Już pod koniec zeszłego roku robiło mi się tęskno za nowym albumem Zaciera. Za tym specyficznym poczuciem humoru i dźwiękowym eklektyzmem, który każe łączyć Mirosławowi Jędrasowi tak dalekie od siebie gatunki jak rock progresywny i punk. Tym bardziej była to tęsknota uprawniona, że poprzedni album „Skazany na garnek” był naprawdę bardzo dobrym zbiorem absurdalnych, ale i dojrzałych muzycznie piosenek. Wówczas po raz pierwszy od wielu lat płyta Zaciera obyła się bez żadnych wypełniaczy czy po prostu słabszych utworów. I wydaje się, że dobra passa kapeli trwa nadal, bo „Podróże w czasie, czyli park, rower i wiewiórki” są albumem podobnie dojrzałym i podobnie równym. Jednak to i owo się w muzyce Zaciera zmieniło.

Pierwszą zmianą jest bardziej refleksyjny niż dotąd charakter tekstów Jędrasa. Udowodnił on jednak, że i w latach 90. potrafił nagrywać piosenki melancholijne i nostalgiczne, jak „Wiosna nierządnica”, „Homo sum” czy „Rakowiec”. Teraz jednak czuć upływ czasu i ten specyficzny nastrój unosi się nad sporą częścią kawałków. Pierwszym tego dowodem jest rozpaczliwy tekst o chłopcu, który popełnił samobójstwo, czyli „Chłopiec, który chciał latać”. Ale już pierwsze dwa kawałki – „W parku” oraz „Rowerek” – są nie tyle prześmiewczą analizą czasów, co wyrazem tęsknoty za wolnością. Tę wyraża również numer pt. Podróże w czasie”. Z kolei „Napadła mnie piosenka” i „Chaos twórczej stagnacji” to autotematyczne utwory dotyczące procesu twórczego. Inne, jeszcze bardziej gorzkie przemyślenia znajdziemy w takich ironicznych tytułach jak „Człowiek to brzmi dumnie” („A gdy zginę z nożem w plecach, odprowadźcie mnie tłumnie i napiszcie na kamieniu: człowiek, to brzmi dumnie”) i „Wszystko będzie dobrze” („Dzień nowy wstaje, starzeją się dzieci. Wierzę, że życie się nie rozleci. Że będzie dobrze, że wszystko głupota, moja słomiana golgota”). Samotność, zdrada, zakłamanie, przemijanie, erozja uczuć, potrzeba wolności, której nie można znaleźć – to główne tematy piosenek na „Podróżach w czasie”. Z drugiej strony niektóre teksty są po staremu kąśliwe i prześmiewcze, na przykład „Samochodem terenowym do przedszkola” (krytyka dorobkiewiczostwa) czy po staremu absurdalny, polsko-angielski „Overpowered by Polish Vodka”.

Drugą zmianą, tym razem muzyczną, jest zaangażowanie trzech muzyków z zespołu Z całym szacunkiem dzika świnia: lidera – Aleksandra Koreckiego, odpowiedzialnego za flet poprzeczny i saksofon, basisty Tomasza Grochowalskiego i grającego na chapman sticku (rodzaj elektrycznego instrumentu strunowego) Wojciecha Rucińskiego. I był to strzał w dziesiątkę! Chodzi przede wszystkim o Koreckiego, który oprócz zajmowania się muzyką jazzową w macierzystym zespole, nagrywał z tak różnymi zespołami jak Elektryczne Gitary, Brygada Kryzys czy Neuma. Dzięki temu charakterystyczne piosenki Zaciera, którym blisko i do punka, i do progresywnego rocka, ale i do klasycznego songwritingu, zostały ożywione saksofonowymi solówkami i przygrywkami. Sax brzmi raz drapieżnie i dziko, raz melancholijnie, a nawet naiwnie radośnie. Słuchając, trudno nie zadać sobie pytania, jak to się stało, że ta fuzja nastąpiła dopiero teraz. Przecież ta czujna i jazzowa sekcja brzmi świetnie i w rytmach reggae („Overpowered by Polish Vodka”), i w bigbandowo-bluesowych klimatach („Na moim czerwonym Nordzie”). Sprawdza się także w bardziej progresywnych rzeczach, wyciągniętych rodem z zakurzonych lat 70. („A ja stałem nieopodal”), a nawet w klasycznych formach piosenkowych, którym blisko do Elektrycznych Gitar.

Porównując najnowszą płytę Zaciera do grania kabaretowego, to znaczy nie powiedzieć o niej nic. To już nie są szalone „Konfabulacje” z prześmieszną, ale i obrazoburczą piosenką o Fryderyku Chopinie. To Zacier refleksyjny, dojrzały, nieużywający wulgaryzmów, z doskonałą sekcją. Młody miał swoje uroki, a wiekowy ma ich chyba jeszcze więcej.

Zacier, Podróże w czasie, czyli park, rower i wiewiórki, SP Records 2017.

Lubicie Manilla Road? Zaczytujecie się w Lovecrafcie? To pozostańcie przez chwilę, bo obie swoje pasje odnajdziecie na debiutanckim albumie Eternal Champion. Zespół pochodzi z USA (i bardzo dobrze!), ze stolicy Teksasu, gdzie króluje country, ale do tej stylistyki raczej się nie zbliża. Hołduje za to barbarzyńskiemu heavy metalowi i takim właśnie tekstom, w których potwory z opowiadań H. P. Lovecrafta spotykają się z wojownikami od Roberta Howarda. Zresztą rzut oka na okładkę nie pozostawia wątpliwości: ta płyta raczej nie spodoba się redaktorom zasłuchanym w falsety nadwrażliwych brodaczy z akustycznymi gitarami (szczerze nie cierpię takiej stylistyki, a widok takiego Devendry Banharta powoduje wzmożone refleksje na temat gender). Na łamy hipsterskich serwisów nie ma więc co liczyć, chociaż kto wie, co temu towarzystwu się w przyszłości spodoba? Jeśli polubili black metal (przynajmniej deklaratywnie), to może kiedyś polubią muzyczny odpowiednik Conana Barbarzyńcy.

Jeśli tęsknicie więc za tym, aby Manowar wydał w końcu porządny album, jeśli cenicie sobie nosowy wokal Marka Sheltona, jeśli robi na was wrażenie epicki charakter muzyki Warlord i przebojowość wczesnego Omen, możecie rozglądać się za „The Armor of Ire”. Co więcej, nikt nie mówi, że Eternal Champion odcinają kupony od starego grania, chociaż patrzą w stronę prawdziwego barbarzyńskiego metalu. Swoimi kompozycjami przypominają raczej zespół Sumerlands, którego debiut już zdarzyło mi się na tym blogu recenzować. Najbliżej chyba tej muzyce do Warlord, głównie ze względu na fakt, że heavymetalowy szkielet utworów został połączony z wpływami doom metalu. A Warlord na „The Holy Empire” zrobili właśnie coś podobnego. Najdalej zaś panom z Eternal Champion od Manowar. Ci pojawili się jedynie jako pewne luźne skojarzenie, nie bezpośrednia inspiracja. Muzyka Manowar, zwłaszcza na późniejszych albumach była bowiem nieznośnie napuszona i udawała więcej, niż mogła zaoferować. Eternal Champion grają zaś niezwykle naturalnie, brzmią akustycznie (kolejny to przykład, że nie trzeba uciekać się do komputerów), a ich muzyka nie jest tak patetyczna.

Ten krótki album, który nie trwa nawet czterdziestu minut, rozpoczyna najwolniejszy na płycie kawałek „I am the Hammer”, któremu najbliżej do doom metalu, a jego marszowy, powolny rytm i minorowe melodie kreują odpowiednią atmosferę. Ta zaś jest chyba najważniejszym składnikiem „The Armor of Ire”. Nawet w szybszych fragmentach albumu, takich jak „The Cold Sword” czy w utworze tytułowym ten specyficzny klimat nie znika. Dzięki temu zabiegowi blisko debiutowi Eternal Champion do debiutu Sumerlands. Do tych bardziej nastrojowych utworów należy chociażby „Invoker”, który łączy balladowe zwrotki z mocniejszym refrenem. Warto zwrócić również uwagę na ostatni (poza instrumentalną kodą) numer „Sing a Last Song of Valdese”. Takiego heavy metalu utrzymanego w poważnym nastroju nie gra się wiele, więc tym bardziej należy docenić ten niezwykle udany album. Do jego mocnych punktów zaliczam również wokale. Odpowiedzialny za nie Jason Tarpey śpiewa nosowo, nieco w stylu Marka Sheltona, jednak ma większe możliwości i w bardziej różnorodny sposób układa swoje partie. Fakt ten owocuje naprawdę niebanalnymi melodiami, których na większości heavymetalowych albumów próżno by szukać: uroczystymi, ale i elegijnymi, prosto ze świata dark fantasy. Tak się gra i śpiewa w świecie Conana Barbarzyńcy.

Eternal Champion mają do zaoferowania bardzo dużo: marszowe gitary, potężne bębny, mocne wokale i całe tony posępnego, wojowniczego nastroju. Ale to nie wszystko, bo da się usłyszeć na „The Armor of Ire” sporo oryginalności. Sam gatunek jest podobno wyeksploatowany do cna, ale co w takim razie zrobić z tą płytą? Zespół tak umiejętnie zaaranżował i skomponował te osiem utworów, że mimo wyraźnie słyszalnych wpływów album ten jest sam w sobie czymś nowym, podobnie jak już dwukrotnie wspomniany w tej recenzji debiut Sumerlands. Może więc hipsterzy zlecą się do niego jak muchy do lepu? Na zachętę powiem wam, brodaci przyjaciele, że Eternal Champion to zespół tak offowy, że ani razu nie zagrał na Offie.

Eternal Champion, The Armor of Ire, No Remorse Records 2016.

W pierwszym dniu nowego 2017 roku zapraszam do zapoznania się ze ścisłą dwudziestką najlepszych płyt minionych już dwunastu miesięcy. Tak się złożyło, że dominuje w niej muzyka metalowa, ale nie jest ona jedynym gatunkiem, który zagościł w tym podsumowaniu. Pamiętajcie jednak, że ten osobisty ranking nie każdemu musi przypaść do gustu; zachęcam więc do komentowania.

