Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy śledzeni. Nie tylko dzięki kamerom monitoringu w każdym niemal miejscu, nie tylko przez kamery w telefonie lub laptopie, a także przez lodówki, pralki i dziecięce zabawki. Jesteśmy śledzeni i, co najgorsze, zgadzamy się na to, nie protestując. W końcu warto zapłacić cenę za to, że w internecie wszystko mamy na wyciągnięcie ręki. Ale czy na pewno wszystko? Właśnie tu leży pies pogrzebany. Najbardziej popularna wyszukiwarka, czyli Google, ma z tyle wspólnego z wyszukiwarką co preparaty genetyczne przeciwko kowidowi ze szczepionkami starego typu. Zadać należy więc pytanie, kto szuka i kto znajduje odpowiedzi. Z pewnością nie jest to pojedynczy człowiek wpisujący frazę w swoim telefonie. Bo nie chodzi tutaj o znajdowanie informacji (które i tak dostajemy starannie wyselekcjonowane), ale czegoś zupełnie innego. To nie jednostka z telefonem czy komputerem szuka informacji, to ona staje się informacją. A szukający są ukryci w cieniu. Wszystko natomiast rozbija się o pieniądze, które zdobywa się, sprzedając na rynku nasze zachowania w sieci, te realne i te przewidywalne.

Pamiętacie jeszcze grę „Pokemon Go”? Kilka lat temu świat oszalał na jej punkcie. Tysiące, i to nie tylko młodych, ludzi uganiało się po miastach w poszukiwaniu tych japońskich stworków. Były wszędzie: w bankach, na prywatnych posesjach, w knajpach, szkołach i na uczelniach. Kto był wówczas szukającym, a kto szukanym? Nie, to nie goniący pokemony człowiek szukał, i to nie bohaterowie kreskówek byli szukani. To system szukał nas samych. Wystarczyło umieścić wirtualną rzeczywistość w pobliżu popularnej restauracji, a ta zaczynała zwiększać dochody. Największym beneficjentem tego systemu był właściciel gry, który wykorzystał dane behawioralne, aby je zmonetyzować. Odpowiednie ustawienie pokemonów na mapie służyło zwiększaniu zysków firm, które ustawione były przy trasie, a najwięcej zarabiał ten, kto wytyczył odpowiednią drogę. Gra ta pokazała więc, że człowiek jest istotą, która zgodzi się na największe głupstwo (bo czym w końcu jest gonitwa za nieistniejącymi stworzeniami), aby tylko zaangażować własne emocje.

Gra ta to tylko jeden z licznych sposobów eksperymentowania na ludzkich zachowaniach, a te eksperymenty są podstawą systemu, który autorka Shoshana Zuboff nazywa kapitalizmem inwigilacji. Stawia przy tym tezę, że największe firmy sieciowe jak Google, Facebook czy Amazon, służą zdobywaniu naszych danych behawioralnych. Poprzez rozwiniętą sieć sztucznej inteligencji oraz czujniki w urządzeniach elektronicznych są w stanie dowiedzieć się o nas o wiele więcej, niż my świadomie o sobie wiemy. Tutaj ważny jest każdy szczegół: na jakie punkty ekranu patrzymy, gdzie dłużej, a gdzie krócej przytrzymujemy wzrok, jak wodzimy kursorem. Przy czym sztuczna inteligencja operuje na mikrosekundach, stąd jej analizy są niezwykle dokładne. Według autorki, człowiek w tym systemie staje się produktem, który poddawany jest drobiazgowej obróbce, a potem sprzedawany reklamodawcom, którzy mogą w ułamku sekundy skierować do nas spersonalizowany przekaz.

Kapitalizm inwigilacji jest, według autorki, systemem bezprecedensowym. W tej obszernej książce Shoshana Zuboff dokładnie to pokazuje, dowodząc, że znane nam totalitaryzmy oraz inne systemy niewolące człowieka są czymś zupełnie innym. Tutaj stoimy za to przed nowym wyzwaniem, a wizja, która nas czeka, to nie „Rok 1984”, a raczej „Nowy wspaniały świat”, czyli opresyjna rzeczywistość, która prawie wszystkim się podoba, bo jej niewolniczy charakter nie jest odczuwalny. „Wiek kapitalizmu inwigilacji” został napisany jeszcze przed pseudopandemią koronawirusa, ale czyta się go tym bardziej interesująco, im więcej wiemy o czasach, które stworzyli nam psychopaci w typie Gatesa czy Schwaba. Szczególnie cenne są w tym kontekście mechanizmy manipulacji behawioralnej, czyli dotyczącej ludzkich zachowań, którym od prawie dwóch lat poddał się cały zachodni świat.

Z jednym tylko nie jestem w stanie zgodzić się z autorką, która zauważa kluczową rolę mediów społecznościowych w dezinformacji. Generalnie jestem zdania, że największe fake newsy tworzą oficjalne media i ci, którzy rzekomo demaskują fałszywe wiadomości. Wcale nie są to filmiki z żółtymi napisami i legendarne ruskie fabryki trolli. Autorka twierdzi więc, że social media to rozsadniki ekstremizmów, szczególnie prawicowych. Tutaj każdy, kto wie, jakie treści blokowane są na fejsie, rozumie, że to nieprawda. To jednak drobna rysa w tym monumentalnym dziele, które jest jedną z najważniejszych książek traktujących o naszych czasach. Bez jej lektury zrozumienie teraźniejszości jest niemożliwe.

Shoshana Zuboff, Wiek kapitalizmu inwigilacji, tłum. A. Unterschuetz, wyd. Zysk i ska, Poznań 2020, ss. 831.


