Jarocin był z pewnością przeżyciem pokoleniowym dla dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięcioparolatków, czyli w zasadzie wczesnych dziadków i tatusiów. Jedni na festiwal jeździli, inni słyszeli o nim w mediach, a nawet w kazaniach w kościele. W stosunkowo skąpym życiu popkulturalnym PRL-u nie sposób było przeoczyć żadnego takiego zjawiska, a to z tej prostej przyczyny, że w latach 80. tego typu wydarzeń było niewiele. Nie były to czasy codziennych koncertów, a już poza Warszawą każdy występ byle jakiego zespołu stawał się sensacją miesiąca czy kwartału. Zdesperowani punkrockowcy na początku dziewiątej dekady, nie mając na kogo chodzić, pojawiali się nawet na występach takich grup jak Mech albo Bank. Kto ich muzykę słyszał, być może zgodzi się, że było to duże wyrzeczenie. Zaistnienie Jarocina stało się więc szansą, aby w jednym miejscu spotkać się z fanami podobnych, nieistniejących w mediach dźwięków, a co ważniejsze – posłuchać na żywo zbuntowanej muzyki.

Że festiwal w Jarocinie był wentylem bezpieczeństwa zorganizowanym przez partię komunistyczną wraz z długim ramieniem Służby Bezpieczeństwa, wiadomo nie od dziś. Że był jedynym spędem, który odbył się w stanie wojennym, podczas gdy w Opolu i Sopocie nie działo się nic, również jest sprawą jasną. Ale że nie lata 80. stworzyły ten festiwal, tylko na muzycznej mapie PRL pojawił się on wcześniej, może wie już mniejsza liczba czytelników. Z początku były organizowane przecież Wielkopolskie Rytmy Młodych, w czasie których obok zespołów rockowych (no, powiedzmy) i popowych wokalistek występowały również zespoły pieśni i tańca. Istne pomieszanie z poplątaniem! Dopiero lata 80. uporządkowały ten chaos, a Jarocin zaczął być kojarzony z mainstreamowym rockiem, a potem z punkiem. Bo przecież z początku królowała w tym miejscu tak zwana Muzyka Młodej Generacji, sztucznie wykreowany twór, w którym prym wiedli wąsaci młodzieńcy niepierwszej już młodości.

Dopiero erupcja punk rocka stworzyła ten Jarocin, który widzieliśmy w „Fali” czy „Mojej krwi, twojej krwi” – dokumentach będących świadectwem epoki siermiężnych lat 80. w kontekście młodej sceny rockowej. Paradoksem jest fakt, że partia i tajne służby nie dopatrzyły, że dając młodym ludziom możliwość pohałasowania, tak naprawdę otworzyły ich umysły na coś więcej niż tylko przeżycie muzycznej przygody. Młodzi adepci punk rocka, nowej fali czy metalu to już nie była grzeczna młodzież z bigbitowych zespołów z lat 60., ani długowłosi hipisi z dekady kolejnej. Z drugiej strony system komunistyczny już padał, a władzom nie robiło różnicy, czy pozwolą paru obdartusom pograć trzy akordy i pokrzyczeć ze sceny. Dobrze więc, że powstają takie książki jak kolejna część „Grunt to bunt” – już czwarta. Przeczytać w niej możemy kolejne kilkadziesiąt wywiadów z ludźmi, którzy pamiętali tamte czasy i żyli wówczas tą muzyką. Grzegorz Witkowski rozmawia z muzykami, fanami, organizatorami związanymi z festiwalem, a wśród dialogujących z autorem znajdują się takie osoby jak Maciej Maleńczuk, Jacek Pałucha (związany z pierwszym, najlepszym składem Formacji Nieżywych Schabuf), Piotr Metz, Piotr Wierzbicki (czyli Pietia, znany animator sceny punkowej) czy Zdzisław Jodko (kolejna osobistość na punkrockowej scenie, wydawca zina „Garaż”).