 20. Testament - Brotherhood of the Snake

Podsumowanie rozpoczyna nowy album Testament, który pokazuje lekką zwyżkę formy w stosunku do poprzednich wydawnictw zespołu. A na nich nie było czego słuchać. „Brotherhood of the Snake” to wciąż amerykański thrash metal, tym razem bez ballad, ale i deathmetalowych ciągotek. Szczęściem dla tej płyty są po prostu dobre piosenki i słyszalna radość grania. Przeszkadza tylko plastikowe brzmienie, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.


19. Fuath - I

Fuath to Andy Marshall, czyli jednoosobowy projekt z Wielkiej Brytanii. Okładka debiutanckiej płyty zwiastuje albo jakieś hipsterskie niesłuchalne plumkanie w stylu Bon Iver, albo black metal. I ten drugi wariant jest doskonale słyszalny. Debiut Fuath zawiera cztery długie transowe utwory, w których słychać przede wszystkim leśne granie. Vemod czy wczesny Ulver to dobre tropy. 



18. Metal Church - XI

Powrót Mike’a Howe’a do kapeli był dobrym pomysłem, ponieważ na swoim jedenastym albumie Amerykanie z Metal Church brzmią świeżo, w niepowtarzalny sposób łącząc motywy heavymetalowe z mocniejszym thrashem. Śpiew Howe’a jest, jak za starych lat, zadziorny i mocny, same utwory dzielą się na szybkie petardy oraz bardziej rozbudowane, bardziej epickie kompozycje.



17. Helstar - Vampiro

Dziesiąty album Helstar nie tylko utrzymuje poziom poprzednich krążków grupy, ale dodatkowo go podnosi. Na „Vampiro” zespół powrócił do wątków z klasycznego „Nosferatu”, czyli Drakuli i jego wesołych przygód. Muzyka kapeli jest niezwykle intensywna, mroczna, a w dodatku mało melodyjna, co czyni ten album jednym z bardziej udanych heavymetalowych wydawnictw tego roku.  



16. Katatonia - The Fall of Hearts

Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek zespół ten wejdzie do podsumowania, ale jak widać, zdarzają się czasem dobre zmiany. Katatonia nadal smęci, ale w muzyce zespołu zagościła długo niesłyszalna witalność. To już nie tylko łagodny rock dla żegnających się z nadzieją, ale również bardziej rozbudowane utwory, w których więcej się dzieje. Nie chcę pisać o progresywności, bo to słowo ma złą prasę.
15. Trees of Eternity - Hour of the Nightingale

Nad debiutem Trees of Eternity unosi się widmo tragedii, ponieważ wokalistka kapeli – Aleah – zmarła w tym roku na raka. Muzyka zawarta na „Hour of Nightingale” to klimatyczny doom metal z damskim wokalem, co z definicji powinno ją wykluczyć z tego rankingu. Jeszcze dziwniejszy jest fakt, że trzonem zespołu jest gitarzysta Swallow the Sun, czyli kapeli grającej najbardziej wieśniacki doom metal na tej planecie. Natomiast pierwsza i ostatnia płyta Trees of Eternity to muzyka niezwykle elegancka, stonowana i bardzo smutna. 

14. Wovenhand - Star Treatment

Kilka lat temu pojawiła się krótkotrwała moda na tę kapelę, ale zgasła tak samo szybko jak zabłysła. Lider zespołu, David Eugene Edwards, już od kilku lat konsekwentnie zmienia swoją muzykę, która z akustycznej, gotyckiej americany ewoluuje w jej połączenie z mocniejszym rockiem. A mnie się takie hałaśliwe oblicze Wovenhand bardzo podoba, bo przywołuje nie tylko uroki amerykańskiej prowincji, ale i surowość sali koncertowej.


13. Flotsam and Jetsam - Flotsam and Jetsam

Melodyjny thrash metal, który uprawia ta amerykańska kapela, to wciąż, jak się okazuje, dobry materiał, z którego uszyć można świetny album. Tym bardziej, że tym razem zespół bardziej śmiało poczyna sobie w thrashowej materii, a niektóre utwory są najostrzejsze od czasów debiutanckiej płyty. Nie ma tu oczywiście mowy o powrocie do przeszłości, ale jest za to mocne przełożenie akcentów, z posępnego heavy/power metalu na żywiołowy thrash.


12. Death Angel - The Evil Divide

Death Angel skreśliłem już osiem lat temu, po “Killing Season”. Zespół nagrywał kolejne nudne i jednostajne płyty, na których nic mnie nie interesowało. Stąd „The Evil Divide” to nie lada niespodzianka: pełen werwy, zróżnicowany, świetnie zagrany i zaaranżowany thrash metal, który nie tylko nie nudzi, ale powoduje, że najchętniej wraca się do tej płyty raz po raz. 



11. Krypts - Remnants of Expansion

Drugi album tych fińskich deathmetalowców jest wyraźnym krokiem w kierunku atmosfery. Zespół zwolnił tempo, dociążył brzmienie, zredukował melodie do minimum, czym spowodował, że przez słuchacza przetaczają się kolejne ciężąrówki gruzu. Jeśli do tego dodamy jeszcze atmosferę, która przywołuje pustkę wszechświata, powstanie bardzo dobry deathmetalowy strzał. Szkoda tylko, że taki krótki. 


10. Blood Incantation - Starspawn

Podobnie jak płyta z pozycji 11, debiut Blood Incantation jest bardzo krótkim albumem. Jak się okazuje po kontakcie ze „Starspawn”, można grać techniczny death metal, który pozbawiony jest wszelkich grzechów tego gatunku, a przede wszystkim plastikowego brzmienia. Kapela brzmi bardzo naturalnie, a to, co wyprawia się w tych utworach, prowokuje pytania o granice muzycznej wyobraźni. 


9. Schrottersburg - Ciało

Drugi album płockich nowofalowców to kontynuacja debiutu, ale w bardziej ascetycznym nurcie. Z zimnej muzyki kapeli znikły wszystkie ozdobniki i niepotrzebne melodie. Pozostał za to sam rytm, który kojarzy się z „Pornography” The Cure. Do tego miarowy puls basu i oszczędna praca gitary przepuszczonej przez maszynkę do robienia echa. Bardzo dobry kierunek, w którym liczy się przede wszystkim trans.


8. Eternal Champion - The Armor of Ire

Jeśli heavy metal ma przetrwać, to dzięki zespołom takim jak Eternal Champion. Zero tandetnych melodii, zero europejskiego brzmienia, zero grania do piwa. Ci Amerykanie grają gdzieś na pograniczu epickiego doomu i klasycznego heavy, dzięki czemu ich muzyka zaskakuje nietypowymi rozwiązaniami oraz bardzo wojowniczą atmosferą. Tu się nie stawia włosów na żel, ale filozofuje się za pomocą młota.



7. Sumerlands - Sumerlands

Podobny styl uprawia również kolejny debiutant, czyli Sumerlands. Ich album również zaskakuje i również nie zawiera niczego, co kojarzy się z europejskim, a zwłaszcza niemieckim metalem. Zespół nie gra topornych piosenek dla tępych odbiorców, ale łączy heavy metal z doomem, a nawet słyszalnymi przez niektórych wpływami gotyckiego rocka. Osobiście ich nie słyszę, ale być może jest coś na rzeczy.



6. High Spirits - Motivator

I znów heavy metal, ale tym razem przechodzący płynnie w hard rock i przywołujący nostalgię za latami 80. Chris Black, twórca i animator tego w zasadzie jednoosobowego projektu, postanowił ożywić ducha klasycznego amerykańskiego grania i udało mu się to jak mało komu. „Motivator” ma w sobie sporo elementów kiczu, ale wykorzystanych świadomie, co kojarzy mi się z podobnymi eksperymentami ze świata filmu.


5. Voivod - Post Society

Skoro dziś nagrywa się albumy trwające po pół godziny, dlaczego pominąć pięcioutworową epkę nagraną przez Voivod? Zespół dzisiaj jest na fali wznoszącej i znów nagrywa muzykę, która znalazła się na jego klasycznych albumach jak „Dimension Hatross” czy „Nothingface”. „Post Society” to pięć utworów technicznego, trudnego w odbiorze metalu, który łączy w sobie odważne struktury utworów, punkową energię oraz chłodną, kosmiczną atmosferę.

4. David Bowie - Blackstar

“Blackstar” okazał się pożegnalnym albumem Bowiego, co było dość dużym zaskoczeniem, gdyż artysta skrywał przed światem swoją chorobę nowotworową. Bowie pożegnał się ze światem w najlepszy z możliwych sposobów: nagrał album ambitny, niekomercyjny, pełen odniesień do muzyki awangardowej jak free jazz czy ambient. Nie jest to jednak muzyka, która operuje formą bez treści, artysta nagrał bowiem album, który umiejętnie połączył odważne poszukiwania z przystępną formą.

3. Khemmis - Hunted

Khemmis to młody zespół z USA, który już na swoim debiucie pokazał, w jaki sposób grać doom metal. Muzycy czerpią z tradycji Black Sabbath, spoglądają w stronę bagien Luizjany (sludge) oraz zadłużają się u Candlemass (epicki doom metal). Dzięki temu połączeniu okazało się, że w doom metalu nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Dodatkowym atutem „Hunted” są bardzo melodyjne i podniosłe partie wokalne.


2. Fates Warning - Theories of Light

Miejsce drugie należy się amerykańskim muzykom z Fates Warning, którzy udowadniają, że metal progresywny można grać po pierwsze, bez instrumentów klawiszowych, po drugie, bez karkołomnych solówek, a po trzecie bez eksponowania własnego ego. „Theories of Light” to album, który nie zadowoli fanów Dream Theater, ale z pewnością przyniesie sporo radości słuchaczom klasycznego heavy metalu. Bo metal na tej płycie to główny element.


1. New Model Army - Winter

Peleton zamykają weterani postpunka i nowej fali, New Model Army, którzy pokazują, że wartością w muzyce rockowej jest dzisiaj dojrzałość. Młode zespoły nie buntują się przeciwko niczemu, ale grają w talent show, lukę zajmują więc pokolenia ich rodziców. „Winter” to ścieżka dźwiękowa do upadającej cywilizacji europejskiej, która łączy w sobie punkową energię, folkową wrażliwość, naturalne, nieskażone komputerami brzmienie i ambitne poszukiwania muzyki alternatywnej. Nie ulega wątpliwości, że zajmuje ona w pełni zasłużone pierwsze miejsce.