Adin, dwa, tri… Wielu z nas pamięta jeszcze słynne seanse Anatolia Kaszpirowskiego, nadawane w telewizji w burzliwych czasach transformacji ustrojowej. Gromadziły one przed odbiornikami wielomilionową publiczność i były jednym z najchętniej – obok brazylijskich seriali i „Dynastii” – oglądanych programów. Wytworzyła się więc swoista kultura Kaszpirowskiego, aby nie powiedzieć – kult. Ale to nie wszystko. Rosyjski hipnotyzer był równie chętnie wpuszczany do kościołów, gdzie uprawiał swoje gusła; podobne rzeczy wyprawiał wówczas Clive Harris. To zblatowanie się polskiego Kościoła katolickiego z podejrzanym czarownikiem może dziwić tym bardziej dzisiaj, bo sam zainteresowany nie wypowiada się w najlepszym tonie ani o chrześcijaństwie, ani o Jezusie Chrystusie. Taki jednak mieliśmy wówczas klimat – po prezbiteriach i salkach parafialnych kręcili się bioenergoterapeuci, różdżkarze (w tym księża), wahadełkowcy i inni pomniejsi guślarze, zamawiający swoje czary i łapiący na nie naiwnych. Jak to się więc stało, że Anatolij Kaszpirowski zyskał taką popularność? Próbuje na to odpowiedzieć Gabriel Michalik, tytułując swoją książkę „Sen o wszechmocy”.

Cała opowieść rozpoczyna się w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, gdzie bohater reportażu praktykował jako psychiatra. Bardzo szybko wpadł w konflikt z innymi lekarzami, czego powodem były niestandardowe metody leczenia pacjentów. Od początku więc słynny hipnotyzer, zanim nim został, przejawiał skłonności do nonkonformizmu. Od początku również żywo interesował się wpływaniem na innych ludzi. Jeszcze wcześniej zaczął trenować boks, co nauczyło go kontrolować swoje ciało i jego reakcje na różnorakie bodźce. Tutaj od razu chciałoby się wprowadzić sensacyjny wątek szpiegowski, który wielu podnosi – według niego Kaszpirowski miał być agentem KGB czy GRU. Autor zbija te argumenty, ale z drugiej strony nikt nie wie jak było. Biografia tego człowieka jest dziurawa niczym szwajcarski ser i obfituje w tyle białych plam co życie typowego bohatera romantycznego. Michalik próbuje więc rozeznać się w jego życiorysie, co rusz natrafiając na ślepe uliczki i fałszywe flagi. Jedno wiadomo – Kaszpirowski jest (wciąż żyje, o czym niektórzy nie mają pojęcia) człowiekiem tajemniczym, niechętnie dzielącym się swoim życiem.

Udało się autorowi uchwycić mało charakterystyczny rys osobowości swojego bohatera, mianowicie sporą chimeryczność – Kaszpirowski często zmienia zdanie, przeczy sam sobie, a także obraża się na dociekliwych dziennikarzy. Wydaje mi się, że to ważniejsze, niż mogłoby się wydawać. W połączeniu z nietypowymi zdolnościami hipnotyzera stanowi ciekawy punkt wyjścia do dalszych rozważań nad tym intrygującym ale i irytującym człowiekiem. Kwestia jego paranormalnych zdolności, stanowi w tej książce, to rzecz oczywista, jedno z głównych zagadnień. Autor nie rozstrzyga, czy faktycznie były prawdą, czy tylko sprytną szarlatanerią. Istotnie, Kaszpirowski raz zaskoczył prawie wszystkich, znieczulając na odległość pewną pacjentkę, która w rezultacie, nie czując bólu, była operowana w szpitalu specjalistycznym, kilkaset kilometrów od miejsca, z którego nadawał hipnotyzer. Wszystko zaś oglądała za pośrednictwem telewizji, w sali operacyjnej. Równie ciekawe, ale bardziej znane, były fenomeny obserwowane na bezpośrednich z nim spotkaniach. Ludzie mdleli, wpadali w trans, padali na ziemię – robili dokładnie to samo, co na spotkaniach z charyzmatykami, sądzącymi, że posiedli moc Ducha Świętego.

Ta moc była z Polakami przez kilka lat, a potem ucichła, bo społeczeństwo na dorobku zajęło się nieco innymi sprawami. Również podnosił się powoli stopień sceptycyzmu wobec tego typu zjawisk. Okazuje się jednak, że Kaszpirowski działa do dzisiaj, szczególnie w Kazachstanie i w Izraelu, czyli tam, gdzie mieszka jeszcze wielu Rosjan. W samej federacji jest niemile widziany, co zdaniem Gabriela Michalika zadaje kłam tezie o jego agenturalności. Człowiek ten wciąż wykorzystuje swoje rzekome zdolności paranormalne, ale jego popularność jest o wiele mniejsza niż trzydzieści lat temu. Stanowi to znak czasów, które potrzebowały cudotwórców, którzy tu i teraz potrafią człowieka uzdrowić i dać mu nadzieję na lepszą przyszłość. Dzisiaj na takie usługi jest o wiele mniejsze zapotrzebowanie, ale kto wie, co będzie działo się w przeciągu najbliższych lat, kiedy uderzy nas kryzys gospodarczy spowodowany błędnymi decyzjami polityków, spowodowanymi przez fałszywą pandemię.

Adin, dwa, tri… Historia Kaszpirowskiego, opisana w „Śnie o wszechmocy”, jest więc bardzo interesująca, ale pozostawia sporo niedosytu. Nie jest to winą autora, który dwoił się i troił, aby ze skąpego materiału ułożyć kompletny obraz. Przyczyny tego stanu rzeczy należy szukać w samym bohaterze, który przedstawiał sprzeczne wersje wydarzeń, a o niektórych zabronił autorowi pisać. Jest więc pewne, że sporo tajemnic zabierze ze sobą do grobu, w tym tę dotyczącą jego współpracy z tajnymi służbami oraz prawdziwą rolą, jaką pełnił w Europie środkowej na przełomie dwóch ostatnich dekad XX wieku. Bo że nie był to tylko biznes, ale operacja psychologiczna, ćwierkają od dawna niejedne wróble.

Gabriel Michalik, Kaszpirowski. Sen o wszechmocy, wyd. Agora, Warszawa 2020, ss. 327.