Do najciekawszych rozmów należy jednak wywiad z Krzysztofem Karnkowskim – pseudonim „Budyń” – liderem punkowego Spirit of 84 – ciekawej kapeli łączącej ostry, melodyjny punk rock z niepoprawnie politycznymi tekstami, udzielającym się na nieodżałowanym, nieistniejącym już dzisiaj forum Conservative Punk. I chociaż punkowe lewactwo spod znaku Antify i anarchizmu odsądzało tę inicjatywę od czci i wiary, okazało się, że środowisko to niekoniecznie musi wpisywać się w narrację skrajnej lewicy. Karnkowski, opowiadając o swoim widzeniu dzisiejszej sceny, której symbolem stał się Woodstock, wypowiada sądy niekoniecznie oczekiwane przez chwalców Owsiakowej imprezy. Niektórzy chcą, by przedsięwzięcie to stało się drugim Jarocinem, lecz zdaniem Budynia, nigdy nim nie będzie. A powodem tej sytuacji jest komercjalizacja i polityczne zindoktrynowanie festiwalu. Wystarczy popatrzeć tylko, kto co roku występuje na Akademii Sztuk Przepięknych – imprezie towarzyszącej Przystankowi. Paradoksalnie, w czasach o wiele bardziej upolitycznionych, jakimi były lata 80., ponura dekada Kiszczaka i Jaruzelskiego, w Jarocinie tej polityki prawie nie było. Chyba, że uznamy za nią socrealistyczne happeningi zespołu Piersi czy antysystemowe teksty punkrockowców.

„Grunt to bunt” jest inicjatywą tym bardziej nieocenioną, że stanowi źródło dla wszelkiej maści historyków, nie tylko tych zajmujących się wąską niszą, jaką jest muzyka rockowa. Przy tym, jako zapis wywiadów z bardzo różnymi rozmówcami, jest ciekawą kompilacją interesujących, nieraz zabawnych historii, które składają się na większą całość – obraz życia codziennego w ostatniej dekady realnego socjalizmu w Polsce.

Grzegorz K. Witkowski, Grunt to bunt IV, wyd. In Rock, Czerwonak 2015. ss. 434.

Zjawisko bycia fanem swoje apogeum w naszym kraju miało w latach 80. Wtedy, w siermiężnych latach schyłku jaruzelsko-kiszczakowego komunizmu, pojawił się wentyl bezpieczeństwa, którym stała się scena rockowa. Na jej łonie wyrosło sporo znanych do dzisiaj zespołów, większość z nich – szczególnie tych podziemnych, jarocińskich, miała utrudnione działania. Nie nagrywała płyt, nie rejestrowała koncertów, tak że ich dorobek zaginął. Było natomiast kilkanaście kapel, którym udało się zarejestrować nagrania, a przy tym zachować wiarygodność. W tych ponurych czasach, które nie niosły ze sobą nadziei na szybkie zmiany polityczne, społeczne i gospodarcze, zwracano się więc ku bogom rocka, jako tym, którzy podsycali ufność w jakiekolwiek pozytywne zmiany. Jednym z takich zespołów, który w ósmej dekadzie XX wieku mocno wyrył się w świadomości słuchaczy, była toruńska Republika.