Czy można wydać trzy płyty z rzędu i wszystkie świetne? Jeśli jest się Chrisem Blackiem, jest to możliwe. Sztuki takiej dokonał High Spirits, zespół, w którym Black obsługuje gitary, bas, perkusję i śpiewa, czyli robi absolutnie wszystko. Ale kto zna zespoły takie jak Nachtmystium, Pharaoh i Dawnbringer, wie, że człowiek ten nie stroni od różnych stylów muzycznych. Ale jego zainteresowania to głównie heavy i black metal, więc style dość od siebie odległe. Najbardziej eklektycznym jego zespołem jest bardzo interesujący Dawnbringer, natomiast High Spirits to hołd dla hard rocka i heavy metalu lat 80. Wyraźnie słychać w tej muzyce echa Thin Lizzy, Skorpions, wczesnego Def Leppard czy Saxon, a nawet łagodniejszych dźwięków opisywanych jako AOR (adult oriented rock – rock dla dziadów a la Foreigner). Wydany pięć lat temu debiutancki album „Another Night” okazał się nie lada sensacją na metalowej scenie, chociaż w zapatrzonym w ekstremalne dźwięki naszym kraju furory nie zrobił. Co więcej, gdy duża część europejskiego heavy metalu granego przez stare kapele brzmi obecnie sztucznie za sprawą zbyt skompresowanego dźwięku, High Spirits jest ożywczym spirytusem w natłoku skisłego, śmierdzącego siarą wińska.

W starej Europie liczą się przede wszystkim zespoły familijne, czyli Sabaton, Avantasia lub Hammerfall, grające i dla młodzieży, i dla jej rodziców, dla których heavy metal to kwadratowe brzmienie i disneyowskie melodie. Nie od dzisiaj wiadomo, że za Oceanem gra się po prostu lepiej, może to kwestia przestrzeni, którą oferuje ten ogromny kraj. High Spirits wpisuje się więc w ten naturalnie brzmiący, melodyjny heavy metal i hard rock. Słuchając trzeciego albumu zespołu, zatytułowanego „Motivator”, trudno zresztą określić granicę, gdzie jedna stylistyka się kończy, a druga zaczyna. Bardziej hardrockowy jest z pewnością niezwykle przebojowy „Do You Wanna Be Famous”, za to pierwszy po krótkiej introdukcji kawałek „Flying High” to stuprocentowy heavy metal! Z kolei „Haunted By Love” zaczyna się miarową perkusją i dudniącym basem w stylu Judas Priest z początków lat 80. skrzyżowanym z Def Leppard. High Spirits jest więc wehikułem czasu, który wiezie swoich słuchaczy wprost do początków ósmej dekady lat 80., gdy jeszcze nikomu nie śniło się o death metalu, a kapele thrashowe kupowały pierwsze instrumenty. Trzydzieści lat temu Chris Black z kolegami wypełniałby stadiony, dziś gra w swojej niszy, w której czuje się pewnie i nie potrzebuje rozgłosu.

A dlaczego „Motivator” jest tak dobrym albumem? Z tych samych powodów co „Another Night” i „You Are Here” – poprzednie płyty kapeli. Każdy utwór zawarty na najnowszym krążku mógłby być przebojem, każdy jest bardzo melodyjny i chwytliwy, każdy również zaskakuje wykonawczym luzem i radością grania. Tu nie trzeba udowadniać swojej awangardowości, ani ścigać się w biegu po sławę i pieniądze, tu gra się płynący prosto z serca hard & heavy. Brzmi to wszystko naturalnie i szczerze, bo nie wpisuje się w żadną obowiązującą modę. Dźwięk na albumie jest żywy, pozbawiony komputerowego wspomagania, chociaż nie mam pojęcia, jakich zabawek użyto w studiu. Nawet gdyby nagrywano z użyciem elektroniki, fakt ten nie przeszkadza, bo w ogóle go nie słychać. Piosenki brzmią więc niezwykle energicznie, a krótki czas trwania albumu (niewiele ponad pół godziny) powoduje, że chętnie słucha się go kilka razy z rzędu.

Tradycyjny heavy metal podobno nie ma już nic do zaoferowania. Owszem, jeśli liczy się na starych wyjadaczy z wymienionych na początku kapel, tak to pewnie wygląda. Inaczej sprawa ma się z High Spirits. Tutaj, niczym na okładce „Motivatora”, lot dopiero się zaczyna.

High Spirits, Motivator, High Roller Records, 2016.

Miesiąc temu jeszcze nic nie wiedziałem o zespole Khemmis. Nie wiem, jaki wniosek z tej informacji wyciągnie czytelnik, ale jestem przekonany, że zdecydowana większość tych, którzy patrzą w tej chwili na te słowa, również nic o tym zespole nie wie. A to poważny błąd. Na ile poważny, ocenić można po zetknięciu się z muzyką kapeli. Tę zaś tworzą czterej panowie z Denver w Stanach Zjednoczonych. Grają doom metal, a na swoim koncie mają dwie płyty, z których pierwsza ukazała się rok temu. W październiku zaś ujrzał światło dzienne następca debiutu „Absolution” – „Hunted”. Ja jednak dowiedziałem się o tym wszystkim zupełnie przypadkowo, z internetów. Przeglądając jutuba, natknąłem się bowiem na podpowiedź zilustrowaną wyjątkowo barwną, komiksową okładką. Ci, którzy zainspirowani obrazkami, sięgali po płyty, wiedzą, o czym piszę. Im bardziej ciekawy obraz, tym bardziej niebanalnej spodziewamy się muzyki. Chociaż często to prawo zawodzi, w przypadku Khemmis sprawdziło się, i to z nawiązką. Jasne, że ilustracja przedstawiająca starego dziada i towarzyszące mu kościotrupy na koniach nie zwiastuje poezji śpiewanej, więc przygotowany byłem na spotkanie z muzyką metalową.

Jak wspomniałem już we wstępie, zespół Khemmis gra doom metal. I słysząc doom metal, najczęściej podpowiadamy w myślach: Black Sabbath i Candlemass. Kapele inspirowane przez zespół Iommiego zwykle przemycają bluesowe nawiązania, a ich muzyka spowita jest narkotyczną atmosferą. Te zaś, które za swoich mistrzów obrali Szwedów z Candlemass, skupiają się z kolei na kreowaniu podniosłej atmosfery, natomiast ich utwory mają charakter minorowych pieśni. I tak w uproszczeniu trzeba by nakreślić dwa główne nurty tradycyjnego doom metalu. Khemmis zachwycił zaś faktem, że nie mieści się jednoznacznie po żadnej ze stron. Jak się okazuje, można zrobić na tyle duży rozkrok, aby połączyć rockową naturalność Black Sabbath z wystudiowaną elegancją Candlemass, przy czym nie brzmiąc jak inne grupy inspirujące się wyżej wymienionymi kapelami.

Gdy Khemmis zaczyna grać w średnich tempach, bardziej przypomina zwolnione o połowę Thin Lizzy, niż ponurą gromadkę Black Sabbath. Gitarowe riffy, chociaż ciężkie i naturalnie brzmiące, różnią się nieco od toporności wygrywanych przez Tony’ego Iommiego. Główna różnica bierze się z faktu wykorzystywania ornamentyki dźwiękowej, tak charakterystycznej dla pierwszej z wymienionych kapel. Efekt jest bardzo ciekawy, szczególnie gdy na tle ciężkich riffów gitara prowadząca zaczyna grać harmoniczne, złożone z dwudźwięków solówki. Natomiast gdy zespół zwalnia tempo, serwując ponure pieśni, nie skręca w stronę heavymetalowych melodii, a raczej wciąż pozostaje w rejonach melodyki bardziej rockowej, a nawet klasycznej. Te drobne, wydawałoby się, zabiegi powodują, że Khemmis jest grupą oryginalną, mimo że wciąż porusza się w bardzo wąskim gatunku muzycznym, jakim jest doom metal.

Na omawiany materiał składa się pięć utworów, które trwają niewiele ponad czterdzieści minut, co w doom metalu jest normą. Nikt tutaj nie zamierza się spieszyć, więc do wysłuchania całego albumu potrzeba cierpliwości oraz chęci zostania z muzykami dłużej niż radiowe trzy minuty. Głównym atutem, oprócz intrygującej muzyki, o której było przed chwilą, jest wokal Phila, który – podobnie jak na ostatnio recenzowanym przeze mnie debiucie Sumerlands – nie pieje falsetem, osiągając wysokie rejestry. Głos wokalisty jest naturalny: ani przesadnie wysoki, ani niski, potrafi jednak zabrzmieć przejmująco. Phil śpiewa, jak to mówią, pełną piersią, co nadaje hymnicznym utworom kapeli wyjątkowo szlachetnego charakteru. Potrafi także na tle dość prostych gitarowych riffów położyć trudne i niebanalne linie melodyczne, dzięki którym utwory kapeli są tak wyjątkowe. Niekiedy, we fragmentach „Candlelight”, „Three Gates” i „Beyond the Door”, pojawiają się agresywne partie, których w porównaniu do debiutanckiego albumu jest zdecydowanie mniej. I chyba dobrze, bo dzięki temu „Hunted” brzmi spójnie. Na „Absolution” bowiem dominował sludge wymieszany ze stonerem, tutaj akcent położony został jednak na klasyczny doom metal.

Poprzednie zdanie nie świadczy jednak wcale, że „Absolution” był złym albumem. Wręcz przeciwnie, ostatnio nieczęsto się zdarza, aby kapela wydała rok po roku dwa bardzo dobre krążki. Jednak „Hunted” w porównaniu z debiutem brzmi bardziej tradycyjnie, czego dowodem jest ograniczenie wrzeszczących wokali do minimum. W rezultacie drugi album Khemmis jest jednym z jaśniejszych punktów na scenie metalowej w bieżącym roku. Aby się o tym przekonać, nie trzeba wiele. Wyłączcie w końcu na chwilę nową Metallikę (którą oceniam coraz niżej) i odważcie się wejść w świat Khemmis. Zostaniecie tam na dłużej, a stary mag z okładki przyśni się wam niejeden raz.

Khemmis, Hunted, 20 Buck Spin, 2016.

