Dorosłe dzieci mają żal za kiepski przepis na ten świat. To cytat z największego przeboju grupy Turbo. I jednego z dwóch, ponieważ ten poznański zespół ma na swoim koncie jedynie dwa hity – „Dorosłe dzieci” z debiutanckiej płyty i „Jaki był ten dzień” z drugiego albumu „Smak ciszy”. Jednak Turbo nie było i nie jest zespołem obliczonym na produkcję szlagierów. Chociaż we wczesnych latach 80. miał ambicję, albo chwilową słabość, aby doszlusować do takich formacji jak Lady Pank, Perfect czy Lombard, próby te, podejmowane między pierwszą a drugą płytą, okazały się artystycznie słabe. Zespół ten zawsze szedł własną drogą, co nie znaczy, że nie zdarzały się na niej błędy. Autor wydanej jakiś czas temu biografii zespołu – Filip Bogaczyk – stawia nawet tezę, że kariera Turbo obarczona jest mnóstwem nieprawidłowych decyzji, a sam zespół można nazwać pechowym. Taki punkt wyjścia nie jest popularnym rozpoczęciem biografii zespołu muzycznego. Autorzy tworzący teksty w tym stylu zwykle piszą je z pozycji kolan, a na pewno są mało krytyczni do obiektów zainteresowania.

Ten ryzykowny początek jednak nie obraca się przeciwko pisarzowi, chociaż z pewnością każdy artysta ma swoich wyznawców, którzy nie pozwolą powiedzieć złego słowa na temat własnego idola. Skoro więc Filip Bogaczyk ustawił się na początku swojej książki jako krytyczny fan i obserwator, warto zatrzymać się nad jego tezami. Przede wszystkim stwierdza on, że zespół przez całe lata 80. ulegał presji zmian. Nie trzeba jednak być aż tak surowym, aby zauważyć to samo. Ekipa dowodzona przez Wojciecha Hoffmanna w na pierwszych dwóch płytach grała czysty heavy metal, potem stała się pomostem między melodyką heavy metalu a bardziej ostrym thrashem. W dalszej kolejności grała ten ostatni gatunek w wersji prostej i brutalnej oraz technicznie zaawansowanej, a na początku lat 90. przerwała na kilka lat swoją działalność jako zespół prawie że deathmetalowy. Nie trzeba tutaj umysłu Herkulesa Poirot, aby skonstatować, że metamorfozy te były ściśle związane z modami, którym ulegała szybko zmieniająca się wówczas muzyka metalowa. Złośliwi do dziś mówią, że to nie koniec gonitwy za trendem. Przecież po reaktywacji Turbo już w nowym wieku wydało album „Awatar”, na którym z kolei chciało przypodobać się miłośnikom nowocześnie brzmiącej ciężkiej muzyce, a odkąd zapanowała moda na retro – znów gra klasyczny heavy metal. Zresztą te wszystkie zmiany wynikały z decyzji lidera i gitarzysty Wojciecha Hoffmanna, który sam przyznaje się, że mógł postąpić inaczej i oszczędzić zespołowi przegranych.

Historia zatoczyła więc koło, a przylepiona w latach 80. łatka zespołu bez tożsamości, który koniunkturalnie zmienia się, wciąż szukając nowych fanów, nie odlepiła się od dzisiaj, chociaż trudno wyobrazić sobie, że Hoffmann i spółka ponownie puszczają oko w stronę thrash metalu. Wciąż jednak, takie można odnieść wrażenie z lektury, mają pod górkę i nie opuszcza ich pech. Nie jest to chyba perspektywa do końca prawdziwa, ale z pewnością dość atrakcyjna, zwłaszcza gdy autor omawia burzliwe losy zespołu w latach 80. Drugim głównym bohaterem, oprócz lidera kapeli, staje się wówczas jej wydawca – Tomasz Dziubiński, kontrowersyjna postać, znienawidzona w pewnych kręgach artystycznych związanych z polską sceną metalową. W związku ze współpracą z tym właśnie człowiekiem zespół dwa razy uwierzył w wielką karierę na Zachodzie. Za żadnym razem nic z tego nie wyszło, a rezultaty były niewspółmierne do poniesionych kosztów i wysiłku. Przyczyną była również izolacja obozu sowieckiego, do którego należała Polska.

W związku wiec z tymi specyficznymi warunkami, Filip Bogaczyk nie może nie pominąć tła społecznego i politycznego. Dopiero w tym kontekście można zrozumieć i pech ścigający muzyków niczym fatum Edypa, i niemożność zrobienia kariery. Kontekst ten rzutuje również na możliwość szerszego spojrzenia na rolę muzyków w PRL. Znane są chociażby fakty ich weryfikacji przed specjalną komisją. Dopiero przejście tego sita pozwalało artystom na lepsze stawki wypłacane za koncerty. I tutaj ciekawostka, niesławną rolę w uwaleniu wokalisty kapeli – Grzegorza Kupczyka – na tym egzaminie, grał Wojciech Młynarski. Swoją drogą nigdy go nie lubiłem, a w porównaniu do Kupczyka umiejętności wokalne Młynarskiego były po prostu śmiesznie niskie. Ale gdy było się pieszczoszkiem komuchów, nie trzeba było umieć śpiewać, aby robić karierę. Autor jednak uczciwie zaznacza, że przy tym wszystkim, trudno było nazwać Turbo zespołem antysystemowym. To miano należało się punkowcom i nowofalowcom; metalowcy grali jednak zawsze muzykę typowo rozrywkową i eskapistyczną. Żadnej walki z systemem politycznym nie prowadzili, chyba że z religią (akurat nie Turbo), czym uzupełniali państwowy bój z Kościołem.

Biografia ta nie ustrzegła się jednak pewnego błędu, chociaż zaznaczyć trzeba, że w jej przypadku jest on dość subtelny. Mianowicie wszystkie tego typu opracowania są najbardziej szczegółowe na początku, a im bliżej końca, tym poziom lakoniczności wzrasta. Autor nie uchronił się w pewnym momencie od opisywania kolejnych płyt i tras koncertowych, ale trzeba mu oddać, że skrupulatnie omówił również projekty i zespoły, w których grali członkowie zespołu. Ten zaś bardzo często ulegał dramatycznym zmianom. Jest więc tutaj mowa o Non Iron czy CETI, a także o solowych dokonaniach Wojciecha Hoffmanna i jego grze w Czerwonych Gitarach. Brakuje jednak, przy jednoczesnej krytyce Tomasza Dziubińskiego, analogicznie cierpkich słów wobec Mariusza Kmiołka, który był wydawcą „One Way” – ostatniej płyty kapeli wypuszczonej na rynek przed rozpadem na początku lat 90. Czyżby pojawiły się przed autorem obiektywne trudności, z powodu których nie można było ruszyć tego tematu?


Filip Bogaczyk, Zetrzyj krew i graj dalej. Historia zespołu Turbo, wyd. Kagra, Poznań 2019, ss. 522.