Dwieście pięćdziesiąt. Tyle morderstw popełniono w Los Angeles w 2013 roku. Dużo to czy mało? Wszystko zależy od punktu odniesienia. Jeśli będzie nim jeden z najbezpieczniejszych krajów na świecie, czyli Polska, liczba będzie ogromna. Jeśli zaś zostaniemy w USA, liczba ta nie będzie już tak szokująca. Wręcz przeciwnie, w Mieście Aniołów może być interpretowana jako wyraz postępu, bo od kilku lat sukcesywnie maleje. O zabójstwach w Los Angeles dużo się pisze, a raperzy tacy jak Ice-T śpiewają o nich piosenki, w których wyklinają na policję i ostrzeliwują fuckami, aż wióry lecą. O sprawie morderstw, ale koncentrując się na czarnych obywatelach Stanów, napisała również amerykańska dziennikarka Jill Leovy. Poświęciła im opasły reportaż, który w oryginale nosił tytuł „Ghettoside: A True Story of Murder in America”. Polski wydawca postanowił zagrać na karcie rasizmu, stąd nieoddające istoty problemu tłumaczenie „Wszyscy wiedzą. O morderstwach czarnych w Ameryce”. Nie znając publikacji, pomyślałbym, że chodzi znów o rasizm. A on zupełnie nie gra tutaj roli, bowiem lwia część inicjatorów zbrodni na czarnych to Murzyni.

„Wszyscy wiedzą” stanowi klasyczny przykład fabularyzowanego reportażu, czyli jest tekstem z pogranicza literatury faktu i powieści. Naturalnie, bohaterowie, o których pisze Leovy, to postacie autentyczne, z którymi autorka spotykała się podczas pracy nad książką. Należą do nich policjanci, mieszkańcy gett murzyńskich czy świadkowie morderstw, w tym członkowie rodzin zabitych. Autorka, pracując nad swoim reportażem, spędziła setki godzin na komisariatach, za kółkiem samochodu, a przede wszystkim na cierpliwych rozmowach z nie zawsze przyjaźnie usposobionymi świadkami. Materiał źródłowy, który udało jej się zebrać, musiał okazać się imponujący. Z drugiej strony Jill Leovy wprowadza do utworu typową dla powieści narrację, w której znalazło się nawet miejsce na opisy pogody. Bohaterów przedstawia jak powieściowe figury, dbając o to, aby różnili się między sobą i aby naszkicować szeroki kontekst ich działalności. Jej metodyką ukazywania świata przedstawionego jest jego fragmentaryzacja; autorka nie ma ambicji ukazania całości problemu, ale wiedząc o jego ogromie, wybiera kilka spraw i na nich się skupia.

Głównym wątkiem reportażu jest więc jedno morderstwo, a jego ofiarą jest Bryant Tennelle, czarnoskóry syn policjanta, który ginie od kuli w biały dzień. Jego zabójcą okazuje się Devin Davis, równie młody chłopak z murzyńskiego getta. I jak się okazuje, przyczyną morderstwa nie były ani gangsterskie porachunki, ani konflikt między ofiarą a zabójcą. Wszystko odbyło się przypadkowo, bowiem Davis został przymuszony do sprawdzenia się na ulicy. Nie zabijając przypadkowego przechodnia, nie okazałby się godny przynależności do gangu i stałby się pośmiewiskiem. Autorka ma zresztą na temat gangów dość oryginalną opinię, uważa, że media wyolbrzymiają ich obraz. Wydaje się więc, że według niej bardziej niż grupy przestępcze winny jest system, którego częścią są policjanci. Jill Leovy przedstawia jednego z nich, tworząc głównego bohatera. Jest nim John Skaggs, typowy twardy gliniarz, charakteryzujący się dodatkowo wyjątkową wytrwałością. I to ona – zdaje się mówić autorka – jest głównym powodem powodzenia śledztwa. Reporterka oskarża bowiem zbiurokratyzowany system policyjny o niedobór śledczych i niewystarczające zaangażowanie. Najbardziej bulwersuje ją fakt, że morderstwa czarnych są bagatelizowane. Dzieje się tak, ponieważ sprawcy również sa czarni; zabójstwa te traktuje się więc jako wewnętrzne sprawy gangów. Policja, zdaniem autorki, nie kwapi się do rozwiązywania spraw, co potęguje jeszcze ich liczba, wynosząca nieraz kilka dziennie. W takich warunkach trudno pracować.