Nie wierzyłem, że ten album się uda. Gdy osiem lat temu Testament wracał po dłuższej przerwie, mając na koncie wydany jeszcze w XX wieku świetny album „The Gathering”, srodze się rozczarowałem. I nie chodzi o fakt, że „The Formation of Damnation” nie był tak intensywny jak jego poprzednik. Przecież „The Ritual” z 1992 roku udowodnił, że w łagodnych odmianach muzyki metalowej panowie radzą sobie doskonale. Natomiast ostatnie dwie płyty Amerykanów wydane zostały dla Niemców, a ci z natury są sentymentalni, zwłaszcza zaś fani metalu. Skąd ten sentymentalny wymiar tych albumów? Otóż, zespół połączył w nich wszystkie swoje oblicza: i to wczesne, thrashmetalowe, i to środkowe, łagodniejsze, w końcu również drobne ciągoty do bardziej ekstremalnego grania, które pojawiały się na „Low” i „Demonic”. Zrobił to zaś, uśredniając cały rezultat. I zamiast usłyszeć elektryzujący thrash metal, mogliśmy spożyć letnią papkę, technicznie doskonale zrealizowaną, ale niebudzącą żadnych emocji. W dodatku na poprzedniej płycie – „Dark Roots of the Earth” kapela niepotrzebnie wydłużyła utwory. Nie czekałem więc na „Brotherhood of the Snake”, ale z ciekawości posłuchałem promujących go utworów.

I tu nie było niespodzianki. Ujawniony jako pierwszy numer z nadchodzącego albumu utwór tytułowy ani mnie nie zachwycił, ani nie zniesmaczył. Ot, przeciętny kawałek z plastikowym brzmieniem dla łysiejących metalowców. Potem pojawił się „The Pale King”, który bardzo dobrze rozwijał się do połowy, potem koncertowo tracił impet. Pół dobrej piosenki na dwie nie rokowało dobrze, więc postanowiłem nie zawracać sobie głowy nowym Testamentem. Jednak splot okoliczności spowodował, że jakimś cudem przesłuchałem „Brotherhood of the Snake” i powoli się do niego przekonałem. Nie, nie jest to płyta wybitna, bo za takie uważam „The New Order”, „The Ritual” oraz „The Gathering”, ale jest niezła, w porywach dobra. Zespół przełamał impas, który pojawił się na poprzednich wydawnictwach i chociaż wiadomo, że najlepsze chwile ma za sobą i prochu już nie wymyśli, uznaję jego najnowszą płytę za udaną. W kontekście całego wydawnictwa te dwa znane już przedtem utwory nie brzmią nawet tak źle, jak na początku. Starsi panowie postarali się, aby ich muzyczna wizja tym razem była spójna i przekonująca.

Zacząć trzeba od tego, że „Brotherhood of the Snake” jest płytą nierówną i bez żalu można by wyrzucić z niej kilka utworów. Do najmniej przekonujących punktów programu należą z pewnością „Stronghold” (wbrew tytułowi) i „Black Jack”. Są po prostu przeciętne: ani agresywne, ani specjalnie melodyjne. Natomiast melodyjności nie można odmówić najłagodniejszemu na płycie, niezwykle rytmicznemu, nagranemu w średnich tempach „Born in a Rut”. O taki Testament walczyłem – powiedziałby bohater marszów KOD. Walczyłem również o taki Testament, jaki usłyszeć można w Neptune’s Spear” – bezdyskusyjnie najlepszym utworze na płycie, który iskrzy się od pomysłów, w tym gitarowych solówek, i radości grania. Natomiast do najbardziej dynamicznych kawałków należą rozpędzone niczym radziecki czołg „Centuries of Suffering” i ostatni na płycie „The Number Game”. Te numery śmiało pasowałyby na „The Gathering”. Cieszy mnie również fakt, że Chuck Billy śpiewa, co prawda agresywnie, ale melodyjnie, zaś partie bardziej agresywne pojawiają się jako ozdobniki. Dzięki temu udało się uzyskać jednoznacznie thrashmetalowe oblicze albumu.

Co mi jeszcze do końca nie pasuje, to brzmienie. Przecież grają tu takie tuzy jak geniusz gitary basowej – Steve DiGiorgio i geniusz perkusji – Gene Hoglan. Natomiast dźwięk na płycie jest plastikowy, co powoduje, że bas słychać zupełnie w tle, a perkusja staje się brzmieniowo jednorodna. Przydałoby się w tę muzykę wpuścić trochę więcej powietrza, w czym pomógłby – paradoksalnie – mniejszy budżet. Rozumiem, że tendencje w nagrywaniu komercyjnych odmian metalu i rocka są takie, aby jak najbardziej kompresować dźwięk, ale z tego powodu barwa większości albumów staje się nie do odróżnienia: tracą one swój indywidualny charakter. Młode, podziemne kapele ten błąd pojęły już jakiś czas temu i starają się, szczególnie w death czy black metalu, zabrzmieć organicznie, natomiast starym dziadom brak odwagi, by podjąć ten krok. Niemieccy fani się obrażą? Osobiście bym się nie przejmował. W końcu ci mają swojego Kreatora, który na kilku ostatnich płytach przygrywa im bawarskie melodyjki do piwa.

Testament, Brotherhood of the Snake, Nuclear Blast 2016.

Wytwórni Relapse do tej pory z heavy metalem nie kojarzono. To zasłużona już dla ekstremalnego metalu stajnia, znana przede wszystkim z nieortodoksyjnych odmian łomotu jak grindcore, mathcore czy sludge. Jedno łączy zdecydowaną większość albumów wydanych przez tę firmę: zero popeliny, a zamiast jałowych wycieczek w stronę metalowej konfekcji dla Niemców konkretne dźwięki, pełne szaleństwa i pasji. Obecność heavymetalowego bandu może w tym kontekście dziwić, bo nurt ten – już do cna wyeksploatowany – z awangardowymi poszukiwaniami nie ma nic wspólnego. Jednak, jak pokazuje debiutancki album pochodzącej z niebytu kapeli Sumerlands, można nagrać heavymetalowy krążek, który daleki jest od średniej światowej. Próżno na nim szukać radosnych melodyjek jak u Finów z Sonaty Arktiki, próżno również tęsknić za kwadratowym graniem w stylu Sabatona (swoją drogą, że do tej pory nikt jeszcze nie dał im medalu z kartofla za bycie najgorszą kapelą heavymetalową wszech czasów?). Sumerlands to album zapatrzony w złote lata czystego jak łza heavy metalu, ale z drugiej strony jest w nim coś dziwnego.

Zespół ten dla znających się na rzeczy nie powinien być jednak tworem anonimowym, gdyż za śpiew odpowiedzialny jest w nim niejaki Phil Swanson, autor wokaliz na płytach domowego Atlantean Kodex. Ci, którzy znają tę kapelę, mogą spodziewać się, że na debiucie Sumerlands nie będzie również żadnych piszczących, falsetowych partii. Są również tacy, którzy porównują jego wokal do Carla McCoya z Fields of the Nephilim. Osobiście sądzę, że to porównanie dokonane jest nieco na wyrost, ale rozumiem intencje. Śpiew Swansona jest bowiem głęboki, a bardziej niż weterana gotyckiego rocka przypomina wokale Briana Rossa z legendy brytyjskiego heavy metalu – Blitzkrieg. Jest w podobny sposób niewymuszony i słychać w nim emocje dojrzałego człowieka. Miejscami jego barwa przypomina również późnego Ozzy’ego Osbourne’a – bardziej z solowych płyt, niż z Black Sabbath. Jeśli do tej interesującej i mało typowej jak na klasyczny heavy barwy dodamy bardzo ciekawe, nieco melancholijne melodie, rzecz jawi się naprawdę interesująco. Między innymi z tego powodu stwierdziłem na początku, że „Sumerlands” jest płytą nieco dziwną.

Tę dziwność słychać jeszcze w konstrukcji gitarowych riffów, czerpiących z dokonań brytyjskiego heavy metalu lat 80., ale i od grup amerykańskich jak Queensryche czy Omen. Słychać więc w tej muzyce i echa prostego, melodyjnego metalu i grania bardziej progresywnego, zwłaszcza jeśli chodzi o to, co dzieje się między wierszami. Nie jest to więc muzyka agresywna, ale dość stonowana, nie epatuje nadmiernym hałasem i zgiełkiem, jak czynią to niezgrabnie zespoły niemieckie. Brak tu również kwadratowych zagrywek i przesadnie cyfrowego brzmienia. To ostatnie w tradycyjnym graniu przeszkadza jak mało co, powodując, że muzyka brzmi bezdusznie. I jeżeli pamiętacie debiut Amerykanów z Züül, możecie w dobry sposób określić to, co dzieje się na pierwszym albumie ich kolegów z Sumerlands. Z jedną różnicą: Züül byli barbarzyńscy, nieokrzesani i dzicy, a Sumerlands są szlachetni i stonowani. Jednych i drugich zaś łączy dbałość o porządne melodie, akustyczne brzmienie i nostalgia za złotymi latami heavy metalu. Już pierwszy riff rozpoczynający „The Seventh Seal” – pierwszy numer na płycie – przywołuje „Ain’t Talking ‘bout Love” Van Halen, a dalej jest równie szlachetnie. Utwory płyną (szkoda, że jest ich tylko osiem, w tym instrumentalne outro na koniec), łącząc w sobie i siłę, i smutek. Szkoda tylko, że album kończy się po trzydziestu dwóch minutach.

Sumerlands, Sumerlands, Relapse Records 2016.

Metallica jest jak Lech Wałęsa. Niegdyś wielka, dzisiaj próbująca co jakiś czas zaznaczyć fakt, że nadal jest zjawiskiem ważnym. I podobnie jak w przypadku Wałęsy, zasługi tego amerykańskiego zespołu są skutkiem genialności czy wizjonerstwa, ale rzemieślniczego, robociarskiego podejścia do rzeczywistości i ogromnego wyczucia chwili. Nazwani w latach 80. królami thrash metalu, chłopcy z Metalliki zapełniali stadiony, powodując westchnienia dziennikarzy muzycznych, do tej pory interesujących się popem. W 1991 roku, wydając „Czarny album”, ci już dojrzali, ale jeszcze nie zdziadziali panowie, udowodnili, że popkultura jest odpowiednim miejscem dla zespołu metalowego. I to nie tylko kwestia koszmarnej ballady „Nothing Else Matters”, ale całego albumu, który był pożegnaniem z estetyką thrash metalu i szokiem dla wielu fanów. Szok ten pogłębił się pięć lat później, gdy światło dzienne ujrzał „Load”, ostatni dobry (osobiście uważam go za najlepsze, co zdarzyło się Metallice w ich karierze) album zespołu, na którym estetykę metalową bardzo umiejętnie połączono ze światem bluesa, country, grunge, a nawet amerykańskiego songwritingu. I w tym momencie skończyła się wielka Metallica.