Pisanie o Żydach wiąże się z jednym zasadniczym ryzykiem. Jeśli nie pisze się o nich na kolanach, będzie się oskarżonym o antysemityzm. Tym ostatnim jest już nawet krytyka polityki państwa Izrael. Antysemicki jest również Nowy Testament, a więc całe chrześcijaństwo. Najbardziej zaś katolicyzm, mimo histerycznego ekumenizmu i padania na twarz. Za antysemicką została swego czasu uznana „Historia Żydów” Paula Johnsona, znanego brytyjskiego historyka, autora niemniej ważnych „Intelektualistów”. Rzeczą oczywistą jest więc fakt, że za antysemicką została zapewne uznana rozprawa Michaela Jonesa „Gwiazda i krzyż”, która w amerykańskim oryginale nosi zupełnie inny tytuł, mianowicie „The Revolutionary Jew and His Impact on World History”. Z tego tytułu wynika jasno, że autor skupiał się będzie na związkach narodu żydowskiego z rewolucjami i przewrotami, które wybuchały na przestrzeni dwóch tysięcy lat – od buntu przeciwko Rzymianom po zburzeniu Świątyni, po rewoltę obyczajową XX wieku. Ten ostatni problem Jones często porusza w swoich tekstach, nie dziwi więc, że znalazł się on również w „Gwieździe i krzyżu”.

 

Polski tytuł sugeruje, że książka niniejsza opowiadać będzie o relacjach żydowsko-chrześcijańskich i po trosze tak jest, wszak do XIX wieku włącznie można naszą cywilizację nazwać właśnie tym mianem. Sprawa komplikuje się w XX wieku i przyspiesza po II wojnie światowej, II Soborze Watykańskim i rewolucji młodzieżowej przełomu lat 60. i 70. poprzedniego stulecia. W dodatku pozycja ta jest skrócona niemal o połowę w stosunku do oryginału, co tłumaczy wydawca. „Gwiazda i krzyż” porusza bowiem wiele wątków amerykańskich, które, jego zdaniem, mogłyby być niezrozumiałe dla polskiego czytelnika. Nie mnie oceniać, jak byłoby naprawdę, natomiast te prawie pięćset stron historii dość wyczerpująco opisuje wzajemne relacje między diasporą żydowską a resztą świata. Relacje te od początku były trudne i burzliwe, czego nie ułatwiały – z jednej strony – nieufność wobec obcych, a z drugiej – wyraźna izolacja Żydów od reszty. Powodem, zdaniem Michaela Jonesa, jest Talmud. Zresztą judaizm talmudyczny, nie tylko w opinii tegoż autora, jest religią nowszą niż chrześcijaństwo, pisze o tym na przykład ks. Waldemar Chrostowski. Religia ta powstała na bazie judaizmu starotestamentalnego, ale w opozycji do chrześcijaństwa, co jest niezwykle istotne. A Talmud, jako zbiór przepisów organizujących drobiazgowo życie religijnych Żydów, pełen jest lapsusów – mówiąc łagodnie – dość nietolerancyjnych wobec wyznawców Chrystusa. Stąd elitaryzm oraz izolacjonizm tego narodu.

Michael Jones, pisząc swoją publikację, miał na uwadze nie tylko rewolucyjne zaangażowanie Żydów, ale również ich częsty akces do tajnych stowarzyszeń jak Różokrzyżowcy, Iluminaci i masoneria. Zresztą te trzy mocno inspirowały się mistyką hebrajską, przede wszystkim Kabałą. Związek ten jest w zasadzie nierozerwalny. Późniejsza rewolucja francuska czerpała z dorobku wolnomularstwa, przede wszystkim w walce z religią Jezusa Chrystusa. W pewnych momentach książki, chociażby wymienionych przed chwilą, nieraz traci się z oczu głównych bohaterów. Dzieje się tak również podczas omawiania przedrewolucyjnych intryg i spisków angielskich Wigów, mających na celu destabilizację sytuacji politycznej na kontynencie europejskim. Wówczas głównym tematem przestają być Żydzi, ale przede wszystkim Szkoci i Anglicy. Mam więc wrażenie, że ten główny problem czasami mimowolnie znika z kart tej pozycji.

Inną nierozerwalnie związaną z tym narodem cechą jest mesjanizm. Żydzi, którzy nie uznali Chrystusa, są zdaniem pisarza, zdeterminowani, aby poszukiwać mesjasza. Na początku czynili to w łonie swojej religii, a potem im bardziej postępowała ich laicyzacja, tym chętniej przenosili się w tym kontekście na płaszczyznę polityki. I tak, na początku XIX wieku wielu Żydów upatrywało politycznego zbawcy w Napoleonie, a za sto lat zbawicielem miała stać się ideologia komunistyczna. Na tym jednak nie koniec, bo rewolucja jest jak rower – co powiedział Che Guevara – musi wciąż jechać, bo inaczej się przewróci. Wiek XX to zmiany obyczajowe lat 60. i 70. oraz podmiana na rynku idei – mianowicie zastąpienie trockizmu neokonserwatyzmem. Autor ma w tym względzie ciekawe spostrzeżenia, bo stwierdza, że jedna i druga polityczna idea są swoimi bliźniaczymi siostrami.

Warto sięgnąć po „Gwiazdę i krzyż”, tym bardziej, jeśli interesuje nas nie tylko historia Żydów, ale mechanizmy powstawania rewolucji – tych na papierze, w sferze idei, i tych jak najbardziej namacalnych i pełnych zapachu prochu. Czy jednak jest to książka antysemicka? Nie sądzę. Jones napisał ją z perspektywy katolickiej, rozgraniczając szacunek do człowieka przy jednoczesnej krytyce jego działań. Przecież absurdem i brakiem logiki jest sądzić, że istnieją na świecie narody wybrane, których działania nie powinny podlegać ocenie.

Michael Jones, Gwiazda i krzyż, tłum. J. Morka, wyd. Wektory, Sadków 2007, ss. 440.