Tytuł „Wszyscy wiedzą” odnosi się do sytuacji, w której tożsamość sprawców najczęściej znana jest w ich sąsiedztwie. Zabójcą okazuje się czyjś syn lub mieszkaniec sąsiedniej posesji. Dlatego tak trudno o zebranie zeznań świadków; ludzie boją rozmawiać się z policją, gdyż szybko mogą stać się następnymi ofiarami. Wolą przygotować zemstę, niż wyspowiadać się śledczym, zresztą zeznawanie na komisariacie jest źle widziane w czarnej społeczności. Autorka, chcąc jednak pokazać wyjątek, nakreśla obraz Jessiki Midkiff, byłej członkini gangu, prostytutki i striptizerki, która po złożonych zeznaniach, na policji i w sądzie, zmienia swoje życie i wychodzi na prostą. Nie oszukujmy się jednak, takich przypadków nie ma wielu, a casus młodej Jessiki dowodzi wyjątkowego hartu ducha dziewczyny, co nie zdarza się zbyt często.

Co jest więc, według autorki, przyczyną tak wielu zbrodni dziejących się w czarnych społecznościach USA? Diagnoza Jill Leovy wydaje się niewystarczająca, bo skupia się na braku państwa. Jak każdy socjalista, amerykańska reporterka lekarstwo na wszystkie problemy widzi w ochronnym parasolu instytucji rządowych. Trochę banalne to rozwiązanie, a Leovy powtarza je co chwilę; takie natręctwo jest charakterystyczne dla amerykańskiej publicystyki. Nie jestem socjologiem, więc nie odpowiem na pytanie, dlaczego zbrodnie wśród czarnych pojawiają się o wiele częściej, niż w białych środowiskach. W każdym razie mamy do czynienia z faktem, który da się udowodnić za pomocą statystyki.

Jill Leovy, Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce, tłum. J. Ochab, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 411.

Nie od dziś naukowcy uwielbiają dzielić włos na czworo. Niuansują, tłumaczą, stając się adwokatami diabła. Widzą świat w jednej wielkiej szarości, a umyka im czerń i biel. Stają się przeciwieństwem tych, którzy z kolei przesadzają w drugą stronę. Nie wszystko bowiem jest czarno-białe, a z drugiej strony nie wszystko da się przedstawić jako kolaż szarych barw. Istnieją przecież sytuacje, które aż się proszą o konkretne zaklasyfikowanie. Na przykład terroryzm. Nie jestem przekonany, że sposób, w który pisze o nim Kacper Rękawek, jest tym właściwym. Bo pominięcie aspektu uchodźców oraz imigrantów podczas charakteryzowania tego zjawiska wydaje się dość poważnym pominięciem. Rozumiem, że łączenie obu tych kwestii jest politycznie niepoprawne, ale wystarczy trochę matematyki, aby przekonać się, że nie jest tak, jak chciałyby humanitarne pięknoduchy. Dość tego jednak, bo „Człowiek z małą bombą” nie jest złą publikacją. Jej główny grzech polega na dwóch aspektach: na pominięciu tego, o czym napisałem powyżej, i na skrótowym ujęciu tematu. Rozumiem jednak, że miała być to pozycja popularno-naukowa. I jako taka, sprawdza się dobrze, bo napisana jest z werwą i znajomością realiów.