Rok później ukazał się suplement do wyżej wymienionej płyty – „Reload” – po czym nastąpił etap odcinania kuponów, czyli składanka coverów (stara epka wzbogacona o ponad godzinę nowego materiału) i niesłuchalny album koncertowy „S & M”, na którym brzmienie Metalliki zderzyło się z orkiestrą symfoniczną. Osobie, która wpadła na łączenie metalu z symfonią, należałoby zafundować jakieś karne wczasy połączone ze słuchaniem najbardziej groteskowych zespołów tego typu. O pierwszym powrocie Metalliki do korzeni zaczęło się mówić w roku 2003, gdy zespół wydawał „St. Anger”. I chociaż trzeba pochwalić panów za otwartość na eksperymenty, przyznać trzeba, że ten akurat okazał się nieudany. Drugim powrotem do korzeni miał być przedostatni album studyjny „Death Magnetic” („Lulu” nie liczę), ten zaś zirytował wielu fanów kiepskim brzmieniem i potworną nudą lejącą się z głośników. Co z tego, że muzyka kapeli była tutaj szybsza i bardziej metalowa, nie sposób było przesłuchać jeśli całości albumu? I do trzech razy sztuka, bo najnowszy krążek kapeli „Hardwired… to Self-Destruct” miał być kolejnym powrotem do korzeni.

Na pierwszy ogień poszedł tytułowy singiel, który trwał zaledwie trzy minuty i stanowił dość groteskowy przykład produktu metallikopodobnego. Ta, bardziej wprawka muzyczna, niż kompozycja kapeli aspirującej do bycia zjawiskiem, łączyła w sobie thrashmetalowy riff i melodię żywcem zapożyczoną od jakiegoś kampusowego punkrockowego zespołu z USA. Potem okazało się, że płyta zawierać będzie prawie 80 minut muzyki i ukaże się na dwóch krążkach. Z lektury listy kawałków wynikało, iż reszta numerów będzie dość długa, co napawało raczej obawą niż nadzieją. Wielu spodziewało się szeregu nudnych „kloców”, jakie pojawiły się na „Death Magnetic”. Niespodziewanie dwa następne ujawnione kawałki spotkały się z optymistycznym przyjęciem. „Moth into Flame” i „Atlas, Rise!” emanowały bowiem niespotykaną od dawna w Metallice energią i radością grania. Pojawiły się w nich nawet thrashmetalowe riffy; ten drugi w dodatku mógł zaskakiwać cytatami z twórczości Iron Maiden. Te trzy piosenki sugerowały, że zapowiadany album jawił się jako realny powrót do thrashu, i w tym miejscu wielu żywiło nadzieje na taki obrót spraw. W końcu nadszedł 18 listopada i można było zweryfikować swoje oczekiwania.

Ci, którzy spodziewali się ponownego romansu kapeli z estetyką thrash metalu, mogą poczuć zawód. Bowiem oprócz przedpremierowych piosenek jedynie utwór finałowy – „Spit Out the Bone” – można było w ten sposób zaklasyfikować. W dodatku kawałek ten jest niezaprzeczalnie najjaśniejszym momentem omawianego albumu: jest agresywny i zadziorny. Jaka jest więc reszta „Hardwired”? Patrząc na album całościowo, przyznać trzeba, że najbliżej mu do okresu pomiędzy „Czarnym albumem” a „Load”, z pewnymi nielicznymi spojrzeniami w przeszłość. Nie ma jednak mowy ani o agresji „Kill’em All”, ani o ponurych melodiach wypełniających „Master of Puppets”. Te bardziej bezpośrednie i szybkie fragmenty płyty i tak są dość łagodne i możliwe do zaakceptowania przez szerokie audytorium, które metalu nie słucha, czyniąc wyjątek jedynie dla bohaterów tej recenzji. Na płycie dominują więc tempa wolniejsze i dość ciężkie riffy, odnoszące się do takich utworów jak „Sad but True” czy „Wherever I May Roam”. Takimi udanymi powrotami do tej stylistyki są „Dream No More” i „Murder One”. Słychać w nich w dodatku wpływy Corrosion of Conformity czy nowe oblicze Alice in Chains. Dzięki temu są niezwykle chwytliwe i przywołują nieśmiertelne dziedzictwo Black Sabbath. Pozytywnie zaskakuje również najdłuższy na płycie „Halo of Fire”. W tym ośmiominutowym kawałku wyraźnie usłyszeć można trzyczęściową strukturę i kilka zdecydowanych zmian nastroju. Na plus zaliczyć też trzeba brzmienie płyty, które jest miłą odmianą po nieudanych w tym względzie „St. Anger” i „Death Magnetic”.

Natomiast zdecydowaną wadą „Hardwired” jest czas trwania płyty. Gdyby wyrzucono pięć utworów („Now That We’re Dead” z pierwszego krążka i pierwsze cztery z drugiego), rezultat byłby lepszy. Szkoda również, że panowie rozciągnęli swoje utwory ponad miarę, bo skutkiem tego działania nie jest zwiększenie liczby wątków, ale nadmierne powtarzanie tych samych motywów. Innym czynnikiem obniżającym ocenę jest gra Kirka Hammetta, który już od dawna nie zagrał żadnej, chociażby minimalnie interesującej, partii solowej. Te można było wyrzucić zupełnie, bo męczy fakt, że w każdym utworze słyszymy te same sekwencje powtarzających się trzech – czterech dźwięków. Regres przeszedł również Lars Ulrich, którego jednostajne pukanie w zestaw perkusyjny nie irytuje jedynie w wolniejszych kompozycjach. Natomiast podkręcenie tempa powoduje zgrzytanie zębów słuchacza. Ulrich nigdy wirtuozem nie był, tu natomiast popisuje się absolutnym brakiem feelingu.

Niezaprzeczalnie „Hardwired… to Self-Destruct” jest najlepszą płytą Metalliki od dwudziestu lat, co nie było trudne przy „osiągnięciach” takich jak „St. Anger” lub „Death Magnetic”. Natomiast nie spodziewajmy się cudu, a tym byłby powrót do lat świetności. Te panowie mają dawno za sobą. Trudno przeskoczyć spadek umiejętności i kompozytorskich, i technicznych. Skoro Hammett (kto, do cholery nazwał go jednym z najlepszych gitarzystów na świecie?) i Ulrich obniżyli loty, a zawsze byli tylko rzemieślnikami, kwartet z Kalifornii nigdy już wielkiego dzieła nie nagra. Najnowsza płyta Metalliki jest więc poprawnie nagrana i zagrana, w dobrym znaczeniu melodyjna i chwytliwa. Kura nigdy latać nie będzie, więc cieszmy się, że chociaż tym razem jest tłusta.

Metallica - Hardwired... to Self-Destruct, Blackened 2016.

Gdy kilka miesięcy temu pojawiły się pierwsze konkretne informacje na temat nowego albumu New Model Army, niektórzy przecierali oczy ze zdumienia. Zespół zapowiedział bowiem powrót do mocniejszego, bardziej wyrazistego grania, jakim parał się na pierwszych wydawnictwach, którymi definiował na początku lat 80. muzykę nowofalową. I w zasadzie od lat 90. kapela nieco zmieniła swoje utwory, bardziej stawiając na przestrzeń i atmosferę niż na mocne rockowe uderzenie. Albumy takie jak „Love of Hopeless Causes” czy „High” zawierały tylko pojedyncze żwawsze piosenki, a w głównej mierze skupiały się na kreowaniu klimatu. I chociaż zdarzył się zespołowi bardziej bezpośredni materiał („Today is a Good Day” z 2009 roku), na poprzednim regularnym wydawnictwie zatytułowanym „Between Dog and Wolf” muzycy zagrali tak nostalgicznie, jak jeszcze nigdy dotąd. „Winter” miała być odmianą, chociaż zapowiadający płytę utwór tytułowy jeszcze do końca nie odkrywał kart. Jak więc wygląda prawda?

New Model Army nigdy nie nagrali albumu, który byłby nieciekawy czy kiepski. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Ponadto zespół ten jest nazbyt świadomy własnej twórczości, aby mechanicznie przenosić się w lata 80. Nie ma więc mowy o jakimś kopiowaniu pomysłów z przeszłości. Jedno jest jednak pewne, „Winter” to najbardziej dynamiczne wydawnictwo kapeli od czasów… Właśnie, od kiedy? Pomijając „Today is a Good Day”, trzeba stwierdzić, że zespół nie grał tak drapieżnie od przełomu lat 80. i 90., czyli od „Impurity”, a nawet „Thunder and Consolation”. Nie zwiastuje tego faktu jeszcze pierwsze nagranie – „Beginning” – ale już drugi numer – „Burn the Castle”  - to punkowy rocker, w którym Justin Sullivan śpiewa na krawędzi krzyku, z mocną chrypką. I takich energicznych piosenek jest na „Winter” o wiele więcej niż na płytach poprzednich. Dość by wymienić jeszcze takie tytuły jak „Eyes Get Used to the Darkness”, „Born Feral”, „Devil”, „Echo November” czy finałowy „After Something”. To nie znaczy jednak, że pozostałe utwory to liryczne ballady. Z pewnością nie są to utwory bezpłciowe, od których roi się scena muzyki indie zaludniona przez zniewieściałych chłopców śpiewających falsetem o swoich smartfonach. New Model Army to dziady, a dziady dzisiaj są bardziej świadome, męskie i zbuntowane niż nastoletni chłopcy: odwrotnie niż jeszcze 20 lat temu.

„Winter”, w odróżnieniu od większości rockowych albumów nagrywanych w ostatnich latach, to płyta niezwykle zróżnicowana i obdarzona świadomą dramaturgią. Nie chodzi nawet o konstrukcję utworów, chociaż i ta nie jest banalna. Piszę tu o dramaturgii tego godzinnego wydawnictwa, która w trzynastu numerach nie zawiera ani minuty nudy. Dzisiaj to osiągnięcie prawie że niemożliwe. Nie ma tu miejsca, aby przeanalizować układ piosenek, ale wystarczy jedno przesłuchanie płyty (osobiście zbliżam się do dziesięciu), aby uznać, że „Winter” jest spójną całością. I zapewniam, że pierwszy kontakt z tym albumem to dopiero początek przygody, ponieważ sporo się na nim dzieje, również na drugim i trzecim planie, gdzieś w tle, co najłatwiej odkryć, korzystając ze słuchawek.