Nie doczekaliśmy się jeszcze biografii zespołu, ani Grzegorza Ciechowskiego, z prawdziwego zdarzenia, a „My lunatycy. Rzecz o Republice” stara się wypełnić lukę na rynku rodzimych wydawnictw poświęconych muzyce rockowej. Nie ma ich wcale aż tak wiele, bo fani rocka – mam wrażenie – niespecjalnie interesują się historią swojej ulubionej muzyki. Książka Anny Sztuczki i Krzysztofa Janiszewskiego poświęcona jest nie tyle losom jednego z ważniejszych zespołów rockowych w naszym kraju, co wywiadom z ludźmi, dla których Republika była i pozostaje ważna. Są wśród nich zwykli fani, nie tylko ci przeżywający swoją młodość w latach świetności grupy, ale również ci młodsi, którzy nie pamiętają lat 80., bo po prostu nie było ich wtedy na świecie. Łączy ich jedno – emocjonalny stosunek do zespołu. Wśród rozmówców Sztuczki i Janiszewskiego znaleźli się również członkowie zespołu, oprócz – rzecz jasna – Grzegorza Ciechowskiego, który zmarł dwa dni przed Wigilią 2001 roku. Są również ci, którzy od początków działalności zespołu, byli blisko, jak Andrzej „Kobra” Kraiński z Kobranocki, Zbigniew Cołbecki z Bikini, czy Grzegorz „Gelo” Sakerski z Rejestracji. W sumie otrzymujemy kilkadziesiąt rozmów, z których najbardziej treściwe są te ostatnie. Równie interesujące, z punktu widzenia historyka sceny muzycznej lat 80., są wywiady z fanami, a w zasadzie fanatykami Republiki. Paradoksalnie najmniej interesujące są te zapisy rozmów, które odbyły się z członkami kapeli. Znajdują się na samym końcu i powielają sporo informacji, których czytelnik dowiaduje się z wywiadów wcześniejszych.

Obraz zespołu, jaki rysuje się z większości zamieszczonych rozmów, jest dość niezwykły. Czytając wywiady z miłośnikami kapeli, miałem wrażenie obcowania z prawdziwymi wariatami, którzy nie dość, że słuchają swojej ulubionej grupy codziennie, to mają do niej stosunek nabożny. Starałem się wejść w ten sposób rozumowania i popatrzeć na dzieła Ciechowskiego oczami wyznawcy, ale nie byłem w stanie. Niewiele jest zespołów, które budzą aż takie emocje, których twórczość zastępuje ludziom religię, albo istnieje obok niej, równolegle. Przyczyniły się do tego faktu w dużej mierze teksty Ciechowskiego, które w porównaniu do tych wyśpiewywanych przez Lady Pank, Lombard czy Perfect, mogły istnieć samodzielnie jako literatura. Pełne odniesień do klasyki powieści XX wieku, były dla niektórych fanów wstępem do poznawania na przykład Franza Kafki.

W tych fanowskich historiach uderza jeszcze jedna rzecz. Próżno jej szukać dzisiaj wśród młodzieży słuchającej muzyki rockowej. Jest nią pasja. A im większa trudność dotarcia do twórczości zespołu, tym większa żarliwość w próbach jej zdobycia. Nierzadko w opowieściach tych powtarza się motyw podróży do Torunia, całkiem w ciemno, i szukania własnych idoli. Dzisiaj egzotycznie brzmią historie opowiadające o fanie, który potrafi koczować w pod klatką schodową, albo o fance, która chodzi po wielkim osiedlu mieszkaniowym w poszukiwaniu Ciechowskiego, bo ten gdzieś tutaj mieszka. W naszych czasach, z bożkiem bezpieczeństwa nad głowami, osoby takie przez dzisiejszych twórców odsyłane byłyby do diabła, albo na policję, bo przecież uprawiają stalking i nie pozwalają artyście na spokojne, prywatne życie. Członkowie Republiki takich maniaków wpuszczali do własnych mieszkań, chodzili z nimi na spacery, z niektórymi zaś zaprzyjaźniali się. Te więzi trwają do dzisiaj.