Masoneria liczy sobie już ponad trzysta lat. Jej powstanie zbiegło się nieprzypadkowo z początkami Oświecenia, które z kolei wydało z siebie, pod sam koniec, Wielką Rewolucję Francuską. Epoka ta, jak żadna inna, inspirowana była ideami wolnomularskimi, do których, oprócz wolności, równości i braterstwa, zalicza się także tolerancję. Można więc powiedzieć, że epoka rozumu i masoneria to jedno. Obie jednym głosem wypowiadają się chociażby na temat religii katolickiej, obie na piedestale stawiają człowieka, który w myśl ich idei jest w stanie osiągnąć maksymalny rozwój duchowy oraz intelektualny, jeśli tylko porzuci religijne przesądy. Do czego prowadzi porzucanie tych ostatnich, niejeden raz pokazała historia kilku ostatnich wieków. W każdym razie idealistyczna legenda wolnomularstwa głosi, że to organizacja (wcale nie tajna) filantropijna oraz filozoficzna, której celem jest ukształtowanie nowego człowieka, a ten ma być obdarzony wieloma pozytywnymi przymiotami. Masoneria, zarówno w rycie francuskim, jak i szkockim, zdaje się, że na stałe weszła do krajobrazu politycznego i społecznego liberalizmu. Jednak dla niektórych systemów politycznych była konkurencją, stąd walka z nią w Związku Radzieckim i hitlerowskich Niemczech.

Z kolei we Francji, gdy nastał gabinet marszałka Petaina, zwany również rządem Vichy, dla masonerii francuskiej nadeszło kilka chudych lat. Można na ten rząd patrzeć tak jak większość, jak na władzę kolaboracyjną, współpracującą ze zbrodniczym reżimem. Ale można również spróbować wyrobić sobie zgoła inna opinię, która zauważy niuanse i szarości, które zwykle pojawiają się w takich sytuacjach. Te kilkadziesiąt miesięcy to również próba walki z lożami masońskimi, co ocenić trzeba jednoznacznie pozytywnie. Walka ta nie zniszczyła lóż nad Sekwaną, jedynie pozwoliła na wnikliwe przyjrzenie się ich działalności, jak zwykle utajnionej. Przy okazji, co zapewne bardziej zainteresuje czytelnika francuskiego, poznaliśmy wiele nazwisk, które miały w swym życiorysie wolnomularskie epizody. Niektóre nawet dość długotrwałe. Dominują wśród nich socjaliści i liberałowie, co nie powinno nikogo dziwić. W końcu swój ciągnie do swego.

A skąd to wszystko wiemy? Otóż, w latach 1941-44 w Vichy ukazywał się miesięcznik „Dokumenty  Masońskie”, redagowany przez Bernarda Fay. Człowiek ten, będący również zwolennikiem restauracji monarchii, był po II wojnie więziony, a następnie w 1951 roku uciekł z kraju. W czasopiśmie tym ukazywały się demaskatorskie teksty, ujawniające niewygodne fakty z życia wielu adeptów masońskiej religii, a także i takie, które ujawniały sekrety organizacyjne oraz filozoficzne tej organizacji. Wartość historyczna tych materiałów jest bezcenna, a ich wyselekcjonowany wybór został przedstawiony polskiemu czytelnikowi w „Archiwach masonerii francuskiej” wydanych przez nieocenioną oficynę Wektory. Mamy więc nie lada okazję, aby zajrzeć za kurtynę nie tylko wolnomularstwa, ale słabo znanego okresu historii Francji, który kojarzy się jedynie z kolaborancką władzą. Fakt, że rzeczywistość tamtych lat była bardziej skomplikowana, przeziera z kart omawianej książki. Rządy marszałka Petaina były, zdaniem autorów zebranych artykułów, ratunkiem przed socjalizmem, który przed II wojną światową działał destruktywnie na francuskie życie społeczne i gospodarcze.

Zebrane w „Archiwach masonerii francuskiej” teksty pod kątem faktograficznym są dość zróżnicowane. Pierwszą grupę stanowią artykuły, które przybliżają masońską symbolikę i filozofię, dość zbieżną z okultyzmem oraz kabałą, a także nawiązującą do oświeceniowych idei. Inną jest zbiór tekstów, w których autorzy omawiają strukturę organizacyjną wolnomularstwa. Czytelnik dowie się z nich również o wpływie tajnych struktur na historię ostatnich dwóch wieków, a także przyjrzy się francuskim ludziom władzy, którzy masonerii oddali swoje całe dorosłe życie. Ocena autorów jest jednoznacznie negatywna; widza oni w wolnomularstwie ogromne zagrożenie oraz przyczynę historycznego i politycznego zła. Stąd blisko już do spekulacji oraz spiskowych teorii. Jedną z nich jest śmierć Rasputina i rodziny cara Mikołaja II interpretowana jako rytualne morderstwo. Autor opracowania przedstawia sugestywne poszlaki, które każą przyjrzeć się tym dwóm mordom jako czemuś więcej, ale wydaje się, że w swoich dywagacjach idzie za daleko i podkłada gotową tezę pod argumenty. Z drugiej jednak strony czy taki obrót wydarzeń nie mógłby być możliwy. W takiej sytuacji warto pozwolić sobie na wątpliwości dotyczące oficjalnej wersji zdarzeń. „Archiwa masonerii francuskiej” są więc ciekawym źródłem, które próbuje zakryć wiele białych plam, z którymi mamy do czynienia zawsze, gdy mowa o wolnomularstwie.

Archiwa masonerii francuskiej, tłum. M. Masny, wyd. Wektory, Wrocław 2020, ss. 429.

Lewiatan to biblijny potwór morski, oznaczający również diabła. Lewiatan to również tytuł rosyjskiego filmu wyreżyserowanego przez Andrieja Zwiagincewa. I dwa te, oczywiste dla mnie skojarzenia, wiążą się z debiutancką powieścią Marcina Cieleckiego. Autor jest mi znany już z tomu esejów „Miasto wewnętrzne”. Jego szkice zawarte w wymienionym przed chwilą tomie pokazały, że w prozie czuje się nieźle i pisząc ją, wychodzi obronną ręką. Jednak eseje to nie powieść, a moim zdaniem łatwiej stworzyć dobry szkic niż dłuższy utwór epicki. Ten pierwszy nie musi mieć wartkiej akcji, a wystarczą mu jedynie erudycja i piękna polszczyzna. W literaturze fabularnej potrzeba jednak czegoś więcej – mianowicie znajomości życia i słuchu, szczególnie do dialogów. Z tego właśnie powodu sporej części beletrystyki współczesnej nie daje się czytać. A jak sprawa wygląda z „Archipelagiem Lewiatana”? Czy go również nie da się czytać?

