż finansuje się antykatolicką prasę „kulturalną” czy zdegenerowane teatry. Nie wspominając już o galopującym socjalistycznym rozdawnictwie. Ewa Polak-Pałkiewicz za to wciąż upatruje w Kaczyńskim i Dudzie (sic!) obrońców cywilizacji łacińskiej. Co więcej, dość krytycznie patrzy na obrońców życia. Kto jak kto, ale politycy partii rządzącej wpisują się w kremówkowo-wadowicki katolicyzm z pląsaniem i klaskaniem. W co zaś wierzy Jarosław Kaczyński, sam Bóg raczy wiedzieć. Tych zgrzytliwych fragmentów jest co prawda niewiele, jednak i tak stanowią sporą zagadkę. Czy zatem poglądy autorki są spójne? Czy są tak ortodoksyjne, jak je przedstawia?

Mimo wszystko i tak warto przeczytać „Cafe Katedra”. Będzie to z pewnością dobra lektura duchowa, w której zaczerpniemy ze źródeł katolicyzmu. Spotkamy świętych, pisarzy, kapłanów i prostych wiernych. Znajdziemy apologetyczne odpowiedzi na zarzuty modernistycznych chrześcijan. Dotkniemy historii Europy i Polski (tej ostatniej, niestety, w duchu mesjanistycznym), a przede wszystkim spoczniemy w cieniu murów katedry, która – wedle słów ostatniego eseju – jest jak las. Bo z kart tej książki tchnie spokój i jakaś osobliwa pewność, że czasy zamętu w końcu muszą minąć.

Ewa Polak-Pałkiewicz, Cafe Katedra. Szkice o rewolucji w Kościele, wyd. Wolumen, Warszawa 2019, ss. 386.

Dla dzisiejszych młodych ludzi Edmund Niziurski znaczy tyle co Andrzej Strug, czyli nic. Jest to – mimo nieustających wznowień jego powieści – autor nieznany. Dzisiejsza młodzież zwróciła się ku pogrobowcom Harrego Pottera i opowieściom o wampirach, czyta poślednią fantastykę, w której chodzi li tylko o wulgarnie ukazaną przygodę. Żadnego drugiego dna, żadnej gry z czytelnikiem – dlatego utwory te są dla ludzi dorosłych niestrawne. Inaczej Niziurski, który dla mojego pokolenia był wspólnym przeżyciem. Jego utwory, mimo że adresowane do czytelników młodych, mogą być z powodzeniem czytane przez dorosłych. Dlatego, że ten nie robił z odbiorców idiotów, którzy mogą pojąć tylko najprostszy przekaz, ale podejmował z nimi specyficzną grę. Można ją nazwać działaniem intertekstualnym; Niziurski niechcący stał się pierwszym polskim postmodernistą. Chwyty przez niego stosowane to aluzje, czytelne tylko dla wyrobionych moli książkowych, wszędobylski absurd, zabawa konwencją czy w końcu zacieranie granic pomiędzy światem przedstawionym a czytelnikiem. Dziwi więc fakt, że do teraz nie było na rynku żadnego opracowania dotyczącego tego niebanalnego autora.

Napisał je prozaik Krzysztof Varga, znany nie tylko z powieści, ale reportaży dotyczących Węgier, i zrobił to koncertowo. Owszem, można mu zarzucić brak pogłębienia niektórych wątków biograficznych czy niedosyt związany z omawianiem utworów, ale przy tych wszystkich niedociągnięciach jest to książka ciekawa, a przede wszystkim napisana z pasją przez człowieka, który autentycznie kocha swój temat. Nie chcę wiedzieć, co z Niziurskim zrobiłby uczelniany mędrek piszący artykuł dla punktów. A „Księgę dla starych urwisów” przede wszystkim czyta się z zainteresowaniem. Jest dobra i językowo, i faktograficznie. Jest w stanie autentycznie zainteresować czytelnika, a jeśli trafi na nią ktoś, kto nigdy Niziurskiego nie czytał, gwarantuję, że po lekturze zacznie.