Z punktu widzenia kogoś, kto słucha paru setek zespołów, obdarzanie czcią jednej i tylko jednej kapeli wyglądać może zabawnie. Również z perspektywy etycznej taka idolatria wydaje się podejrzana. Można jednak zadać sobie pytanie o to, co lepsze. Czy maniakalne „fanowanie” skupiające się na jednym wykonawcy i idąca za nim pasja nadająca życiu odpowiedni koloryt, czy może obcowanie z muzyką wielu grup, co wiąże się z dość powierzchownym jej odbiorem? Pierwsza alternatywa może zaowocować utratą dystansu, druga – wiązać się będzie z traktowaniem muzyki jako dodatku do życia. Jedno jest pewne, dzisiejszy twórcy takich emocji nie budzą.

Anna Sztuczka, Krzysztof Janiszewski, My lunatycy. Rzecz o Republice, wyd. Muza, Warszawa 2015, ss. 569.

Gdy skończyła się II wojna światowa, ustalono nowe porządki. Churchill, Roosevelt i Stalin dogadali się w kwestii podziału Europy Środkowej oraz Dalekiego Wschodu. Kat i morderca masowy – Józef Wissarionowicz – okazał się bohaterem pozytywnym, a Hitler – taki sam łajdak, tyle, że Austriak – szwarccharakterem. Krótko potem rozpętała się zimna wojna. Wujek Stalin stał się groźnym wujem, a granice między obozem komunistycznym i kapitalistycznym zdawały się coraz bardziej zabetonowane. Cofając się nieco, zobaczyć można, że nastroje antykomunistyczne przejawiał (od ataku na ZSRS w 1941 roku) sam Hitler. Wedle myśli, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, Stany Zjednoczone postanowiły dokładniej przyjrzeć się niemieckim zbrodniarzom wojennym i wykorzystać ich umiejętności dla własnych korzyści. W zasadzie od razu po zakończeniu działań wojennych służby USA rozpoczęły akcję łowienia niemieckich nazistów i przewożenia ich za Ocean. Rozpoczęła się operacja „Paperclip”.

Eric Lichtblau, amerykański dziennikarz, pracujący niegdyś dla „Los Angeles Times”, wziął się z całą sprawą za bary i w „Sąsiadach nazistach” uporządkował wiele informacji dotyczących tego, w jaki sposób Stany Zjednoczone – w konspiracji, rzecz jasna – ściągały do siebie ludzi, którzy w przypadku pozostania w Niemczech prawdopodobnie nie wywinęliby się od wyroków skazujących. Stałoby się tak z pewnością z doktorem Wernherem von Braunem, nadzorującym w czasie wojny powstawanie legendarnych rakiet V-2, podczas produkcji których wykorzystywano niewolniczą pracę więźniów. Po przyjeździe do USA stał się on ojcem nowoczesnej kosmonautyki, którego umiejętności wykorzystano przy procesie powstawania rakiet kosmicznych, a nawet przy lądowaniu na Księżycu. Innym członkiem tego zespołu był Hubertus Strughold, zajmujący się medycyną kosmiczną. Natomiast w czasie II wojny jego zainteresowania medyczne kierowały się ku eksperymentowaniu na więźniach obozów koncentracyjnych.

Są wymienieni w „Sąsiadach nazistach” inni zbrodniarze, nie tylko niemieccy, ale również pochodzący z krajów bałtyckich, Rumunii czy Węgier. Z początku ich kariery przebiegają bezboleśnie, CIA obiecuje ochronę i słowa dotrzymuje. Tajemnica wychodzi na jaw nieco później, w zasadzie od ery hipisów pęka medialna i służbowa ochrona wokół byłych oprawców. Zmienia się układ sił politycznych w Stanach, do głosu dochodzi wzmocnione lobby żydowskie, więc CIA zaczyna umywać ręce i mniej jej zależy na chronieniu tych, których wcześniej wykorzystała. Naziol zrobił swoje, naziol może odejść. Cały ten proces pokazuje, w jaki sposób działa współczesne mocarstwo; w zasadzie niczyje oburzenie niczego tutaj nie zmieni. Liczą się przede wszystkim cele doraźne, a że w czasie trwania zimnej wojny takim celem była walka z komunizmem, należało wykorzystać wiedzę byłych nazistów z Europy Wschodniej.