O terroryzmie można pisać opasłe tomy. Rękawek zaś zaledwie na dwustu stronach sygnalizuje problem, uciekając się do anegdot spod różnych szerokości geograficznych. Główną tezą „Człowieka z małą bombą” jest bowiem zdanie, że zjawisko terroryzmu istnieje na świecie od dawna, natomiast walka z nim jest walką z wiatrakami. Stwierdzenie to jest dość interesujące i pewnie zgodne z naukowym oglądem rzeczy, lecz co ma z niego wynikać? Że teraz pozostało nam robić sobie tatuaże z pszczółką jak w Manchesterze czy nosić w plecaku kolorowe kredki, którymi będzie się bohatersko smarowało po trotuarach w obliczu kolejnych zamachów? Złośliwie piszę, ale wcale nie mam ochoty dowalać autorowi, który z pewnością zna się na rzeczy. Jednak znajomość rzeczy może w wielu przypadkach przysłonić to, co ważniejsze. Bo jeśli stwierdzimy jak europejskie, zbankrutowane elity, że musimy nauczyć się żyć z terrorem, nie dokonamy kapitulacji? Jeśli zaś uznamy obronę własnej tożsamości narodowej i religijnej za faszyzm, to już dawno przestaliśmy zasługiwać na cywilizację łacińską i lepiej, aby barbarzyńcy czym prędzej dokonali sprawy. Rękawek zdaje się mówić właśnie w taki sposób, a to powinno spowodować słuszny opór.

Autor, pisząc o terroryzmie, nie skupia się jedynie na islamskim obliczu tego zjawiska, ale wspomina o baskijskiej ETA, irlandzkiej IRA oraz lewicowej RAF. Wspomina również o powiązaniach między dwiema pierwszymi organizacjami, co nie jest ogólnie znanym faktem. Ale przede wszystkim przedstawia terrorystę jako zwyczajnego człowieka, dla którego barbarzyńskie akty nie są codziennością, ale dodatkiem do zwykłego, najczęściej stereotypowego modelu życia. Terroryści przecież, jak pisze Rękawek, mają i kochają swoje dzieci, spotykają się na pogawędkach, chodzą do barów, a tylko niekiedy wyruszają, aby zabijać. Powodem, dla którego tak się dzieje, jest przede wszystkim ryzyko oraz długotrwałość przygotowań do kolejnych ataków. Terroryści są również inwigilowani, a statystyki twierdzą jednoznacznie: większość ataków daje się udaremnić, a ich wykonawcy wpadają z powodu własnej niefrasobliwości. Nie są bowiem terroryści niezniszczalnymi mścicielami, ale to często osoby nie do końca rozgarnięte, a niekiedy po prostu głupie. Tutaj autor daje nadzieję tym, którzy chcieliby w swoim fatalizmie widzieć w nich wcielone zło. Co więcej, każdy udany akt terroru jest efektem wprowadzonej innowacji. Potem podobne modele ataków stają się łatwiejsze do wyśledzenia.

Obala również autor tabu związane z płaceniem okupu. Podczas lektury „Człowieka z małą bombą” okazuje się więc, że mimo szlachetnego gadania o niezłomności i niepłaceniu łajdakom, opłaty uiszczają wszyscy. Bo gdy chodzi o własnych obywateli, państwa zachowują się niczym zdesperowane matki broniące swoich dzieci. Trochę to pocieszające dla tych, którzy kiedyś zostaną porwani, natomiast w ogólnym rozrachunku smutne. Rękawek demitologizuje również obraz ochotników, którzy udają się do Państwa Islamskiego. Jego zdaniem większość z nich to średnio przygotowani i wyekwipowani młodzieńcy, którym marzy się udział w muzułmańskiej świętej wojnie. Autor wydaje się ironicznie patrzeć na to całe zjawisko i w dużej mierze je bagatelizuje. Nie wiem, czy jest to dobry wniosek, w końcu w Armii Czerwonej większość wojska składała się z marznących obszarpańców, lecz to oni właśnie doszli do Berlina, a dobrze odżywieni Niemcy uciekali tysiące kilometrów do własnych heimatów. Ośmieszanie problemu nie jest więc receptą na jego złagodzenie. Nazwanie tygrysa chomikiem nie powoduje, iż rzeczony kot stanie się łagodniejszy.

