Języki giną. To fakt. Jak każde elementy kultury, przechodzą przez fazę rozkwitu, szczytu możliwości oraz dekadencji. Nieraz powolnej, trwającej nawet kilkanaście pokoleń. Istnieją jednak zjawiska, które przyspieszają ten proces. To między innymi kontakty z innymi grupami językowymi a także rozrost cywilizacji. Mowa ludzka umiędzynaradawia się. Prościej mówić za pomocą języka, którym posługuje się większa grupa. A stara mowa nie wystarcza i zaczyna więdnąć. Tak dzieje się między innymi na Papui-Nowej Gwinei z językiem tayap. Mówi nim w zasadzie jedna wioska, licząca niewiele ponad sto osób. Sytuacja taka w tym państwie nie dziwi, bowiem na jego terenie mówi się za pomocą kilku tysięcy przeróżnych kodów, często spokrewnionych ze sobą. Z tayapem jest jednak inaczej; jest on niepodobny do języków, za pomocą których mówią mieszkańcy sąsiednich wiosek. Skąd taka różnica? Zagadki tej do końca nie udaje się rozwiązać, jednak autor „Śmierci w lesie deszczowym” – Don Kulick – próbuje. Bardziej jednak zależy mu na odkryciu innej tajemnicy – dlaczego tayap znika? Dlaczego język, którym mieszkańcy odwiedzanej przez niego wioski posługiwali się przez długie wieki, teraz przechodzi przez gwałtowną fazę schyłku.

Autor, antropolog kultury, na przestrzeni około trzydziestu lat kilkukrotnie odwiedzał Papuę-Nową Gwineę i to w zasadzie tylko jedną wioskę. Przez ten okres obserwował proces wyłączania tayapu z mowy jej mieszkańców. Od razu również domyślił się, jaki jest tego jeden z powodów. Jest prozaiczny – to inny język. Jego ekspansywność przesądza właśnie o przyszłości tayapu, ale i pozostałych kodów. Tok pisin – bo o nim mowa – jest jednym z języków pidżynowych, wzorowanych na angielskim, więc łączącym wiele wiosek i plemion oraz o wiele prostszym. Tayap na przykład jest językiem fleksyjnym i ma dość skomplikowaną leksykę oraz składnię, co ciekawe, uzależnioną od płci osoby, do której mówiący chce się zwrócić. Jego słownictwo, co już zaznaczyłem, bardzo różni się od słownictwa języków używanych w sąsiednich miejscowościach. Autor potraktował go jako zanikający skarb i na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat okres spędzony na Papui poświęcił na jego naukę oraz kodyfikację. Początki były trudne – bariera językowa. Jednak pełen determinacji nauczył się nim władać i dzięki temu zapisał jego gramatykę.

„Śmierć w lesie deszczowym” nie jest jednak tylko opisem tej działalności. Nie jest rozprawą naukową, ale książką podróżniczą, więc zagadnienia lingwistyczne nie przysłaniają w niej opisów egzotycznej kultury. Zetknięcie się z nią to najciekawszy element tego tekstu, i trzeba przyznać, że opisany z nerwem i umiejętnością zainteresowania czytelnika. Fascynujące są chociażby opisy jedzenia spożywanego na wyspie. Nie z powodu jego walorów kulinarnych, ale za przyczyną czegoś zupełnie odwrotnego. Don Kulick opisuje pierwsze zetknięcie z podstawowym pożywieniem, które trafia do ust mieszkańców papuaskiej wsi. To sago, czyli mączka wyrabiana z pnia palmy sagowej. W swojej najpopularniejszej odmianie przeznaczonej już do jedzenia przyjmuje formę ciągnącego się gluta, który dodatkowo pozbawiony jest jakichkolwiek walorów smakowych. Taka potrawa (o nazwie mum) może być udekorowana kawałkiem mięsa albo ryby, a jeśli ma się mniej szczęścia – kilkoma tłustymi larwami. Najbardziej ekstremalną przygodę kulinarną autor opisuje tak: jedna z kobiet przyniosła mi mum ugarnirowany trzema dużymi larwami. Jedna z nich miała czułki, żuwaczki i nogi – wyglądała jak wczesna forma życia istot z Obcego Ridleya Scotta.