W miejscach, w których Lichtblau ciska gromy na kolaborantów z Europy Wschodniej, widać, że nie łapie on specyfiki tego miejsca. Należałoby autorowi jak dziecku wytłumaczyć, że mieszkańcy Łotwy, Litwy czy Estonii zaczęli przystępować do SS i Wehrmachtu nie z przyrodzonej miłości do Adolfa Hitlera, ale dlatego, że od Stalina doznali niewyobrażalnych dla pismaka z Los Angeles mąk i podpisaliby pakt z samym diabłem, aby mieć gwarancję, że Związek Sowiecki pokonają raz na zawsze. Bez zrozumienia tej prostej prawdy, pisząc o specyfice państw bałtyckich, zawsze się będzie wylewało dziecko z kąpielą i oskarżało o nazizm każdego antykomunistę. Skądinąd wiadomo, że sami Żydzi mieli do komunizmu stosunek przynajmniej ambiwalentny, a ich walka z nazizmem kilkadziesiąt lat po wojnie przez niektórych interpretowana jest jako pewna obsesja.


Ta obsesja zaowocowała również pewnym procesem, w czasie którego zniszczono życie człowiekowi, który sądzony był wbrew twardym dowodom świadczącym o jego niewinności. Mowa o Johnie Demianiuku, domniemanym Iwanie Groźnym, sadystycznym kacie z obozu w Treblince. Autor relacjonuje historię Demianiuka, opisując nagłe zaangażowanie Izraela, który po pokazowym procesie Eichmanna stracił ochotę na sądzenie hitlerowców na własnym terytorium. W tym przypadku stało się inaczej, a kilka lat żmudnego dochodzenia i pobytu podejrzanego w więzieniu okazało się pójść na marne. Demianiuk, co ustalił sąd, w tamtym okresie z pewnością nie przebywał w Treblince, był strażnikiem w innym obozie. Notabene, za ten czyn sprawiedliwość dopadła go dopiero pod koniec życia.

„Sąsiedzi naziści” to więc historia mówiąca o złu, które bardzo często powraca do oprawcy. Może być próbą odpowiedzi na pytanie, czy karać staruszków u progu śmierci, za to, co jako młodzi ludzie robili kilkadziesiąt lat wcześniej. Zdaniem Lichtblaua, zbrodnie przeciw ludzkości nie ulegają przedawnieniu i należy je ścigać aż do śmierci ostatniego z katów. Pozostaje jednak pewien niesmak. Po pierwsze, wątpliwa moralnie rola CIA, która najpierw obiecywała ochronę, a potem pod naciskiem pewnych lobbies wycofywała się z danego słowa. Po drugie, walka z komunizmem, którą bagatelizują lewicowi dziennikarze, była jednak sprawą, której nie można było zaprzepaścić.

Eric Lichtblau, Sąsiedzi naziści, tłum. K. Skonieczny, wyd. Literackie, Kraków 2015, ss. 412.

Gdy z początkiem ostatniej dekady XX wieku mało obecna do tej pory na rynku muzyki metalowej Szwecja zaczęła wypuszczać kolejne młode zespoły, wielu przecierało oczy ze zdumienia. Wszak do tej pory na scenie międzynarodowej liczyły się tylko Bathory i Candlemass, a w światku komercyjnym Abba oraz Europe. Skandynawia, do której kraj ten należy, była pustynią nieporównywalną do sceny niemieckiej, brytyjskiej czy amerykańskiej. To Wielka Brytania wydała na świat nowoczesny heavy metal, a USA zapoczątkowała thrash metal, który w prostszej i brutalniejszej wersji pojawił się niewiele później w Niemczech. Pod koniec ósmej dekady nic jeszcze nie wskazywało na fakt, że te łagodniejsze odmiany muzyki metalowej zostaną za moment zdetronizowane przez ich brzydszego kuzyna – death metal. Duża część tych agresywnych, napakowanych testosteronem, hałasujących po garażach kapel pochodziła właśnie ze Szwecji. Pojawił się fenomen szwedzkiego death metalu i szwedzkiego, charakterystycznie bzyczącego brzmienia. Przyrost nowych grup był nieporównywalny z niczym, co do tej pory można było obserwować na ziemi Wikingów. Szwecja zaistniała niczym supernowa.