Co więc dzieje się na „Winter” poza tymi wymienionymi już utworami? Mam wrażenie, że album ten jest najbardziej „amerykańskim” wydawnictwem New Model Army. Ten zawsze do bólu brytyjski zespół brzmi tutaj miejscami jak rasowy folkowy band z południa USA. A niektóre momenty płyty kojarzyć się mogą ze sceną gothic americana. Tak dzieje się na przykład w „Drifts”, który dodatkowo zaskakuje atmosferą niczym z pieśni Nicka Cave’a. Ten specyficzny klimat zresztą rozpoczyna cały album; „Beginning” to długi, ponad siedmiominutowy kawałek, w którym na początku słyszymy przesterowany bas i głęboki śpiew Sullivana. Utwór rozwija się powoli: pojawiają się gitary, później słyszymy fortepianowe akordy, napięcie zaś powoli wzrasta aż do dramatycznego, w zasadzie gotyckiego finału. Natomiast wszystkie utwory łączy jeden wspólny mianownik, którym są emocje. New Model Army zawsze grali muzykę romantyczną (w odróżnieniu od sentymentalnej, czyli płaczliwej), w której słychać było i bunt, i zaangażowanie. Nie inaczej jest na „Winter”, jedynie jeszcze bardziej intensywnie. Emocje te przekładają się na piękne i przebojowe melodie i na teksty, w których głównym bohaterem zdaje się być natura.

Ostatnią kwestią jest brzmienie. Dzisiejsze standardy przyzwyczaiły wielu słuchaczy do sztucznego, wystudiowanego dźwięku. Natomiast słuchając najnowszego albumu Brytyjczyków, odnoszę wrażenie, że znajduję się razem z nimi w sali prób. Brzmienie jest bezpośrednie, akustyczne, oparte na dudniącej gitarze basowej i perkusji, która absolutnie nie brzmi jak z komputera (komputer to kolejna bolączka współczesnego rocka produkowanego jak z taśmy). Wokal znajduje się na pierwszym planie, blisko słuchacza, gitary brzmią surowo, natomiast dodatkowe instrumenty, takie jak fortepian, skrzypce i syntezatory, pojawiają się niezwykle rzadko i wybrzmiewają gdzieś w tle. Na tle dzisiejszej skomercjalizowanej i wyzutej z ducha rockowej sceny „Winter” jawi się więc jako fenomen: płyta uduchowiona, dynamiczna, emocjonalna, męska, a przede wszystkim nieoglądąjąca się za jakimikolwiek modami. Bo te są dla gówniarzy, nie dla mężczyzn. Dla mnie to płyta roku (jeszcze trwającego) i jeden z najlepszych albumów New Model Army w całej ich historii.

New Model Army, Winter, Attack Attack Records, 2016.

Mówiąc o progresywnym metalu, przede wszystkim podaje się przykład Dream Theater, zespołu, który już od wielu lat nie nagrał niczego interesującego. Popularny pogląd na tę muzykę zawiera się w kilku obowiązkowych elementach: tasiemcowych, nudnych utworach, wszędobylskich instrumentach klawiszowych oraz solówkach dłuższych niż niejedna piosenka. I tak faktycznie grają panowie z Dream Theater. Jednak to nie oni wymyślili proch i ten gatunek, który nie musi być tak straszny, jak go malują. Zespołem, któremu należy się szacunek za sformatowanie nowego gatunku, jest Fates Warning, amerykańska grupa powstała w 1983 i mająca na swoim koncie dwanaście albumów studyjnych. Ich debiut, „Night on Bröcken” ukazał się rok później, ale to nie on stał się kamieniem milowym zespołu. Styl grupy, leżący na przecięciu amerykańskiego heavy metalu, hard rocka oraz rocka progresywnego, wykuwał się na płytach takich jak „The Spectre Within”, „Awaken the Guardian” czy „Parallels”. To one więc zdefiniowały muzykę zespołu.

A w muzyce tej nigdy nie było miejsca na pretensjonalne popisy gitarowe czy symfoniczne pasaże instrumentów klawiszowych. To nie Dream Theater, którzy co prawda, mają na swoim koncie kilka udanych albumów, ale już dawno się zagubili. W pierwszej fazie twórczości Fates Warning dominował jednak heavy metal z tej samej szkoły co Queensrÿche. Natomiast pod koniec XX wieku i w początku następnego stulecia akcenty się przesunęły, a w dźwiękach kapeli coraz silniej zaznaczały swoją obecność dłuższe i spokojniejsze formy. Zespół także nigdy poważnie nie rozczarował, chociaż zdarzały się w jego karierze albumy mniej pasjonujące. Panowie nie mają na swym koncie ewidentnych gniotów, które przecież zdarzają się w dyskografiach większości wykonawców. Fakt ten to kwestia talentu, trzeba to przyznać, chociaż pewnie nie każdy lubi akurat takie dźwięki. Osobiście również preferuję muzykę prostszą, ale Fates Warning jest tym wyjątkiem, który z metalu progresywnego nie robi areny do prezentowania nudnych suit, i dlatego mi się podoba.

Słychać to wyraźnie na „Theories of Flight”, który jest bez wątpienia jednym z najlepszych krążków w niekrótkiej przecież karierze kapeli. Od debiutu minęły, bagatela, trzydzieści dwa lata, a Fates Warning nagrywa album, który rzadko kiedy zdarza się zespołom o tak długiej i bogatej historii. Powiem drugi raz, to kwestia talentu. A dlaczego „Theories of Flight” to jeden z lepszych albumów Amerykanów? Przypatrzmy się tylko. Rzadko kiedy zdarza się, aby wydawnictwo muzyczne posiadało aż tak spójną wizję, a przy tym zróżnicowaną muzykę. I co chyba najważniejsze, słuchając Fates Warning, nie zapominamy, że chodzi o heavy metal! Już dawno nie zdarzały się zespołowi tak drapieżne kompozycje jak „White Flag”, Like Stars Our Eyes Have Seen” czy „SOS”. Przy czym drapieżne, nie znaczy ekstremalne. Heavymetalowa konwencja wymaga jednak melodyjnych linii wokalnych. A melodie te są naprawdę atrakcyjne, co nie jest regułą w tym gatunku. Nie stawiają więc panowie na pierwszym miejscu wątpliwej wirtuozerii, zaniedbując to, co w piosence najważniejsze: linii melodycznej. Udaje się im to nawet w dwóch długich, ponad dziesięciominutowych utworach: „The Light and Shade of Things” i „The Ghosts of Home”.

Ten pierwszy charakteryzuje się ciekawą klamrą kompozycyjną, zamykającą dynamiczny środek w melancholijnej introdukcji oraz kodzie. Drugi zaś nieco kojarzy się z Genesis z ery Petera Gabriela, oczywiście brzmieniowo to utwór metalowy. Nie sposób na „Theories of Flight” wyróżnić in plus lub in minus żadnego utworu. Już rozpoczynający płytę „From the Rooftops” zwiastuje, że jeśli po drodze nic złego się nie stanie, czeka nas wyjątkowo interesująca godzina muzyki. Utwór ten rozkręca się powoli, zaczynając od spokojnych, akustycznych akordów gitary, jednak za parę chwil zmienia się w wielowątkowy, siedmiominutowy kawałek, w którym jest miejsce na energiczne granie, jak i na chwile uspokojenia. Drugi z kolei, „Seven Stars”, to jeden z najbardziej przebojowych utworów grupy, w którym znalazły się nawet gitarowe zagrywki przywołujące na myśl Paradise Lost!

Zespół na „Theories of Flight” nie stracił więc muzycznej tożsamości, a mimo długiej historii nagrał płytę, która nie jest ani odcinaniem kuponów od czasów dawnej chwały, ani niestrawnym eksperymentem. To dojrzała, ale nie przejrzała muzyka, wciąż chwytająca za serce radością z grania, świetnie i dynamicznie brzmiąca. Jeśli ktoś ma wątpliwości, jak powinien brzmieć metal progresywny bez całego bagażu pretensjonalności, czułostkowości i zbędnych popisów instrumentalnych, niech sięgnie po „Theories of Flight”, o którym wiadomo już, że jest jednym z najlepszych albumów w historii Fates Warning.

Fates Warning, Theories of Flight, Inside Out Music, 2016.

Na kolejne albumy Ladyhawke czeka się cztery lata; to w 2012 roku ukazał się drugi i poprzedni krążek tej nowozelandzkiej wokalistki – „Anxiety”. A od debiutu minęło już osiem lat. I to właśnie debiut jest chyba najbardziej udanym dziełkiem artystki. Ten, zawierający kilkanaście bezpretensjonalnych electropopowych piosenek, album do dzisiaj cieszy ucho. Ladyhawke pojawiła się praktycznie znikąd i od razu zaskarbiła sobie serca fanów takiej stylistyki, w której królowały naiwne, ale pełne uroku melodie, ale bez chorych pomysłów artystek takich jak Grimes. Muzyka Ladyhawke nikogo nie gorszyła, ani warstwą tekstową, ani perwersyjnymi wideoklipami. Piosenkarka i kompozytorka kreowała się na dziewczynę z sąsiedztwa, nieco introwertyczną, ale zawsze sympatyczną i budzącą zaufanie. Przy tym jej muzyka nie pojawiała się w naszych stacjach radiowych, widocznie grube misie z marketingu uznały, że lepiej po raz kolejny puścić Hyżego.

Poprzednia płyta, po bardzo dobrym debiucie, prezentowała lekką zniżkę formy: piosenki nie były wciągające, ani specjalnie melodyjne. Czegoś widocznie na „Anxiety” zabrakło. I po kolejnych czterech latach pojawiły się w sieci pierwsze zapowiedzi trzeciego albumu Ladyhawke. Na pierwszy ogień poszedł bardzo przebojowy „A Love Song”, potem mogliśmy usłyszeć „Sweet Fascination” oraz rytmiczny i taneczny „Let It Roll”. Te trzy utwory wystarczyły, aby stwierdzić z pewną dozą zgadywanki, że „Wild Things” będzie płytą bardziej udaną niż poprzedniczka. I faktycznie tak się stało: warto zawiesić ucho na trzecim wydawnictwie tej oryginalnej wokalistki.