Nie tylko jedzenie jest przedmiotem zainteresowania autora „Śmierci w lesie deszczowym” – to również zanikające mity (Papua-Nowa Gwinea jest nominalnie krajem chrześcijańskim), zwyczaje miłosne (ich symbolem nie jest serce, ale wątroba). Don Kulick nie unika także opisywania sytuacji komicznych. A te pojawiają się niemal na każdym kroku. Z drugiej strony pojawiają się także groźne zdarzenia. Warto, również dla nich, sięgnąć po tę książkę. Autor właśnie dlatego robi sobie kilkunastoletnią przerwę, podczas której nie odwiedza swoich papuaskich ziomków i w ogóle nie przylatuje na wyspę.

Jako antropolog stara się obiektywnie spojrzeć na opisywanych przez siebie ludzi, zauważając fakt, że są oni bardzo podobni do Europejczyków i Amerykanów – dzieje się tak na płaszczyźnie emocji oraz relacji interpersonalnych. Papuasi plotkują, wychowują dzieci, kłócą się, bywają przesądni. I jak większość, która zetknęła się z bardziej rozwiniętą cywilizacją, chcą ją mieć u siebie. Istnieje natomiast zasadnicza różnica, która dla autora jest dość przerażającą sytuacją. Przez wszystkie te lata, na przestrzeni wszystkich wizyt Kulicka w wiosce, jej mieszkańcy uważali go za zmarłego, który przybył z zaświatów. Niektórzy z nich przekazywali mu listy do swoich przodków, których ten miałby spotkać w swoim kraju zamieszkania. Na nic zdały się perswazje i tłumaczenia – autor został duchem już do końca. Silna jest bowiem potęga wiary, a człowiek jest w stanie przyjąć każdy pogląd, który tłumaczy mu jego świat.

Don Kulick, Śmierć w lesie deszczowym, tłum. Aleksandra Czwojdrak, wyd. UJ, Kraków 2020, ss. 253.

Modernizm i posoborowie zrobiło już tyle bałaganu w łonie religii katolickiej, że trudno te wszystkie skutki podsumować w pojedynczym tomie. Podmiana duchowości, odejście od dogmatów wiary, niemoralność jako norma, nieuprawniony ekumenizm – można wymieniać dalej tę długą litanię błędów i zaniedbań. W naszym kraju do lat 90. mało kto zdawał sobie sprawę z faktu, jakie opłakane skutki miał Sobór Watykański II. I nie jest tu ani miejsce, ani czas, ani niżej podpisany nie jest teologiem, aby rozstrzygać, kto bardziej zawinił – twórcy dokumentów soborowych czy ich liberalni interpretatorzy. Jedno jest pewne, gdyby do soboru nie doszło, zmiany nie byłyby tak głębokie. Do tego Polska, cudownie oszczędzona w czasie prześladowań religijnych lat komunizmu, znajdowała się obok tych wszystkich zmian. Podmieniono jedynie liturgię (oczywiście nie wiązało się to z samym soborem, ale z reformą, która miała miejsce już po jego zakończeniu), a religijność świeckich i większości kleru pozostała tradycyjna, bliska jej ludowej odmianie. Co prawda, rozwijały się oazy, na uczelniach katolickich i na stolcach biskupich coraz śmielej pozwalali sobie kontestatorzy, ale ogólny obraz wydawał się raczej bez zarzutu. To samo można było powiedzieć o formacji seminaryjnej, która – co prawda – nie była już tradycyjna, ale wciąż zachowywała sporo zdrowej nauki. Co innego w Stanach Zjednoczonych.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, którą opisuje amerykański dziennikarz śledczy Michael S. Rose, rzecz jasna, katolik, a czyni to w niezwykle ciekawej książce „Żegnajcie dobrzy ludzie”. Jej podtytuł jest jeszcze bardziej intrygujący, a brzmi on „Jak ateiści i homoseksualiści opanowali amerykańskie seminaria”. Na samym początku autor zaznacza jednak, że ta bulwersująca sytuacja nie dotyczy wszystkich tego typu placówek. Smutne natomiast jest, że te nowoczesne i postępowe stanowią jednak większość. Trzeba także lojalnie zaznaczyć, że pierwsze wydanie tej pozycji miało miejsce w 2002 roku, więc prawie całe pokolenie wcześniej, i że z pewnością stan wiedzy na ten temat jest dzisiaj inny, inna jest również sytuacja Kościoła. Pontyfikat Jana Pawła II, w którym tekst powstał, był jeszcze względnie konserwatywny w kwestii moralności i etyki. Dziś sytuacja jest nieco inna, a ponadto brakuje wiedzy, aby ocenić, czy to, o czym pisał Michael S. Rose osiemnaście lat temu, uległo jakiejkolwiek poprawie, czy może zmieniło się jeszcze na gorsze. Wiemy też, że w roku 2002 społeczeństwo USA (jak i na całym świecie) miało o wiele gorszy dostęp do Mszy świętej trydenckiej, i że od tego czasu powstało w Ameryce Północnej kilka tradycyjnych seminariów duchownych, kierowanych przez instytuty kapłańskie krzewiące przedsoborową wiarę katolicką.