Jestem z pokolenia, które – podobnie jak autor biografii Niziurskiego – zaczytywało się w jego powieściach. W „Szkolnym ludzie” szukałem odbicia swoich wojen z nauczycielami, a w „Siódmym wtajemniczeniu” śladów niesamowitości na blokowiskach. Powieści i opowiadania warszawskiego pisarza były z naszą generacją tak silnie zespolone, że aż niewiarygodny wydaje się fakt, iż dzisiaj nikt ich nie czyta. Młodzież wyrosła na czymś zupełnie innym, trudno powiedzieć, na czym, skoro spora jej część niczego nie czyta. Nawet dzisiejsi trzydziestolatkowie sięgali raczej po „Harry’ego Pottera”, woląc świat magii niż absurdalno-groteskową rzeczywistość peerelowskiej szkoły. A kto tę szkołę przeżył, ten Niziurskiego ze swojej biblioteki nie wyrzuci. Czytanie jego utworów było więc przeżyciem pokoleniowym, co zauważa Krzysztof Varga i często podkreśla. Zaznacza również fakt, że dzisiejsza młoda publiczność literacka woli obcować z innymi tekstami. A gdyby zechciała spotkać się z Niziurskim, trzeba by polecić jej klasyczne dzieła autora.

Faktem jest, że autor, po długiej serii artystycznych triumfów i powodzeń, „wyprał się” i zaczął pisać koszmarki, w których nie nadążał za zmieniającą się rzeczywistością. Najlepszy Niziurski to ten sprzed przemian ustrojowych, a w okresie pierwszych eksperymentów z polskim kapitalizmem zaczął niepotrzebnie eksperymentować z fabułami, które składały się z natłoku opisanych niewiarygodnych zdarzeń. Nic z nich nie wynikało, na czym cierpiały i powieści, i czytelnicy. Autor, chcąc nadążyć za zmieniającymi się czasami, uczynił błąd i zamiast pozostać tam, gdzie uwił sobie bezpieczne gniazdo, wyprawił się na nowe tereny. Wstyd przyniosły również filmy, których na podstawie prozy Niziurskiego powstało kilka. Żadnego z nich nie dało rady oglądać bez zażenowania. Cieszy fakt, że Varga o tym wszystkim pisze i nie pozostaje bezkrytyczny wobec idola z dzieciństwa.

Nie zmienia to przecież faktu, że Edmund Niziurski pozostanie ważną postacią dla tych czytelników, których dzieciństwo chociaż nieco otarło się o przaśność Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Był jak paczka z Niemiec przywieziona przez wujka, albo list z Ameryki, który potrafił wprowadzić w szarą rzeczywistość realnego socjalizmu absurd oraz wartkie przygody. Co ciekawe, pisał również dla dorosłych, ale te utwory dawno zalegają w literackim czyśćcu i nie wiadomo, czy kiedyś z niego wylezą. A jego powieści młodzieżowe bronią się przede wszystkim faktem, że tak naprawdę mogą być z powodzeniem czytane przez dorosłych i nie tracą na swojej atrakcyjności.

Krzysztof Varga, Księga dla starych urwisów, wyd. Czerwone i czarne, Warszawa 2019, ss. 280.

Wojciech Chmielewski jest jednym z nielicznych polskich współczesnych prozaików, którego twórczość poznaję regularnie i na bieżąco. To artystyczny syn Marka Nowakowskiego, który podobnie jak starszy i nieżyjący już pisarz, opisuje Warszawę. Jego poprzednie tomy prozy, wśród których mamy i zbiory opowiadań, i powieści, czyniły to samo. Ich bohaterowie przemierzali ulice stolicy i byli wrośnięci w to miasto całym sercem. To nie snobistyczni studenci wyrwani z prowincji czy nieco od nich starsi zadłużeni na setki tysięcy niewolnicy korporacyjni, ale często ludzie, którym współczesna polska proza odbiera głos. Prawdziwi wykluczeni, nie zaś ci z głośnych marszów, krzyczący w liberalnych gazetach i tygodnikach o swoim rzekomym męczeństwie. Tych Chmielewski omija; nie ma ich w jego prozie. I dobrze, bo nie mają oni nic do powiedzenia poza stekiem bzdur i nienawiścią. Autor za to pochyla się z czułością nad kobietami z muzeum, mężczyzną uwikłanym w trudne małżeństwo czy starym ćpunem, który jedyną szansę widzi w kontynuowaniu swojego nałogu. Tłem dla akcji wielu z tych opowiadań jest świat ducha, tu reprezentowany przez kościoły, bez znaczenia czy katolickie czy protestanckie. To tam Chmielewski widzi światło, jednak nie wszyscy z jego bohaterów są w stanie je ujrzeć.