Odpowiedzi na pytanie, jak doszło do tej erupcji młodych metalowych wilczków, można szukać w wielu miejscach. Na pewno pomogła w tym opiekuńcza polityka państwa, zapewniająca sale prób wszystkim głodnym amatorskiego grania, na pewno przyczyną była też stojąca podobno na wysokim poziomie edukacja muzyczna w szkołach. Jednak odpowiedzi te nie tłumaczą wszystkiego. Równie dobrze boom ten mógł nastąpić kilka lat wcześniej, wraz z pojawieniem się na scenie thrash metalu. A kapel grających tę odmianę muzyki było w Szwecji dosłownie kilkanaście, większość skończyła swoje kariery po wydaniu jednego czy dwóch albumów. Odpowiedzi na to pytanie szukają również Ika Johannesson oraz Jon Jefferson Klingberg – szwedzcy dziennikarze, którzy postanowili w formie reportażu ogarnąć całość zjawiska, jakim był metal z kraju ze stolicą w Sztokholmie. Udało im się ta sztuka połowicznie. Grzechem głównym ich publikacji jest lekki brak dystansu do opisywanego tematu: da się odczuć, że sami piszący są fanami muzyki metalowej. Skupili się w dodatku na sensacyjnych czy kryminalnych aspektach metalowej subkultury, zamiast dokonać rzetelnej, socjologicznej analizy całości zjawiska. Rozumiem jednak ten punkt widzenia: „Krew, ogień, śmierć” jest książką adresowaną do fanów metalu, mniej do akademików.

Nie jest ten tekst również historią szwedzkiego metalu, jak chce tytuł, ponieważ pominięto w nim kilka ważnych zjawisk. Osobiście dziwi mnie najbardziej brak poświęcenia uwagi na Candlemass – twórców nowoczesnego doom metalu, którzy do dziś stanowią wzorzec tego, jak tę muzykę grać. Ale zespół nie uwikłał się w żadne skandale, nie pisał piosenek o diable, ani jego członkowie nie cięli się na scenie. To ostatnie jest za to udziałem lidera blackmetalowego Shining – Niklasa Kvarfortha – człowieka, który w zasadzie powinien przebywać w zakładzie zamkniętym, ale niczym Werter po turbodoładowaniu zaraża swoich słuchaczy chęcią robienia sobie dobrze za pomocą sznyt i targania się na własne życie. Cały rozdział poświęcony jest również kapeli Dissection – owszem wpływowej, mającej na koncie dwa albumy dobre i jeden słaby, ale bez satanistycznej otoczki, jaką wykreował nieżyjący już lider kapeli Jon Nödtveidt (popełnił samobójstwo), kapela ta byłaby pewnie jednym z wielu przedstawicieli melodyjnego black/death metalu. Nie oszukujmy się, metalowcy w dużej mierze to wychowani na tandetnych horrorach, niezbyt rozgarnięci intelektualnie przedstawiciele klasy robotniczej lub ćwierćinteligenci, którzy żyją wieloma mitami rodem z blogów członków nieistniejącej już partii Janusza Palikota. Dla nich satanizm, jako bunt przeciwko tradycyjnej moralności oraz chrześcijaństwu, jest idealnym sposobem ekspresji. Jedni z niego wyrastają, innych prowadzi on do chorób psychicznych i autodestrukcji.