Tyle przydługiego, ale koniecznego wstępu, bo PT czytelnicy z pewnością są zaintrygowani faktami, które miały miejsce w amerykańskich seminariach. Przede wszystkim autor skupia uwagę na homoseksualnym sprzysiężeniu, rzecz jasna, nieformalnym, ale działającym niezwykle skutecznie. Do tego stopnia, że zdrowy, heteroseksualny mężczyzna był spostrzegany podejrzliwie, i to nie tylko przez alumnów o gejowskiej „orientacji”, ale przede wszystkim przez przełożonych. Nie tylko zabawiali się oni z klerykami, ale głosili homoseksualną herezję. A tych ostatnich było w tych miejscach zatrzęsienie. Wystarczy wspomnieć o powszechnym przeświadczeniu, że kapłaństwo kobiet to tylko kwestia czasu. Klerycy, którzy nie popierali tej aberracji, byli albo wyrzucani, albo kazano im dobrowolnie odejść. W takich warunkach trudno sobie wyobrazić, aby adepci przyszłego życia kapłańskiego odbierali w tych szkołach zdrową katolicką naukę. Na porządku dziennym zdarzało się podważanie dogmatów wiary, kontestowanie św. Tomasza z Akwinu, głoszenie nauk sprzecznych nie tylko z katolicyzmem, ale również z chrześcijańską wizją świata. Protestantyzacja to mało – dochodziło do ateizacji. Zresztą niektórzy wykładowcy seminaryjni nie wierzyli w Boga.

Innym problemem, z którym spotykali się kandydaci do kapłaństwa, była psychologizacja i seksualizacja. Uczono się z pornograficznych podręczników, a kadra zachęcała alumnów, aby ci stykali się z mocną erotyką. Po to, aby – jak mówili – wiedzieli, co się dzieje w świecie. Ważniejsze niż prawowierne poglądy i powołanie było zdawanie psychologicznych testów. A jeśli alumn przejawiał symptomy tradycyjnej katolickiej pobożności, na przykład modlił się na różańcu, wytaczano przeciwko niemu działa. Do tego potwornego obrazu trzeba dodać zakonnice, które wygłaszały nie tylko heretyckie sądy, ale przede wszystkim reprezentowały optykę feministyczną. Autor opisuje również pewną wieczorną modlitwę kleryków, w czasie której zamiast przewidzianych na tę porę modlitw brewiarzowych, ci zmuszeni byli do medytacji podczas „Imagine” Johna Lenina. Mądremu dość, ale na koniec, aby listę przegięć skompletować, dodać należy wiele liturgicznych nadużyć, wręcz swobodę w odprawianiu Mszy świętej, oraz wprowadzanie buddyjskich czy wręcz pogańskich obrzędów do liturgii.

Michael S. Rose nie jest jednak czarnowidzem, gdyż podaje prostą receptę na poprawę tego stanu rzeczy. Zauważa bowiem ciekawą korelację między teologicznymi błędami głoszonymi w seminariach i brakiem dyscypliny a spadkiem powołań kapłańskich. Stwierdza, że te diecezje, które prowadzą ortodoksyjną formację kapłańską, tego spadku nie doświadczają, a wręcz przeciwnie. To w tradycyjnych ośrodkach studentów jest o wiele więcej, a często nawet brakuje miejsc dla wszystkich chętnych. Książka ta prosi się zatem o dalszą część, ale może być również barometrem dla polskich seminariów (pewnie znów stanie się zakazaną pozycją). Patrząc dzisiaj na wielu młodych dominikanów i jezuitów, katolik musi zastanowić się z zatroskaniem o poziom formacji w tych zakonnych szkołach. Czy jest już tak źle jak było w USA dwadzieścia lat temu?. Z pewnością zwiększyła się rola psychologii, i to również w seminariach diecezjalnych, z pewnością głosi się tam radosny ekumenizm i charyzmatyzm, a co do innych kwestii? Pewnie pozostają za zamkniętymi drzwiami. Oby ich nie wyważyły, bo nie będzie czego zbierać.

Michael S. Rose, Żegnajcie dobrzy ludzie. Jak ateiści i homoseksualiści opanowali amerykańskie seminaria, wyd. AA, Kraków 2020, ss. 443.