„Człowiek z małą bombą”, jakkolwiek interesujący i napisany dobrym piórem, pozostaje w cieniu swoich grzechów. Intelektualizm autora i jego ironia wcale sprawy nie ułatwiają. Bo co komu po stwierdzeniu, że również chrześcijanie podkładali sobie nawzajem bomby w Irlandii Północnej, skoro to nie oni dzisiaj wysadzają się na koncertach popowych gwiazdek trzeciego sortu i to nie oni rozjeżdżają ludzi ciężarówkami? Ludzie w Europie boją się terrorystów muzułmańskich, a dodatkowo mają usta zakneblowane polityczną poprawnością. Kacper Rękawek proponuje im za to pogadankę o tym, że nie tylko islamiści zabijają i że to w zasadzie są równe chłopaki, tylko czasami trochę wybuchowe.

Kacper Rękawek, Człowiek z małą bombą, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 211.

Pamiętacie maratończyka, który zostawił psa przed schroniskiem dla zwierząt? W każdym razie ja zdążyłem zapomnieć o całej tej w zasadzie banalnej historii. Historia ta była też o wiele mniej bulwersująca, niż jej medialny obraz, który przetoczył się przez elektroniczne i drukowane publikatory dwa lata temu. A lato 2015 było bardzo gorące; w takim sezonie ogórkowym muszą pojawiać się podobne historie. Nie tyle ochładzają one, co jeszcze bardziej ożywiają rozpalone wysokimi temperaturami głowy. Świat mediów natomiast już dawno (o ile kiedykolwiek był) przestał opierać się na racjonalnych przesłankach. Brukowce jawnie odwołują się do emocji czytelników, bardziej ukrywają tę przypadłość gazety, którym nie jest wszystko jedno. Natomiast w zasadzie wszystko jedno, bo manipulacja zawsze będzie manipulacją, a podkręcony w dobrej wierze news niewiele różni się od fałszywej informacji. Co więcej, cierpienie zwierząt dzisiaj rusza coraz większą liczbę osób niż cierpienie ludzi (zagadka: jaki procent wegan i obrońców zwierząt to zwolennicy aborcji?), więc maratończyk i jego pies stali się na kilkanaście dni świetną zachętą do klikania.

Piszę o tym dlatego, że mam przed sobą fabularny debiut Michała Olszewskiego. „#upał”, bo o nim mowa, nie jest pierwszą książką wydaną przez autora; dwa lata temu ukazał się tom reportaży o współczesnej Polsce zatytułowany „Najlepsze buty na świecie”. Teraz Olszewski w swojej pierwszej powieści, jako zawodowy dziennikarz, w dosadny sposób ukazał świat współczesnych mediów, dokładając w zasadzie wszystkim jego ogniwom. Od razu przypomina mi się dictum Roberta Mazurka, w którym znany żurnalista stwierdził, że od dziennikarzy jeszcze głupsi są tylko aktorzy. Prowokacja czy efekt wieloletniej obserwacji? I jedno, i drugie, ponieważ ta grupa zawodowa ignorancję wpisaną ma w życie, co również opisuje Michał Olszewski. Goniąc od tematu do tematu, nie mogąc skupić się na pogłębionej analizie, większość dziennikarzy znajduje się tylko jeden stopień niżej od komediantów. W ten obraz doskonale wpisuje się główny bohater, Fej, który swój pseudonim zawdzięcza uzależnieniu od fejsbuka. Fej to więc klasyczny przykład ignoranta, który pędzi od jednego niusa do drugiego, aby podgrzewać atmosferę na miejskim portalu. Od rana ciska się z kąta w kąt, a to odbierając snapy od kochanki, esemesując z żoną, odbierając telefony i w końcu wyszukując informacji. Ten przerysowany obraz nie jest jednak daleki od rzeczywistości; uzależnienie od mediów widać nie tylko u dziennikarzy, wystarczy wsiąść do publicznego środka transportu, by ujrzeć dziesiątki zombie przesuwających paluchem ekran i tępo wpatrujących się w smartfona.