Zacznę może od dostojewszczyzny. Gdyby sam autor nie podrzucał takich tropów, uznałbym je za zbyt banalne skojarzenie. No, ale skoro Marcin Cielecki to robi, czuję się usprawiedliwiony. Kanwą fabularną jego powieściowego debiutu jest zbrodnia. Od początku wiemy, kto zabił, i jest to główny bohater – Bartek Ostrowski. Wiemy również, kto zginął, chociaż w miarę lektury dowiemy się więcej. Ukryty jest za to motyw, a gdy już go poznamy, trudno nam odrzucić przeświadczenie o słuszności tego morderstwa. „Archipelag Lewiatana” zdaje się więc manipulować czytelnikiem i na tym pierwszym poziomie nie pozostawia złudzeń. Brutalny czyn dokonany przez głównego bohatera, opisany z dużą dawką przemocy, jest odpowiedzią na inny brutalny czyn. Czy gorszy? Tu również powieść Cieleckiego przypiera nas do muru i jedyną sensowną odpowiedzią wydaje się potwierdzenie. Czy jednak tak jest naprawdę? Raskolnikow zabił, bo czuł wewnętrzny przymus bycia młotem Boga na ziemi. Czy to samo czuje Ostrowski? Postać Dostojewskiego w końcu udaje się na katorgę i tam próbuje przyjąć do siebie światło Ewangelii. Natomiast u bohatera „Archipelagu Lewiatana” próżno szukać dążenia do pokuty i ekspiacji. Ten czuje się jak Bóg, a czytelnik chętnie przyznaje mu rację.

Przestrzenią, w której rozgrywa się większa część powieści, jest klasztor. To tam udaje się bohater po dokonaniu zabójstwa. To tam próbuje przeczekać i nieraz umiera ze strachu, podejrzewając wszystkich dookoła o to, że za chwilę wydadzą go policji. W końcu zabił z zimną krwią i w brutalny sposób. Klasztor ten budzi skojarzenia z innym rosyjskim obrazem kinowym, mianowicie z „Wyspą” Pawła Łungina. Znów jednak z tą różnicą, że film traktuje o odkupieniu, natomiast zbiór wysp Marcina Cieleckiego to utwór o braku poczucia winy i braku odpowiedzialności za wyrządzone zło, chociaż ten, który zginął z ręki głównego bohatera, uczynił rzecz jeszcze gorszą. W przestrzeni sacrum, gdzie toczą się kolejne dni, Ostrowski, poznaje szereg postaci, z którymi próbuje wchodzić w relacje. Jest butny, ale i zamknięty w sobie, co nie dziwi, wszak chce się ukryć. W dawnych czasach klasztory stawały się azylami dla zbrodniarzy; w powieści tej uświęcone miejsce pełni podobną rolę. Zresztą kolejne jej rozdziały noszą tytuły kolejnych modlitw Liturgii Godzin. Czyżby życie bohatera było modlitwą? Jeśli tak, czym może być modlitwa człowieka, który uznał się za Boga i uzurpuje sobie prawo do oczyszczania ziemi ze zbrodniarzy? Taki to Dexter świata moralnego niepokoju?

Debiutancką powieść Marcina Cieleckiego jest więc próbą zmierzenia się z tematem winy i kary, a jest to próba udana. Autor pokazał, że potrafi stworzyć sugestywną sytuację, w której, jako czytelnik, muszę zadać sobie kilka ważnych pytań. Czy jednak „Archipelag Lewiatana” daje gotowe odpowiedzi? Zostawia raczej w poczuciu dyskomfortu, bo z jednej strony rozgrywa się w przestrzeni sakralnej, a z drugiej bohater zabawił się w Boga. Po trzecie, mimowolnie mu kibicujemy. Tu trzeba zadać pytanie najważniejsze. Gdzie leży główny problem? Czy to przerażający czyn zwyrodnialca, na który jedyną odpowiedzią była brutalna zemsta? Czy może my współcześni jesteśmy już tak przeżarci modernizmem (a to matka wszystkich herezji), że zło w imię dobra nie budzi naszego moralnego sprzeciwu?

Marcin Cielecki, Archipelag Lewiatana, wyd. JanKa, Pruszków 2020, ss. 399.


Religia i władza to dwie rzeczywistości, które we współczesnej Rosji lubią się przenikać. Tak było zresztą od zawsze, z przerwą na komunizm, chociaż w czasie panowania tego ostatniego trudno powiedzieć o całkowitym zaniku cerkwi prawosławnej. Ta została raczej przejęta przez sowieckie władze i wykorzystywana jako wentyl bezpieczeństwa, przy jednoczesnym panowaniu tak zwanego ateizmu naukowego. Dzisiaj sprawa wygląda nieco inaczej, i chociaż Rosjanie nie są przesadnie wierzącym społeczeństwem, istnieją wśród nich niewielkie grupy, które swoje prawosławie traktują poważnie. Władza zaś lubi podkreślać, że troszczy się o religię i w oficjalnych wystąpieniach często podkreśla swój związek z chrześcijaństwem. Jakiś czas temu na rubieżach naszej prawicy pojawiła się koncepcja Władimira Putina jako katechona, który rzekomo stanowi przeciwwagę dla zdegenerowanego Zachodu, a sama Rosja miałaby zostać trzecim Rzymem i dopełnić czasów. Ten ostatni pomysł nierzadko wybrzmiewa wśród rosyjskich prawosławnych, którzy – podobnie jak część polskiej prawicy – uznaje Rosję za forpocztę chrześcijańskiej awangardy, będącej znakiem sprzeciwu wobec tak zwanej Gejropy.

