O ruchu charyzmatycznym mówi się ostatnio coraz więcej, i to w środowiskach konserwatywnych. Naturalnie, poczytać to należy jako zaletę, bo już dość milczenia, gdy przez kilkadziesiąt lat działalności tych grup w Polsce wiele ośrodków odpadło od religii katolickiej, a kolejne znajdują się na jej peryferiach, wpadając w jawną herezję. Już dość osób doświadczyło problemów psychicznych, bo utożsamiło religię z cudownie nakrywającym się stoliczkiem, a Boga z magikiem, który da człowiekowi wszystko, byle mocno w to uwierzyć. Dość już robienia z kościołów miejsc, w których ludzie wpadają w demoniczny śmiech, tarzają się po podłodze, a szarlatani nabijają naiwnych w butelkę, twierdząc, że Bóg swoim wiernym gwarantuje sukces ekonomiczny. Dość już robienia dyskotek i organizowania płatnych spotkań modlitewnych. To wszystko należy ludziom uświadamiać i bardzo dobrze, że głosy krytyki wobec duchowości charyzmatycznej nie cichną. Może dzięki temu ci, którzy w takich wspólnotach pozostają, zastanowią się, co tak naprawdę jest im głoszone. Na hierarchię nie liczę, gdyż większość polskich biskupów działania te popiera i traktuje jako przyrost wiary. Biskup łódzki, Grzegorz Ryś, pytany przez dziennikarkę, jakie niebezpieczeństwa charyzmatyzmu zauważa, odpowiada krótko: żadnych. I to jest najlepszy dowód, że zagrożenia te są całkiem realne. Pisze o nich Michał Krajski w „Rewolucji charyzmatycznej”.

Wychodząc z pozycji logiki formalnej, przyznać trzeba, że nie można mówić jednocześnie prawdy i nieprawdy. Wszyscy teoretycy i praktycy ruchu charyzmatycznego przyznają wspólnie, że czerpie on swoje początki od nałożenia rąk przez studentów zielonoświątkowych na studentów katolickich w latach 60. Jakim więc cudem formacja heretycka, którą są zielonoświątkowcy, mogła przekazać Ducha Świętego? Pytanie to pozostaje bez odpowiedzi, chyba że odpowiedź pojawia się w duchu ekumenicznym. Skoro więc podstawy są fałszywe, jak prawdziwy ma być cały ruch? Skoro gołym okiem widać, że dynamika odejść od Kościoła katolickiego jest największa właśnie w grupach Odnowy w Duchu Świętym, to albo uznamy, że Kościół się myli i trzecia osoba Trójcy Świętej namawia ludzi do apostazji, albo stwierdzimy, że coś z całym  ruchem jest nie tak i nie działa on z Bożej inspiracji. Jak uznaje tradycyjna teologia, Duch Święty może działać na pojedynczą osobę będącą członkiem wspólnoty oddzielonej od Kościoła, ale tylko po to, aby przyprowadzić ją z powrotem. Niemożliwa jest więc sytuacja, w której dary Ducha otrzymują grupy heretyckie, a za ich pośrednictwem Kościół.

Tyle punkt wyjścia, natomiast Michał Krajski na nim nie poprzestaje. Jego książka jest próbą historycznego rysu protestantyzacji Kościoła katolickiego w Polsce, która zaczęła się jeszcze przed 1989 rokiem, kiedy miał on przede wszystkim ludowe i w miarę prawowierne oblicze. Proces ten zaczął się w ruchu Światło-Życie, zwanym potocznie Oazą. To tam młodzi ludzie spragnieni wiary dowiadywali się o ekumenizmie, to tam odbywały się pierwsze liturgiczne eksperymenty. To w końcu Oazie „zawdzięczamy” wprowadzenie gitar do kościołów i rzępolenie na mszach. I to w Oazie zaczęto praktykować obrzęd przyjęcia Jezusa jako osobistego pana i zbawiciela, który nie miał precedensu w Kościele katolickim, a był po prostu zwyczajem protestanckim. Autor nie poprzestaje jednak na przeszłości i omawia również późniejsze wzmożenie wszelkich ruchów i wspólnot, przede wszystkim charyzmatycznych, ale również Neokatechumenatu, którego wizja teologii jest sprzeczna z katolicką dogmatyką. Zwraca uwagę na rosnącą tolerancję episkopatu wobec tych tendencji.

Dowody ma mocne, bo oparte przede wszystkim na zdrowej nauce katolickiej, która przecież działała i przynosiła owoce przez długie wieki. Dlaczego teraz nagle miałaby przestać funkcjonować? Rewolucja charyzmatyczna – jak Michał Krajski – zaznacza, ma również inne źródło niż tylko sekty protestanckie. Tą podstawą, jak pisze, są systemy ezoteryczne, które wymagają od adepta przejścia przez wiele stopni wtajemniczenia (dlaczego w Neokatechumenacie są takowe, skoro Chrystus głosił, że jego nauka jest jawna?), a także skupiają się na człowieku. W ruchach tych pozytywnie uderzać może żarliwość praktykowania wiary, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się widać, że jest to praktyka skupiona na „ja”. To „ja” doświadcza przeżyć mistycznych, to „ja” dostaje dary i charyzmaty, i w końcu to „ja” staje się centrum liturgii. Tak jak pewien dominikański celebryta pląsający na scenie podczas obrzędu tak zwanego wielbienia. Trochę to wszystko smutne, szczególnie wówczas, kiedy uświadomimy sobie, jak w ostatnich kilkudziesięciu latach zmienił się obraz Kościoła katolickiego, i że to żadna naturalna ewolucja, ale podmiana, której prawie nikt nie zauważa. I smutne, jak słucha się biskupa Rysia, który stwierdza, że pogląd, który niedawno uznawany był za heretycki, jego zdaniem, nie jest katolicki.


Michał Krajski, Rewolucja charyzmatyczna, wyd. 3Dom, Częstochowa 2019, ss. 240.