Tym, który z niego wyrósł, a tak naprawdę wykorzystał go w celach jedynie handlowych, był Thomas Forsberg, bardziej znany jako Quorthon, lider, a potem jedyny członek Bathory. Jako zbuntowany młodzian, bardziej punkowiec niż metalowiec, był jednym, którzy zdefiniowali black metal, jeszcze przed drugą, skandynawską falą tego muzycznego zjawiska. To, co zrobił na swoich trzech pierwszych płytach, stało się pożywką dla wszelkiej maści zbuntowanych, zafascynowanych satanizmem nastolatków. Potem Forsberg wielokrotnie odżegnywał się od swojej młodości, zrzucając winę na własną głupotę, ale mleko się rozlało i niemożliwym było posprzątanie tego bajzlu. Mimo faktu Quorthon pozostał jednym z nielicznych rozsądnych gości w światku ekstremalnego metalu. Inne ikony stylu, jak wymienieni wyżej Nödtveidt (uwikłany w morderstwo, siedział w więzieniu) czy Kvarforth, trudno było nazwać ludźmi zdrowymi na umyśle.

Jednak nie należy tracić z pola widzenia ważniejszej kwestii opisanej w książce, ważniejszej niż złowrogie ekscesy kilku zaledwie kapel. Opisując nieliczne zespoły heavymetalowe z lat 80., a potem rzesze grup deathmetalowych, autorzy zwracają uwagę na czynnik, którego próżno szukać dzisiaj u młodych ludzi, na pasję grania. Gdyby nie garażowe tłuczenie w przesterowane gitary i perkusję, gdyby nie wymiana nagrań za pomocą poczty, gdyby nie autentyczna miłość do muzyki, a przede wszystkim jej głód, scena (nie tylko szwedzka) przełomu lat 80. i 90. nie miałaby racji bytu. Gdyby metalowa młodzież, tak jak dzisiaj, słuchała tylko dwóch kapel na krzyż, z pewnością nie doszłoby do powstania nowych gatunków muzycznych. Ćwierć wieku po deathmetalowym boomie można już tylko zazdrościć. A jest czego: zaangażowania, wyrzeczeń, pasji, nieoglądania się na oficjalny rynek muzyczny, a nawet odrobiny anarchizmu. Dzisiaj w to miejsce pojawiły się rureczki, grzyweczki i granie indie w talent show.

Ika Johannesson, Jon Jefferson Klingberg, Krew ogień śmierć. Historia szwedzkiego metalu, tłum. E. Gryglewicz, wyd. Kagra, Poznań 2015, ss. 336.

Ucieczki z Korei Północnej stają się coraz częściej opisywanym tematem. A dzieje się tak, ponieważ coraz większa liczba tych, którym udało się zbiec, przede wszystkim do Korei Południowej, zaczyna spisywać swoje wspomnienia bądź udziela się w filmach dokumentalnych. Do głosu dochodzili już ci, którzy byli urzędnikami systemu i później wypadli z łask przywódców. Mówili również byli strażnicy i więźniowie obozów koncentracyjnych. W końcu zwykli ludzie. Do tych ostatnich należy Hyeonseo Lee, której historia jest o tyle nietypowa, że opowiadająca ją żyła w Korei we względnym dostatku, nawet w czasach wielkiego głodu, który zdziesiątkował populację jej kraju, zmniejszając ją o dwa miliony mieszkańców. Lee zamieszkiwała miasto położone nad chińską granicą (Hyesan), co powodowało lepszą dostępność towarów i większą możliwość ewentualnej ucieczki. Dostępność granicy wpływała na fakt, że autorka i jej rodzina nie znajdowały się w takiej izolacji, w jakiej zmuszeni byli przebywać mieszkańcy miast położonych w głębi kraju. Drugą przyczyną była sytuacja zawodowa rodziców Lee – oboje pracowali dla reżimu.