Takim właśnie ludziom przygląda się Albert Jawłowski, czego skutkiem jest świeżo wydane „Miasto biesów”. Punktem wyjścia dla autora staje się osobliwa pielgrzymka, której celem jest miejsce kaźni ostatnich Romanowów, czyli pewien loch w Jekaterynburgu. W tym właśnie miejscu komuniści zgładzili carską rodzinę i jak mówią niektórzy rosyjscy zwolennicy spisków, było to morderstwo rytualne. Sam spotkałem się z tą koncepcją podczas lektury „Archiwów masonerii francuskiej”, ale szczerze mówiąc, nie jestem specjalnie do niej przekonany. To raczej legenda, mająca dodać jeszcze więcej dramatyzmu do tej i tak tragicznej historii. Jej happy endem, jeśli można tak rzec, jest beatyfikacja cara Mikołaja II. Tutaj widać właśnie ten styk polityki i religii, który każe zastanowić się mocno nad rosyjskim prawosławiem. Toteż Jawłowski wybiera się do Rosji i próbuje zadawać pytania, wykorzystując dogodną sytuację, którą jest wspomniana powyżej peregrynacja. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że zadaje je dość nieśmiało, bo zamiast chóru głosów świadków otrzymujemy monolog autora, z rzadka jedynie przerywany wypowiedziami kogoś z zewnątrz.

W ten sposób „Miasto biesów”, zamiast być reportażem, staje się analizą współczesnego rosyjskiego życia politycznego, społecznego i religijnego. Przyznać trzeba, że miejscami dość ciekawą, ale jednak pozostawiającą niedosyt, bo nie tego spodziewał się czytelnik. Przez większość tekstu Albert Jawłowski pisze jednak jak rasowy akademik, który na swojej alma mater odebrał solidne teoretyczne wykształcenie, a w dodatku pozbył się przesądów, a nabawił lewicowo-liberalnego światopoglądu. Nie różni się w ten sposób od całej reszty, co przekłada się na banalność „Miasta biesów”. Nie potrafi autor wyjść poza stereotypy, które każą pisać mu o religijnych maniakach, wschodnich szurach oraz biednych, zapóźnionych cywilizacyjnie Rosjanach, wierzących w jakieś niestworzone banialuki o świętym carze i potężnym Putinie. Gdy poza nie wychodzi, poświęca karty swojej publikacji burzliwym dziejom Rosji za czasów panowania Borysa Jelcyna, ewentualnie przedstawia nieznane polskiemu czytelnikowi meandry współczesnej polityki. Gdy z kolei pisze o ludziach, wychodzi z niego poczucie wyższości, a narracja oscyluje wokół motywu foliarstwa. Owszem, ciekawe jest to foliarstwo, ale autorowi zabrakło z jednej strony empatii, a z drugiej bezstronności.

Czasem nawet nie kryje irytacji spowodowanej tym, że musi rozmawiać z jakąś nawiedzoną kobietą, której poglądów się domyśla, a życia prywatnego nie jest ciekawy. Tak się nie robi reportażu, chyba że w „Gazecie Wyborczej”. Wydaje się więc, że autor pojechał do Rosji z gotową tezą, jak uniwersytecki mądrala, który wszystko wie i wszystko już widział. Na skutek takiego podejścia do tematu, został on w dużej mierze zmarnowany, bo przefiltrowany przez jego osobiste poglądy polityczne i religijne. Rozumiem, że kult Mikołaja II może śmieszyć, że bawić mogą konferencje naukowe, na których omawia się niestworzone teorie historyczne, rozumiem również, że podobnie jak bawić, mogą te zjawiska irytować. Zwłaszcza kogoś, kto już jedną nogą stoi na zachodzie Europy, gdzie nie wierzy się już w nic, nie tylko w Mikołaja II. Gdzie z kościołów robi się burdele i restauracje. Nie zamierzam tutaj powiedzieć, że Rosja jest idealną przeciwwagą Zachodu, czy idealizować tego kraju. Mam jednak wrażenie, że autor „Miasta biesów”, zetknąwszy się z czymś dziwnym, co wymyka się postępowemu racjonalizmowi, stracił orientację i, zamiast oddać głos swoim bohaterom, wolał mówić za nich jako ten mądry pan, który zawsze ma więcej do powiedzenia od tępych dzikusów.

Albert Jawłowski, Miasto biesów. Czekając na powrót cara, wyd. Czarne, Wołowiec 2020, ss.247.


Jarosław Jakubowski to pisarz wszechstronny, chociaż w pierwszej lidze nieobecny. Jednak kto ma go znać, ten zna. Kojarzą go przede wszystkim miłośnicy dramatu współczesnego, chociażby z takich adaptacji jak „Generał” czy „Licheń Story”. Jednak to nie jedyne pole, na którym autor uprawia swoją twórczość. Jest także autorem powieści kryminalnej, tomu opowiadań grozy, prozatorskich miniatur, a w końcu całkiem niezłej, klasycyzującej poezji. I chociaż nie jest tak „kościółkowy” jak Wencel czy Dakowicz, stoi obiema nogami po jasnej stronie mocy. Ubiegły rok, który był dla rynku wydawniczego niezbyt szczęśliwy, przyniósł najnowszy tekst tego koronowskiego pisarza. To współczesna powieść obyczajowa, nosząca znajomy tytuł – „Hejter”. Hejterom jednak, którzy myślą, że Jakubowski chciał wypłynąć na ostatnim filmie Jana Komasy, uświadamiam, że tytuł tej powieści był już wiadomy na jesieni 2017 roku. Jej losy były burzliwe, co opisuje blurb zamieszczony na ostatnim skrzydełku okładki. Mianowicie, nie było chętnych do jej wydania, co autor poczytuje za decyzję polityczną. Cóż, pewnie tak było, ponieważ dzisiaj wszystko jest polityką. Trzeba się tylko ustawić po odpowiedniej stronie i wydać można nawet zapiski na papierze toaletowym. Jeśli nie, cóż, nie mamy pańskiego płaszcza.