Nie znikła z muzyki Ladyhawke swoista naiwność, którą twórczość artystki charakteryzowała się od samego początku. Melodie, a nawet melodyjki, które na „Wild Things” słyszymy, są niezwykle bezpretensjonalne, kojarzące się chociażby z Roxette. Natomiast aranżacje są tutaj typowo elektroniczne, chociaż bardzo staroświeckie. Nie ma tu ani dubstepu, ani witch house, ani również transowego pulsu techno. Sposób aranżacji i komponowania przywodzi na myśl lata 80. z „Japanese Whispers” The Cure (najbardziej popowy album zespołu), ale i takie gwiazdki jak Laura Branigan. Podobne rzeczy robi dzisiaj również Little Boots. Brzmienia syntezatorów są ciepłe i analogowe, bazując na basowych podkładach i synthpopowych, jasnych plamach dźwięków. Gdyby nie tak głośna i sterylna produkcja, można by pomyśleć, że „Wild Things” to jakaś zapomniana perła z tanecznego undergroundu lat 80. Z drugiej strony niekiedy słychać w tej muzyce pewne echa współczesnego indie-popu.

Nie jest może „Wild Things” płytą ambitną, nie zawiera tysiąca smutnych i melancholijnych melodii, ale jej siłą jest połączenie nostalgii za starym popem z lat 80. ze współczesnym podejściem do faktury dźwiękowej. To kilkadziesiąt minut bezpretensjonalnej muzyki zawierającej się w jedenastu piosenkach, których chciałoby się słuchać w radiu. Jeszcze gdyby to wiedziało, że pop nie musi mieć twarzy Justina Biebera i tyłka Beyonce.

Ladyhawke, Wild Things, Polyvinyl Records 2016.

Bat for Lashes powinna być znana miłośnikom ambitnej alternatywy. Ta brytyjska, o pakistańskim pochodzeniu, wokalistka, wydała właśnie czwarty album zatytułowany „The Bride”. O ile dwa pierwsze albumy. wydany dziesięć lat temu „Fur and Gold” i późniejszy o trzy lata „Two Suns”, były intrygującymi dziełkami, to od poprzedniego wydawnictwa – „The Haunted Man” – Bat for Lashes popadła w kryzys. Jego objawem jest też najnowsza płyta wokalistki, zatytułowana „The Bride”. Po raz pierwszy artystka próbowała zmierzyć się na niej z albumem koncepcyjnym, zawierającym jedną spójną opowieść. I cóż, taka się tutaj pojawia, a dotyczy tytułowej panny młodej, która jadąc na ślub, traci narzeczonego w wypadku samochodowym. Trudno wybrnąć z tak przesadzonej koncepcji, samemu nie popadając w przesadę. Wydumana historia, mająca wyciskać łzy z oczu słuchaczy, zderza się tutaj z równie wydumaną i nieciekawą muzyką. A grzechem głównym „The Bride” okazuje się nuda.

Ta ostatnia jest skutkiem dość odważnego odejścia od rytmu. W większości utworów ten pojawia się dość nieśmiało, albo nie jest podkreślony wcale. W rezultacie otrzymujemy różnorodne plamy dźwiękowe, podkreślane przez charakterystyczne i znane już z poprzednich albumów dźwięki harfy. Taka koncepcja, znana już z wydawnictw sygnowanych w latach 80. logiem wytwórni 4AD, nie wystarczy, aby nagrać intrygujący album. Bo faktycznie, da się wychwycić na „The Bride” wątki i rozwiązania słyszane już wcześniej, chociażby w projektach takich jak His Name is Alive czy This Mortal Coil (na przykład w „Land’s End”). Same inspiracje nie gwarantują jednak dodatniej wartości płyty. Co charakterystyczne dla Bat for Lashes, nadal słychać w jej muzyce surrealistyczną atmosferę amerykańskiej prowincji, żywcem wyjętą z twórczości Davida Lyncha. Najlepszym przykładem takiego utworu jest „Sunday Love”, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch albumach artystki. Słychać w nim i żwawszy rytm, i w końcu jakąś interesującą melodię. A to przecież już piąta piosenka na płycie!

Przyznać trzeba jednak, że sama oprawa instrumentalna jest dość ambitna. Na płycie pojawiają się różne instrumenty. Oprócz obowiązkowej harfy, często słychać gitarę basową, która podkreśla przestrzeń utworów. Często pojawia się fortepian, który nadaje neoklasycznej atmosfery, a niejednokrotnie usłyszeć można rozmyte plamy syntezatorów, tak że brzmienia akustyczne łączą się z elektronicznymi, co jest dziś znakiem rozpoznawczym tego typu muzyki alternatywnej. Przyznać również trzeba, że Bat for Lashes i tak robi ciekawszą muzykę niż hołubiona przez media Lana Del Rey. I niektóre dźwięki na „The Bride” mogą kojarzyć się z wymienioną wyżej wokalistką. Choć, aby być sprawiedliwym, dodać trzeba, że to raczej Del Rey inspiruje się Bat For Lashes. Dodatkowo da się na „The Bride” usłyszeć dość niepokojące dźwięki zbliżające muzykę artystki do ambientu, chociażby w „Widow’s Peak”. Tylko, że nadal nie można odeprzeć wrażenia nudy i pewnej pretensjonalności, której powodem są teksty: poetyckie, ale w złym tego słowa znaczeniu.

Od smutku i melancholii blisko więc do znudzenia. Za sprawą małego zróżnicowania utworów i mało ciekawych melodii „The Bride” w miarę słuchania coraz mniej zajmuje, a coraz więcej nuży. Nie pomijam faktu, że z pewnością taka była koncepcja tego albumu: miał być on smutny, melancholijny i rozpaczliwy. Ucierpiała na nim nie tylko tytułowa panna młoda, ale przede wszystkim muzyka, w której próżno szukać intrygujących rozwiązań z „Fur and Gold” czy „Two Suns”. Panną młodą nie ma się co przejmować, w końcu to tylko figura literacka, szkoda zaś dźwięków, które tchną banałem i do których nie chce się wracać.

Bat for Lashes, The Bride, Parlophone Records, 2016.

Gorszy sort thrash metalu nadal w ofensywie. Niedawno pisałem o zaskakująco dobrej nowej płycie Filipińczyków z Death Angel, natomiast kilka słów warto poświęcić innym bohaterom, którzy nie załapali się z Metalliką, Slayerem, Megadeth i Anthrax do tak zwanej Wielkiej Czwórki. Na tym przykładzie widać, co robi z nami reklama. Wielka Czwórka dzisiaj mocno kuleje, a najjaśniejszym światłem świeci zespół Anthrax, którego w czasach świetności gatunku nie traktowano poważnie. Po serii większych lub mniejszych wpadek solidny album udało się nagrać Megadeth. Slayer poważnie skusił na ostatnim krążku. A Metallica? Tutaj proszę się wyśmiać. Flotsam and Jestsam zawsze byli kapelą, która nie do końca sprawiedliwie zaliczana była do drugiej ligi thrash metalu, nawet po dwóch pierwszych, świetnych i szybkich albumach, na których umiejętnie połączyli bardzo szybkie tempa i charakterystyczne, nieco melancholijne choć heavymetalowe melodie. To, co działo się z zespołem później, wielu fanów chciałoby przemilczeć. Tyle że fani kapeli mylą się, nie mają racji i bredzą.

Ten thrash metal na późniejszych wydawnictwach Flotsam and Jetsam zawsze gdzieś w tle się pojawiał, natomiast muzyka grana przez Amerykanów albo skręcała w stronę hard rocka jak na „Drift” czy „High”, albo była po prostu metalowym graniem bez określania się szufladkami. Być może dlatego wielu nie potrafiło zespołowi wybaczyć stylistycznych wolt i poszukiwań. A trzeba dodać, by być uczciwym, że grupa niemal od zawsze modyfikowała swoje dźwięki i szukała nowych rozwiązań, co absolutnie nie jest zasadą na skostniałej i konserwatywnej scenie metalowej. Co zatem nowego u Flotsam and Jetsam?

Zwykło się mówić, że w momencie gdy zespół wydaje płytę sygnowaną własną nazwą i gdy czyni to w środku kariery, oznacza to powrót do korzeni. Faktycznie, czasem jest to sygnał, którego lekceważyć nie można, a czasem pustka zagrywka marketingowa, która ma przykryć niedostatki muzyczne. Gdybym miał wybrać rozwiązanie tej zagadki na nowym albumie Amerykanów, przychyliłbym się do wariantu pierwszego. Już zwiastujący płytę „Iron Maiden” zapowiadał spore zmiany. Tytuł promującego  kawałka pojawił się nie bez przyczyny – to nie cover angielskich lordów heavy metalu, ale piosenka będąca hołdem dla grupy. Słychać w niej charakterystyczne dla Harrisa i spółki riffy i melodyjne solówki, ale i histeryczny refren, żywcem wyjęty z pierwszych płyt Flotsam and Jetsam. Mnie osobiście utwór ten nie przypadł do gustu – za dużo w nim muzeum, za mało autentycznego grzania. Lepsze wrażenie zrobił już kolejny numer promocyjny – „Time to Go” – klasyczny szybki i melodyjny numer, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch płytach zespołu. Jednak uważny słuchacz znajdzie różnicę, a ta tkwi w doświadczeniach kapeli nabytych na kolejnych wydawnictwach.

Bo to nie jest tak, że Flotsam and Jetsam zapomnieli o wszystkich swoich albumach poza „Doomsday for the Deceiver” i „No Place for Disgrace”. Słychać to chociażby w ciężarze kompozycji, który dominuje na przykład w utworze „Verge of Tragedy”, gdzie muzyka bardzo wyraźnie przywołuje na myśl nieistniejącą dziś kapelę Nevermore. A z takimi brzmieniami zespół bawił się na „The Cold” – płycie wydanej w 2010 roku. Zmianą jest na pewno fakt, że tym razem nie usłyszymy żadnych ballad czy rozbudowanych kawałków rockowych, a te ostatnie dominowały w pierwszej połowie poprzedniego albumu – „Ugly Noise”. Również melodyka niektórych kawałków, jak „Creeper”, przypomina to, co działo się na „High” czy „Drift”, czyli płytach jak najdalszych od thrash metalu. A refren wspomnianego przeze mnie numeru to przecież czyste Seattle – czyli grunge, styl, którego znani mi thrashmetalowcy nie cierpią. Kolejny nietypowy, tym razem bluesujący refren w „Monkey Wrench” to przecież reminiscencje albumu pod tytułem „High”.

