Adin, dwa, tri… Wielu z nas pamięta jeszcze słynne seanse Anatolia Kaszpirowskiego, nadawane w telewizji w burzliwych czasach transformacji ustrojowej. Gromadziły one przed odbiornikami wielomilionową publiczność i były jednym z najchętniej – obok brazylijskich seriali i „Dynastii” – oglądanych programów. Wytworzyła się więc swoista kultura Kaszpirowskiego, aby nie powiedzieć – kult. Ale to nie wszystko. Rosyjski hipnotyzer był równie chętnie wpuszczany do kościołów, gdzie uprawiał swoje gusła; podobne rzeczy wyprawiał wówczas Clive Harris. To zblatowanie się polskiego Kościoła katolickiego z podejrzanym czarownikiem może dziwić tym bardziej dzisiaj, bo sam zainteresowany nie wypowiada się w najlepszym tonie ani o chrześcijaństwie, ani o Jezusie Chrystusie. Taki jednak mieliśmy wówczas klimat – po prezbiteriach i salkach parafialnych kręcili się bioenergoterapeuci, różdżkarze (w tym księża), wahadełkowcy i inni pomniejsi guślarze, zamawiający swoje czary i łapiący na nie naiwnych. Jak to się więc stało, że Anatolij Kaszpirowski zyskał taką popularność? Próbuje na to odpowiedzieć Gabriel Michalik, tytułując swoją książkę „Sen o wszechmocy”.

Cała opowieść rozpoczyna się w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, gdzie bohater reportażu praktykował jako psychiatra. Bardzo szybko wpadł w konflikt z innymi lekarzami, czego powodem były niestandardowe metody leczenia pacjentów. Od początku więc słynny hipnotyzer, zanim nim został, przejawiał skłonności do nonkonformizmu. Od początku również żywo interesował się wpływaniem na innych ludzi. Jeszcze wcześniej zaczął trenować boks, co nauczyło go kontrolować swoje ciało i jego reakcje na różnorakie bodźce. Tutaj od razu chciałoby się wprowadzić sensacyjny wątek szpiegowski, który wielu podnosi – według niego Kaszpirowski miał być agentem KGB czy GRU. Autor zbija te argumenty, ale z drugiej strony nikt nie wie jak było. Biografia tego człowieka jest dziurawa niczym szwajcarski ser i obfituje w tyle białych plam co życie typowego bohatera romantycznego. Michalik próbuje więc rozeznać się w jego życiorysie, co rusz natrafiając na ślepe uliczki i fałszywe flagi. Jedno wiadomo – Kaszpirowski jest (wciąż żyje, o czym niektórzy nie mają pojęcia) człowiekiem tajemniczym, niechętnie dzielącym się swoim życiem.

Udało się autorowi uchwycić mało charakterystyczny rys osobowości swojego bohatera, mianowicie sporą chimeryczność – Kaszpirowski często zmienia zdanie, przeczy sam sobie, a także obraża się na dociekliwych dziennikarzy. Wydaje mi się, że to ważniejsze, niż mogłoby się wydawać. W połączeniu z nietypowymi zdolnościami hipnotyzera stanowi ciekawy punkt wyjścia do dalszych rozważań nad tym intrygującym ale i irytującym człowiekiem. Kwestia jego paranormalnych zdolności, stanowi w tej książce, to rzecz oczywista, jedno z głównych zagadnień. Autor nie rozstrzyga, czy faktycznie były prawdą, czy tylko sprytną szarlatanerią. Istotnie, Kaszpirowski raz zaskoczył prawie wszystkich, znieczulając na odległość pewną pacjentkę, która w rezultacie, nie czując bólu, była operowana w szpitalu specjalistycznym, kilkaset kilometrów od miejsca, z którego nadawał hipnotyzer. Wszystko zaś oglądała za pośrednictwem telewizji, w sali operacyjnej. Równie ciekawe, ale bardziej znane, były fenomeny obserwowane na bezpośrednich z nim spotkaniach. Ludzie mdleli, wpadali w trans, padali na ziemię – robili dokładnie to samo, co na spotkaniach z charyzmatykami, sądzącymi, że posiedli moc Ducha Świętego.