„Hejter” ukazał się więc w bólach nakładem niewielkiej bydgoskiej oficyny Bibliotekarium. W związku z tym nie będzie dostępny w wielkich sieciach księgarskich i pewnie od razu trafi do literackiego czyśćca. Czy szkoda? No właśnie, jestem zmuszony stwierdzić, że powieść ta nie przypadła mi do gustu. I to nie z powodów, dla których z pewnością odrzuciłby ją literacki salon warszawski XXI wieku. Ten stwierdził, ustami wydawnictw, odsyłając tekst z odmową wydania, że jest w niej zbyt dużo polityki i Smoleńska. Owszem, ten ostatni pojawia się w „Hejterze”, ale dosłownie na kilku stronach. Polityki też nie jest zbyt wiele – główny bohater – Artur Niewiadomski – nie ukrywa swoich zapatrywań na świat, ale nie czyni tego zbyt nachalnie. W tej sferze przydałoby się jednak zastąpić część sformułowań bardziej aluzyjnym językiem, po to, aby zyskać na uniwersalności przekazu. Najnowsza proza Jarosława Jakubowskiego nie porwała mnie z zupełnie innego powodu, a jest nim unoszący się nad nią duch pewnego francuskiego pisarza.

Michel Houellebecq, bo o nim mowa, pojawia się już w krótkim motcie powieści, a potem pozostaje z nami aż do końca lektury. Z Houellebecqowskiej gliny wydaje się ulepiony protagonista – Niewiadomski. To pisarz w średnim wieku, żałosny i użalający się nad sobą, przegrywający życie, trochę abnegat, trochę pijak, jak również bohater, który mógłby wcielić się w którąś z ról w kinie moralnego niepokoju. To jedno, co mi w tej powieści ciąży, ale nie jest to najpoważniejszy problem. Tym jest seks, którego w „Hejterze” pełno i to w naturalistycznym wydaniu. Gdyby to była jedna bądź dwie sceny, rozcieńczyłyby się w całości. Nie jest tak jednak; co chwilę – szczególnie w części pierwszej – pojawiają się pornograficzne opisy, ukazane w sposób obrzydliwy i odpychający. To właśnie główny element tego ducha, którym przepojone są utwory Michela Houellebecqa. Nie rozumiem, skąd u pisarzy, uważających się i uważanych za konserwatywnych, tyle pornografii. Rozbudowane łóżkowe sceny, w dodatku pokazane z odpowiednią dawką turpizmu, można przecież spotkać i u Wildsteina, i u Ziemkiewicza czy Chmielewskiego. To chyba szerszy i mało zbadany problem, który moim zdaniem można powiązać z posoborową duchowością katolicką.

Gdyby „Hejter” był powieścią słabą od początku do końca, na wszystkich polach, machnąłbym na niego ręką. Żal mi jednak, że całkiem niezły pomysł i dobrze poprowadzona akcja zostały zepsute cyckami, waginami i penisami w przeróżnych konfiguracjach. Bo przecież struktura utworu od początku wydaje się nieść w sobie pewien koncept. „Hejter” zaczyna się niczym szkatułkowa opowieść, wstępem prowadzonym przez narratora gdzieś pod koniec XXI wieku. O tym przyszłym świecie nie wiemy zbyt wiele, poza informacją, że jest naprawdę źle. Otwiera się więc przed czytelnikiem przestrzeń do dywagacji. Bardzo szybko jednak przenosimy się do początku XXI wieku, w którym pojawiają się już znane problemy. Polityczne, społeczne czy religijne. Najważniejszym w powieści jest jednak wątek autotematyczny, bo to pisanie wydaje się główną kwestią poruszaną przez autora. Jest to pisanie przynoszące sukces, ale tylko w wymiarze materialnym. Duch natomiast głoduje, nie mając się czym nakarmić. Tej pustki nie jest w stanie wypełnić pieniądz, dom na prowincji czy często uprawiany seks.

„Hejter” jest również powieścią o pewnym śledztwie. Na pierwszy plan, poza Arturem Niewiadomskim, wysuwa się wiec jego śledczy cień - komisarz Kutera. Ich rozgrywka do pewnego stopnia przypomina grę między Raskolnikowem a Porfirym Pietrowiczem. W końcu „Hejter” to powieść z kluczem, w której możemy się dopatrzeć śladów realnego życia literackiego, zarówno tego w błysku fleszy, jak i w zapomnieniu. Bohater główny przypomina nieco samego autora, chociaż nie tylko, widzę w nim odniesienia do Łukasza Orbitowskiego czy Szczepana Twardocha. Z kolei pechowy fotografik o pseudonimie Gruby kojarzyć się może z Wiktorem Żwikiewiczem, bydgoskim pisarzem science fiction – obaj są przedstawicielami autentycznej cyganerii. którzy pomieszkuja w ruderach i klepią biedę. Powieść Jarosława Jakubowskiego ma więc sporo mocnych stron, a miłośnicy Houellebecqa powinni ją zaakceptować w całości, włącznie z naturalistycznym seksem. W mojej jednak opinii ten ostatni sporo popsuł, niczym łyżka dziegciu w beczce miodu.


Jarosław Jakubowski, Hejter, wyd. Bibliotekarium, Bydgoszcz 2020, ss. 279.


Dorosłe dzieci mają żal za kiepski przepis na ten świat. To cytat z największego przeboju grupy Turbo. I jednego z dwóch, ponieważ ten poznański zespół ma na swoim koncie jedynie dwa hity – „Dorosłe dzieci” z debiutanckiej płyty i „Jaki był ten dzień” z drugiego albumu „Smak ciszy”. Jednak Turbo nie było i nie jest zespołem obliczonym na produkcję szlagierów. Chociaż we wczesnych latach 80. miał ambicję, albo chwilową słabość, aby doszlusować do takich formacji jak Lady Pank, Perfect czy Lombard, próby te, podejmowane między pierwszą a drugą płytą, okazały się artystycznie słabe. Zespół ten zawsze szedł własną drogą, co nie znaczy, że nie zdarzały się na niej błędy. Autor wydanej jakiś czas temu biografii zespołu – Filip Bogaczyk – stawia nawet tezę, że kariera Turbo obarczona jest mnóstwem nieprawidłowych decyzji, a sam zespół można nazwać pechowym. Taki punkt wyjścia nie jest popularnym rozpoczęciem biografii zespołu muzycznego. Autorzy tworzący teksty w tym stylu zwykle piszą je z pozycji kolan, a na pewno są mało krytyczni do obiektów zainteresowania.