Najnowszy tom opowiadań „Magiczne światło miasta” zaczyna się raczej niepozornie, od tekstu „Umierać po chorwacku”, w którym zawiązaniem akcji jest śmierć dawnej nauczycielki głównego bohatera. Takie sympatyczne „snuje” czytało się już w poprzednich książkach autora. Natomiast kto nie zna jego wcześniejszych tekstów, być może zdziwi się, ile już w pierwszym opowiadaniu normalności. Zamiast krzykliwego absurdu i zjadliwej groteski współczesnych pogrobowców Gombrowicza i Mrożka dostajemy mały realizm i wnikliwy portret człowieka. Wnikliwy i niejednoznaczny, bowiem każdy z bohaterów „Magicznego światła miasta” jest w pewien sposób połamany przez życie. Przy czym ciekawa sprawa, proza ta nie jest wcale depresyjna. Jest melancholijna, jest smutna, ale jakimś mądrym smutkiem, nie zaś krzyczącym w twarz światu rzygiem, jaki jest modny w literackim mainstreamie.

Mógłbym się więc przyczepić do pierwszych opowiadań, że powielają znane już patenty: topograficzność opisów Warszawy, aluzje do muzyki rockowej czy bohaterów pozornie nieciekawych. Jednak w kilku tekstach autor wzniósł się na wyżyny własnej twórczości i stworzył naprawdę przejmujące studia ludzkiej psychiki. Chyba najlepszym z całego zbiorku jest „Koliber i ja”, opisujące psychikę kobiety tracącej męża na wojnie w Afganistanie. Mógłby w tym miejscu Chmielewski pójść na skróty i zafundować czytelnikowi publicystykę w dosadnych tezach o brudnej wojnie lub błędach naszej polityki zagranicznej. Nie czyni jednak tego i rysuje niejednoznaczne tło. Najważniejsza jest jego bohaterka i jej sposób na radzenie sobie z bólem. Równie dobrym opowiadaniem jest „Korytarz”, który w erudycyjny sposób opisuje szarą egzystencję pracowników Muzeum Narodowego przy Alejach Jerozolimskich oraz rzeczywistość wiszących w nim obrazów. Wszystko zaś doprowadzi czytelnika do wstrząsającego finału, którego trudno się spodziewać. Pewną nowością są więc w tej prozie płynne przejścia między scenami. Pojawiają się również w „Bajce spod szaletu”, swoistym monologu ćpuńskiego weterana, tam jednak są wymuszone przez mieszające się ze sobą majaki i obrazy realnego świata. W końcu zaś dochodzimy do wniosku, że może żadnej realności nie było, a wszystko to narkomański majak.

Bohaterowie Chmielewskiego, tak jak w wyżej wymienionym opowiadaniu, są więc poranieni przez życie, często z własnej winy, ale mają swoją godność. Są ludzcy i są ludźmi, nie papierowymi charakterami z jedną dominującą cechą charakteru. Godność ma również Warszawa, miasto, którego nie oszczędziła ani II wojna światowa, ani okres komunizmu. Stolica ma w tej prozie naczelne miejsce i podobnie jak ludzie, staje się bohaterem. Wyraźnie czuć jej melancholijny nastrój, gdy postacie spacerują po Parku Krasińskich czy w deszczowe dni siedzą po knajpach. Warszawa jest miejscem, dla którego prozaik ma tyle samo zrozumienia i miłości, co do wykreowanych przez siebie bohaterów. Kocha je jak podmiot liryczny w znanej piosence T. Love.

I tylko jedno tak naprawdę mi w tej prozie przeszkadza. Nie, że niektóre opowiadania są podobne do poprzednich. Przecież ludzkie losy bywają do siebie zbliżone, więc nie mam o to pretensji. Nie wiem natomiast, po co Chmielewskiemu pojawiające się rzadko i znienacka wulgaryzmy odnoszące się do opisów aktów seksualnych. Może to celowy zamysł, może złamanie konwencji eleganckiej i stonowanej prozy, ale zabieg ten wydaje mi się wymuszony. Nie mam ochoty czytać, co kto komu robił i gdzie, tym bardziej, że takie wtręty nie mają żadnego umotywowania fabularnego. Tym bardziej żal, że kilka takich zdań jest w stanie popsuć odbiór i zniweczyć nastrój kreowany umiejętnie przez pisarza. W ostatecznym rozrachunku ta proza przekonuje do siebie brakiem publicystyki i sympatią do bohaterów, mimo że niektórzy z nich są nieźle pokręceni.

Wojciech Chmielewski, Magiczne światło miasta, wyd. Arcana, Kraków 2019, ss. 202.