Jeszcze głupsi od Feja są jednak jego praktykanci, w których widzę z kolei odzwierciedlenie dziennikarskiej drużyny jednego z teleturniejów telewizyjnych. To średnio rozgarnięta młodzież, która używa modnych wyrazów i to zupełnie bez ich zrozumienia. Ci adepci żurnalistyki piszą o „kontrowersyjnym śniegu” i chodzeniu na spacery „z dziećmi oraz innymi zwierzętami”. Obraz tego młodego narybku nie jest, niestety, daleki od rzeczywistości. Dziennikarstwo nie jest więc w „#upale” niczym więcej jak małpią umiejętnością podgrzewania emocji; powieściowi redaktorzy mówią wprost o „grzaniu tematów” i „podkręcaniu niusów”. Wystarczy jedna wizyta na dowolnym portalu informacyjnym, również tym nieplotkarskim, aby przekonać się, że współczesnym dziennikarstwem rządzi fejk i przeinaczanie faktów. A prawda? Cóż jest prawda – pytał kiedyś pewien Rzymianin.

Siłę rażenia tej powieści podnosi również język, stylizowany na korporacyjny żargon oraz internetowy slang. Bohaterowie mówią półsłówkami, stosując prymitywne komunikaty, nie lepszy jest narrator, czyli Fej we własnej osobie. Jego język jest groteskową mieszaniną mowy potocznej, telewizyjno-internetowego żargonu oraz wulgarnej dosadności. Bohater, nie mogąc skupić się na niczym dłużej niż pół minuty, rwie swoją opowieść, co chwilę popadając w liczne dygresje. Natomiast struktura powieści jest skonstruowana zgodnie z regułami literackiej dyscypliny i czytelnik nie ma poczucia, że gubi się w chaosie. Co więcej, łatwo podążać za kolejnymi strumieniami świadomości, bo przypominają one internetowe linki, prowadzące do kolejnych informacji. W strukturę „#upału” umiejętnie wpleciono również imitacje sieciowych komentarzy oraz cztery autonomiczne opowiadania. Skąd taki pomysł? Otóż powieściowy miejski serwis informacyjny zorganizował konkurs na krótki tekst literacki. Te cztery miniatury to równie dobre zwierciadło naszych czasów, jak główna część utworu.

Mimo tych niewątpliwych eksperymentów formalnych debiut Olszewskiego jest logiczną strukturą, nad którą autor doskonale zapanował. Wszystkie wydarzenia w tekście, poza dygresjami, dzieją się jednego dnia i prowadzą do mocnego finału, w którym odnajdziemy ślad kolejnego niusa, który grzany jest zawsze, gdy wydarzy się podobna tragedia. „#upał” jest z pewnością rodzajem gorzkiej satyry na dzisiejsze czasy, lecz jest również obrazem dehumanizacji, której przyszło nam dożyć. I jest to bardzo smutna powieść, pomimo sporych walorów komicznych, które pojawiają się zwłaszcza na jej początku. Potem szybko odechciewa nam się śmiać, ponieważ oblicze współczesności ukazane w powieści to rodzaj permanentnego święta głupców, podczas którego ludzka menażeria z rechotem podcina gałąź, na której siedzi.

Michał Olszewski, #upał, wyd. Znak, Kraków 2017, ss. 318.