Ten ryzykowny początek jednak nie obraca się przeciwko pisarzowi, chociaż z pewnością każdy artysta ma swoich wyznawców, którzy nie pozwolą powiedzieć złego słowa na temat własnego idola. Skoro więc Filip Bogaczyk ustawił się na początku swojej książki jako krytyczny fan i obserwator, warto zatrzymać się nad jego tezami. Przede wszystkim stwierdza on, że zespół przez całe lata 80. ulegał presji zmian. Nie trzeba jednak być aż tak surowym, aby zauważyć to samo. Ekipa dowodzona przez Wojciecha Hoffmanna w na pierwszych dwóch płytach grała czysty heavy metal, potem stała się pomostem między melodyką heavy metalu a bardziej ostrym thrashem. W dalszej kolejności grała ten ostatni gatunek w wersji prostej i brutalnej oraz technicznie zaawansowanej, a na początku lat 90. przerwała na kilka lat swoją działalność jako zespół prawie że deathmetalowy. Nie trzeba tutaj umysłu Herkulesa Poirot, aby skonstatować, że metamorfozy te były ściśle związane z modami, którym ulegała szybko zmieniająca się wówczas muzyka metalowa. Złośliwi do dziś mówią, że to nie koniec gonitwy za trendem. Przecież po reaktywacji Turbo już w nowym wieku wydało album „Awatar”, na którym z kolei chciało przypodobać się miłośnikom nowocześnie brzmiącej ciężkiej muzyce, a odkąd zapanowała moda na retro – znów gra klasyczny heavy metal. Zresztą te wszystkie zmiany wynikały z decyzji lidera i gitarzysty Wojciecha Hoffmanna, który sam przyznaje się, że mógł postąpić inaczej i oszczędzić zespołowi przegranych.

Historia zatoczyła więc koło, a przylepiona w latach 80. łatka zespołu bez tożsamości, który koniunkturalnie zmienia się, wciąż szukając nowych fanów, nie odlepiła się od dzisiaj, chociaż trudno wyobrazić sobie, że Hoffmann i spółka ponownie puszczają oko w stronę thrash metalu. Wciąż jednak, takie można odnieść wrażenie z lektury, mają pod górkę i nie opuszcza ich pech. Nie jest to chyba perspektywa do końca prawdziwa, ale z pewnością dość atrakcyjna, zwłaszcza gdy autor omawia burzliwe losy zespołu w latach 80. Drugim głównym bohaterem, oprócz lidera kapeli, staje się wówczas jej wydawca – Tomasz Dziubiński, kontrowersyjna postać, znienawidzona w pewnych kręgach artystycznych związanych z polską sceną metalową. W związku ze współpracą z tym właśnie człowiekiem zespół dwa razy uwierzył w wielką karierę na Zachodzie. Za żadnym razem nic z tego nie wyszło, a rezultaty były niewspółmierne do poniesionych kosztów i wysiłku. Przyczyną była również izolacja obozu sowieckiego, do którego należała Polska.

W związku wiec z tymi specyficznymi warunkami, Filip Bogaczyk nie może nie pominąć tła społecznego i politycznego. Dopiero w tym kontekście można zrozumieć i pech ścigający muzyków niczym fatum Edypa, i niemożność zrobienia kariery. Kontekst ten rzutuje również na możliwość szerszego spojrzenia na rolę muzyków w PRL. Znane są chociażby fakty ich weryfikacji przed specjalną komisją. Dopiero przejście tego sita pozwalało artystom na lepsze stawki wypłacane za koncerty. I tutaj ciekawostka, niesławną rolę w uwaleniu wokalisty kapeli – Grzegorza Kupczyka – na tym egzaminie, grał Wojciech Młynarski. Swoją drogą nigdy go nie lubiłem, a w porównaniu do Kupczyka umiejętności wokalne Młynarskiego były po prostu śmiesznie niskie. Ale gdy było się pieszczoszkiem komuchów, nie trzeba było umieć śpiewać, aby robić karierę. Autor jednak uczciwie zaznacza, że przy tym wszystkim, trudno było nazwać Turbo zespołem antysystemowym. To miano należało się punkowcom i nowofalowcom; metalowcy grali jednak zawsze muzykę typowo rozrywkową i eskapistyczną. Żadnej walki z systemem politycznym nie prowadzili, chyba że z religią (akurat nie Turbo), czym uzupełniali państwowy bój z Kościołem.

Biografia ta nie ustrzegła się jednak pewnego błędu, chociaż zaznaczyć trzeba, że w jej przypadku jest on dość subtelny. Mianowicie wszystkie tego typu opracowania są najbardziej szczegółowe na początku, a im bliżej końca, tym poziom lakoniczności wzrasta. Autor nie uchronił się w pewnym momencie od opisywania kolejnych płyt i tras koncertowych, ale trzeba mu oddać, że skrupulatnie omówił również projekty i zespoły, w których grali członkowie zespołu. Ten zaś bardzo często ulegał dramatycznym zmianom. Jest więc tutaj mowa o Non Iron czy CETI, a także o solowych dokonaniach Wojciecha Hoffmanna i jego grze w Czerwonych Gitarach. Brakuje jednak, przy jednoczesnej krytyce Tomasza Dziubińskiego, analogicznie cierpkich słów wobec Mariusza Kmiołka, który był wydawcą „One Way” – ostatniej płyty kapeli wypuszczonej na rynek przed rozpadem na początku lat 90. Czyżby pojawiły się przed autorem obiektywne trudności, z powodu których nie można było ruszyć tego tematu?


Filip Bogaczyk, Zetrzyj krew i graj dalej. Historia zespołu Turbo, wyd. Kagra, Poznań 2019, ss. 522.