Ta moc była z Polakami przez kilka lat, a potem ucichła, bo społeczeństwo na dorobku zajęło się nieco innymi sprawami. Również podnosił się powoli stopień sceptycyzmu wobec tego typu zjawisk. Okazuje się jednak, że Kaszpirowski działa do dzisiaj, szczególnie w Kazachstanie i w Izraelu, czyli tam, gdzie mieszka jeszcze wielu Rosjan. W samej federacji jest niemile widziany, co zdaniem Gabriela Michalika zadaje kłam tezie o jego agenturalności. Człowiek ten wciąż wykorzystuje swoje rzekome zdolności paranormalne, ale jego popularność jest o wiele mniejsza niż trzydzieści lat temu. Stanowi to znak czasów, które potrzebowały cudotwórców, którzy tu i teraz potrafią człowieka uzdrowić i dać mu nadzieję na lepszą przyszłość. Dzisiaj na takie usługi jest o wiele mniejsze zapotrzebowanie, ale kto wie, co będzie działo się w przeciągu najbliższych lat, kiedy uderzy nas kryzys gospodarczy spowodowany błędnymi decyzjami polityków, spowodowanymi przez fałszywą pandemię.

Adin, dwa, tri… Historia Kaszpirowskiego, opisana w „Śnie o wszechmocy”, jest więc bardzo interesująca, ale pozostawia sporo niedosytu. Nie jest to winą autora, który dwoił się i troił, aby ze skąpego materiału ułożyć kompletny obraz. Przyczyny tego stanu rzeczy należy szukać w samym bohaterze, który przedstawiał sprzeczne wersje wydarzeń, a o niektórych zabronił autorowi pisać. Jest więc pewne, że sporo tajemnic zabierze ze sobą do grobu, w tym tę dotyczącą jego współpracy z tajnymi służbami oraz prawdziwą rolą, jaką pełnił w Europie środkowej na przełomie dwóch ostatnich dekad XX wieku. Bo że nie był to tylko biznes, ale operacja psychologiczna, ćwierkają od dawna niejedne wróble.

Gabriel Michalik, Kaszpirowski. Sen o wszechmocy, wyd. Agora, Warszawa 2020, ss. 327.


Pisanie o Żydach wiąże się z jednym zasadniczym ryzykiem. Jeśli nie pisze się o nich na kolanach, będzie się oskarżonym o antysemityzm. Tym ostatnim jest już nawet krytyka polityki państwa Izrael. Antysemicki jest również Nowy Testament, a więc całe chrześcijaństwo. Najbardziej zaś katolicyzm, mimo histerycznego ekumenizmu i padania na twarz. Za antysemicką została swego czasu uznana „Historia Żydów” Paula Johnsona, znanego brytyjskiego historyka, autora niemniej ważnych „Intelektualistów”. Rzeczą oczywistą jest więc fakt, że za antysemicką została zapewne uznana rozprawa Michaela Jonesa „Gwiazda i krzyż”, która w amerykańskim oryginale nosi zupełnie inny tytuł, mianowicie „The Revolutionary Jew and His Impact on World History”. Z tego tytułu wynika jasno, że autor skupiał się będzie na związkach narodu żydowskiego z rewolucjami i przewrotami, które wybuchały na przestrzeni dwóch tysięcy lat – od buntu przeciwko Rzymianom po zburzeniu Świątyni, po rewoltę obyczajową XX wieku. Ten ostatni problem Jones często porusza w swoich tekstach, nie dziwi więc, że znalazł się on również w „Gwieździe i krzyżu”.