„Flotsam and Jetsam” jest więc albumem bardziej metalowym niż poprzednie wydawnictwa, ale nie zapomina o swoim dziedzictwie, które przecież nie kończy się na debiucie i drugim albumie. Jest to płyta na pewno bardziej jednorodna, chociaż nie kładzie tylko nacisku na szybkość. Pewnie jest również albumem thrashmetalowym i mniej nowoczesnym niż szereg poprzednich wydawnictw. Taki krok w tył może być podyktowany zmianą składu, w końcu mało kto z recenzentów zauważył, że w porównaniu do „Ugly Noise” trzy piąte zespołu uległo wymianie. Fakt ten nie mógł nie zaważyć na zaprezentowanej muzyce, bo jeśli zespół chciał powrócić do korzeni, łatwiej było to zrobić z nowymi ludźmi. Jak więc udał się ten powrót do źródeł? Całkiem nieźle i cieszy mnie fakt, że nie całkiem zapomniano tutaj o tym, czym zespół ten był od trzeciej płyty w górę.

Flotsam and Jetsam, Flotsam and Jetsam, AFM Records 2016.

Dawno, dawno temu nie było roku, w którym wyszłoby tyle bardzo dobrych thrashmetalowych albumów. Bo umówmy się, thrash metal najlepsze lata ma już za sobą, a jest to przełom 80. i 90. lat XX wieku. I jeśli wliczymy tutaj krótkie zmartwychwstanie gatunku w roku 2004, w którym ukazały się świetne płyty Exodusa i Death Angel, w zasadzie będzie na tyle. Nie bez przyczyny wymieniam tutaj tę drugą kapelę, która w 2004 roku powróciła z niebytu niezwykle udanym albumem zatytułowanym „The Art of Dying”, bo dziś kilka słów poświęcić chcę najnowszemu wydawnictwu tych Filipińczyków (przy niewielkim udziale Amerykanów z USA). „The Art of Dying” był powrotnym materiałem muzyków, na którym ci doskonale oddali to, o co chodzi w niezbyt brutalnym, ale urozmaiconym thrash metalu. I niestety, kolejne albumy rozczarowywały, ponieważ zamiast kontynuować myśl zawartą na powrotnym wydawnictwie, skupiały się na – co prawda – energetycznym i czadowym graniu, zapominając nieco o jego atrakcyjności. Wydawane później albumy Death Angel były więc mocne, parły do przodu niczym czołg, ale okazywały się ciut monotonne.

I to zmieniło się w roku 2016, który, jak wspomniałem, dość zaskakująco okazał się bardzo łaskawy dla zespołów thrashmetalowych, szczególnie tych drugoligowych, albo tych, z których dworowano, że ich członkowie zamiast w skórzanych kurtkach fotografowali się w krótkich spodenkach we wszystkich kolorach postępowej tęczy. Nie wiem, czy śmiano się z Death Angel, ale z pewnością metalowi konserwatyści podejrzliwie patrzyli na kapelę, która wydawała takie albumy jak „Act III”, na którym nie stroniła od rockowych ballad i funkowych rytmów, a potem przepoczwarzyła się w jawnie rockowy The Organization. I gdzie są teraz ci śmieszkowie, kiedy Death Angel, wydając „The Evil Divide”, dowodzi, że nie ma żadnych kompleksów i gra tak, jakby gatunek, którym jest thrash metal, nigdy nie przeżywał żadnego kryzysu?

„The Evil Divide” to dziesięć utworów odegranych w czasie trzech kwadransów. To chyba optymalna liczba kawałków i optymalny czas trwania takiej płyty. A że znów do utworów grupy wkradła się różnorodność i wyparowała z nich monotonia, albumu tego słucha się doskonale. Odkrywcze granie to nie jest, ale w zamian oferuje słuchaczowi mnóstwo energii. Tym bowiem właśnie powinna charakteryzować się każda płyta zawierająca ostre granie, czy to heavy metal, czy thrash, czy punk rock. Nie ma mowy o nudzie, gdy po dwóch początkowych petardach, czyli utworach „The Moth” i „Cause for Alarm”, pojawia się patetyczny i bardzo melodyjny „Lost”. Nie ma mowy o nudzie, gdy po akustycznej kodzie kończącej „Father of Lies” pojawia się skoczny, prawie punkowy „Hell to Pay”. Gdzie tu miejsce na nudę, gdy grupa niezwykle umiejętnie operuje kontrastami, łącząc ciszę i obłędne czady? Dodać do tego trzeba melodyjne, rockandrollowe solówki i „The Evil Divide” staje się dziełem kompletnym. Tę różnorodność zapewniają również wokalizy Marka Oseguedy, który jak trzeba, wrzeszczy, ale nie stroni od bardziej melodyjnych zaśpiewów.

Słowo należy się również produkcji płyty, która zrealizowana została pod czujnym wzrokiem Jasona Suecofa i Roba Cavestany – gitarzysty kapeli. „The Evil Divide” brzmi bardzo organicznie, chociaż poddany został cyfrowej produkcji. Nie jest to ani piwniczne, staroświeckie brzmienie, ani przeprodukowany potworek, które co rusz wypluwają z siebie zespoły metalcore’owe. Takie głębokie, naturalne, choć nowoczesne brzmienie idealnie sprawdza się w thrash metalu, czyli w muzyce, która łączy ze sobą solidną porcję energii z melodyjnością.

Dobrze zespołowi zrobił ten lifting, któremu muzycy poddali swoje dźwięki. I nawet gdyby kolejne płyty kapeli znów miały być powrotem do mało finezyjnego, dość monotonnego grania, „The Evil Divide” na zawsze pozostanie w jej karierze jako płyta niezwykle udana. A jeśli w dodatku kończy się ona takim numerem jak „Let the Pieces Fall”, trzeba zdjąć czapki z głów. Dobrze więc posłuchać płyty, która od początku do końca trzyma w napięciu, a kończy się zaś tak, że chce się ponownie nacisnąć przycisk start. Death Angel w tegorocznym thrashu – póki co – nie mają sobie równych.

Death Angel, The Evil Divide, Nuclear Blast 2016.

Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się niczego szczególnego po najnowszej płycie smutasów z Katatonii. Od kiedy w 2009 roku ukazał się rozczarowujący album „Night is a New Day”, przestałem wyczekiwać kolejnych wydawnictw kapeli. Co się takiego więc stało? Otóż po serii niezwykle udanych płyt łączących melancholię i nerwowość The Cure z ciężko brzmiącymi metalowymi gitarami, których ukoronowaniem było opus magnum zespołu „The Great Cold Distance”, panowie wydali płytę z anemiczną, płaczliwą poezją śpiewaną. Brzmiało to wszystko niczym ścieżka dźwiękowa do „Cierpień młodego Wertera”. Następny album, mimo że podobnie rozpaczliwy, był już nieco lepszy. Nadal jednak zamykał muzykę zespołu w eteryczno-poetyckiej konwencji dość krótkich piosenek. Nie czekałem więc specjalnie na „The Fall of Hearts”, a nawet miałem sobie ten album darować. Myślałem, że nie dość, iż pewnie będzie smętny niczym wegańskie wesele, to jeszcze powtórzy pomysły z poprzednich wydawnictw.
I mimo faktu, że pierwszy kontakt z „The Fall of Hearts” skutecznie mnie uśpił, postanowiłem dać tej płycie kolejne szanse, wyczuwając podskórnie, że dzieją się na niej ciekawe rzeczy. Sprawą, która od razu zwróciła moją uwagę, były dłuższe niż do tej pory czasy trwania utworów. Pięć z nich trwa bowiem dłużej niż sześć minut. Naturalnie, zmiana ta nie musi jeszcze niczego oznaczać, bo można smęcić w dłuższych zwrotkach lub powtórzyć refren nie dwa, ale dziesięć razy. Nic z tego, bo Katatonia mimo iż nie powróciła do bardziej zdecydowanego grania sprzed dziesięciu lat, poszła w nieco inną stronę. Rzecz jasna, poznamy muzykę zespołu po kilku pierwszych taktach; dzięki charakterystycznemu wokalowi Jonasa Renkse i oryginalnemu przestrzennemu brzmieniu gitar. Pierwszy utwór na płycie, „Takeover”, rozpoczyna się przecież wejściem wokalu i płaczliwych gitar. A trwa, bagatela, siedem minut. Wybrzmi więc w nim ten melancholijny wstęp, po czym muzyka objawi swoje pokrewieństwo z rockiem progresywnym z lat 70. I chociaż współczesnego progresu nie lubię, te sentymentalne podróże w tym przypadku mnie nie drażnią. Może dlatego, że zagrane są bezpretensjonalnie i bez kilometrowych solówek gitarowych. Słyszymy za to mellotron i mnóstwo ciekawych melodii, w tym nośny refren. Można przywołać tutaj innych szwedzkich melancholików – Opeth. I gdy nowe albumy formacji tej nie do końca mnie przekonują, Katatonii sztuczka ta się udała.
Lata 70. słychać nie tylko w otwierającym numerze. Co rusz pojawiają się na płycie brzmienia akustyczne, które skojarzyć można z bardziej przystępnymi i mniej jazzowymi wcieleniami zespołów symfoniczno-rockowych. Taką piosenką jest „Decima”, w której świetnie wyprodukowane akustyczne gitary łączą się z mellotronem i głębokim brzmieniem fortepianu. I nawet płaczliwy śpiew Renkse nie przeszkadza. Z kolei równie akustyczny, znajdujący się pod koniec albumu, numer „Pale Flag” przywołuje lata jeszcze wcześniejsze i legendarny duet Simona i Garfunkela. Wystarczy posłuchać tych gitarowych ozdobników, które pojawiają się w jego zwrotkach. Jednak Katatonia nie ucieka od brzmień elektrycznych, bo takie dominują w utworach takich jak „Sanction”, „Serac” czy „Passer”. Nie jest to jednak w żadnej mierze muzyka metalowa, której ślady można było w muzyce zespołu wychwycić jeszcze dziesięć lat temu.
Mam wrażenie, słuchając „The Fall of Hearts”, że tym razem obcuję z płytą dość zróżnicowaną, w której krzyżują się przeróżne brzmienia. Z pewnością więcej się tu dzieje niż na poprzednich albumach, które operowały raczej jednorodną atmosferą. Tutaj dominuje, rzecz jasna, melancholia, ale sporo jest momentów żywszych, w których śpiew wokalisty nie jest jednoznacznie płaczliwy i delikatny. Kompozycyjnie zaś mamy do czynienia z płytą, której po pierwszych kilku przesłuchaniach nie sposób poznać. Co więcej, wydaje się ona dość monotonna, ale to tylko pozory. Doceniam więc fakt, że muzycy, zamiast tkwić w znanych sobie schematach, wybrali nieco inny kierunek, wcale nie tracąc przy tym własnej tożsamości.

Katatonia, The Fall of Hearts, Peaceville Records 2016.