 

Polski tytuł sugeruje, że książka niniejsza opowiadać będzie o relacjach żydowsko-chrześcijańskich i po trosze tak jest, wszak do XIX wieku włącznie można naszą cywilizację nazwać właśnie tym mianem. Sprawa komplikuje się w XX wieku i przyspiesza po II wojnie światowej, II Soborze Watykańskim i rewolucji młodzieżowej przełomu lat 60. i 70. poprzedniego stulecia. W dodatku pozycja ta jest skrócona niemal o połowę w stosunku do oryginału, co tłumaczy wydawca. „Gwiazda i krzyż” porusza bowiem wiele wątków amerykańskich, które, jego zdaniem, mogłyby być niezrozumiałe dla polskiego czytelnika. Nie mnie oceniać, jak byłoby naprawdę, natomiast te prawie pięćset stron historii dość wyczerpująco opisuje wzajemne relacje między diasporą żydowską a resztą świata. Relacje te od początku były trudne i burzliwe, czego nie ułatwiały – z jednej strony – nieufność wobec obcych, a z drugiej – wyraźna izolacja Żydów od reszty. Powodem, zdaniem Michaela Jonesa, jest Talmud. Zresztą judaizm talmudyczny, nie tylko w opinii tegoż autora, jest religią nowszą niż chrześcijaństwo, pisze o tym na przykład ks. Waldemar Chrostowski. Religia ta powstała na bazie judaizmu starotestamentalnego, ale w opozycji do chrześcijaństwa, co jest niezwykle istotne. A Talmud, jako zbiór przepisów organizujących drobiazgowo życie religijnych Żydów, pełen jest lapsusów – mówiąc łagodnie – dość nietolerancyjnych wobec wyznawców Chrystusa. Stąd elitaryzm oraz izolacjonizm tego narodu.

Michael Jones, pisząc swoją publikację, miał na uwadze nie tylko rewolucyjne zaangażowanie Żydów, ale również ich częsty akces do tajnych stowarzyszeń jak Różokrzyżowcy, Iluminaci i masoneria. Zresztą te trzy mocno inspirowały się mistyką hebrajską, przede wszystkim Kabałą. Związek ten jest w zasadzie nierozerwalny. Późniejsza rewolucja francuska czerpała z dorobku wolnomularstwa, przede wszystkim w walce z religią Jezusa Chrystusa. W pewnych momentach książki, chociażby wymienionych przed chwilą, nieraz traci się z oczu głównych bohaterów. Dzieje się tak również podczas omawiania przedrewolucyjnych intryg i spisków angielskich Wigów, mających na celu destabilizację sytuacji politycznej na kontynencie europejskim. Wówczas głównym tematem przestają być Żydzi, ale przede wszystkim Szkoci i Anglicy. Mam więc wrażenie, że ten główny problem czasami mimowolnie znika z kart tej pozycji.

Inną nierozerwalnie związaną z tym narodem cechą jest mesjanizm. Żydzi, którzy nie uznali Chrystusa, są zdaniem pisarza, zdeterminowani, aby poszukiwać mesjasza. Na początku czynili to w łonie swojej religii, a potem im bardziej postępowała ich laicyzacja, tym chętniej przenosili się w tym kontekście na płaszczyznę polityki. I tak, na początku XIX wieku wielu Żydów upatrywało politycznego zbawcy w Napoleonie, a za sto lat zbawicielem miała stać się ideologia komunistyczna. Na tym jednak nie koniec, bo rewolucja jest jak rower – co powiedział Che Guevara – musi wciąż jechać, bo inaczej się przewróci. Wiek XX to zmiany obyczajowe lat 60. i 70. oraz podmiana na rynku idei – mianowicie zastąpienie trockizmu neokonserwatyzmem. Autor ma w tym względzie ciekawe spostrzeżenia, bo stwierdza, że jedna i druga polityczna idea są swoimi bliźniaczymi siostrami.

Warto sięgnąć po „Gwiazdę i krzyż”, tym bardziej, jeśli interesuje nas nie tylko historia Żydów, ale mechanizmy powstawania rewolucji – tych na papierze, w sferze idei, i tych jak najbardziej namacalnych i pełnych zapachu prochu. Czy jednak jest to książka antysemicka? Nie sądzę. Jones napisał ją z perspektywy katolickiej, rozgraniczając szacunek do człowieka przy jednoczesnej krytyce jego działań. Przecież absurdem i brakiem logiki jest sądzić, że istnieją na świecie narody wybrane, których działania nie powinny podlegać ocenie.

Michael Jones, Gwiazda i krzyż, tłum. J. Morka, wyd. Wektory, Sadków 2007, ss. 440.