Wspomnienia, jakie zachowała autorka z Korei Północnej, nie porażają grozą, którą spotkać można w opowieściach byłych więźniów. Życie, jakie toczyła Hyeonseo Lee, w tym totalitarnym państwie, chociaż dalekie było od bogactwa i zbytku, jednak mimo swojej skromności nie stawało się dla autorki torturą. Chodząc w latach 90. do szkoły, wówczas gdy nasilenie głodu było największe, Lee opisywała tylko, że z jej klasy ubyło uczniów. Nie była zmuszona jeść szczurów, sproszkowanej kory czy głodować jak inni jej ziomkowie. Miała więc szczęście. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że bliskość granicy z Chinami powodował przepływ nie tylko towarów materialnych, ale i muzyki. Lee opisuje, jak z przyjaciółkami, bojąc się donosów, słuchała zakazanych wykonawców południowokoreańskich. Pokazuje to, że izolacja obywateli w reżimie pjongjańskim nie jest jednak całkowita i że mają oni możliwość – ograniczoną, co prawda – zdobywania informacji spoza kraju. Dzieje się tak najczęściej na granicy, przez którą szmuglowane są sprzęty elektroniczne czy płyty DVD z filmami nakręconymi przez południowego sąsiada.

Nieco inna jest więc motywacja ucieczki, która przyświecała Lee. Nie chodzi w niej o wyzwolenie się z bezlitosnego ucisku tyranii, ale o powody bardziej ekonomiczne. Jako osoba bardziej zorientowana w panujących przygranicznych realiach życia, miała autorka więcej szans na przedostanie się do Chin i tamtejszą aklimatyzację. Przekroczyła rzekę w wieku lat szesnastu i wykorzystując znajomości, skutecznie ukryła się, a potem ruszyła w głąb Państwa Środka, gdzie przybrawszy nową tożsamość, znalazła pracę. Nie znaczy to, że Koreańczycy są w Chinach całkiem bezpieczni. Wręcz przeciwnie, grożą im północnokoreańscy agenci oraz chińskie służby, które chętnie odsyłają złapanych do miejsca, z którego uciekli. Z tego powodu życie w tym państwie wiąże się dla Koreańczyka z Północy z nieustannym strachem i ukrywaniem się. Autorce, mimo grożącego niebezpieczeństwa, udało się przetrwać w Chinach, uciekając ponadto przed niechcianym małżeństwem, a potem zbiec do Korei Południowej. Co więcej, Hyeonseo Lee wraca na Północ po najbliższą rodzinę, której – po wielu perturbacjach nie tylko w Chinach, ale i w Laosie – udaje się również dotrzeć do Korei Południowej.

W związku z tak cudownymi nieraz splotami okoliczności pojawia się naturalne pytanie o wiarygodność relacji Lee. Skądinąd wiadomo, że ludzie ocaleli z wojen czy traum powodowanych przez państwa totalitarne mają w podorędziu jeszcze bardziej niesamowite historie. Natomiast gładkość opowieści autorki, wzmocniona dodatkowo poetyką literatury kobiecej, każe przyjrzeć się tym wspomnieniom z dozą krytycyzmu. Jest to jednak tylko intuicja recenzenta, który nie przepada za łzawymi opowieściami konstruowanymi na wzór historii o heroicznych kobietach, wprost dla czytelniczek kolorowych magazynów. Może to więc tylko kwestia języka tej opowieści, który nieraz grzęźnie na romansowych mieliznach. Może to kwestia jej sfabularyzowania? Przecież niemożliwe, aby autorka zapamiętała wszystkie dialogi z przeciągu kilkunastu lat, które zdarzało jej się prowadzić.

Z lektury „Dziewczyny o siedmiu imionach” wysuwa się kilka wniosków. Pierwszym jest kwestia szczęścia, osobistego powodzenia, które niezależne jest od czynników obiektywnych, a przecież w wielu przypadkach stanowi dominujący czynnik powodzenia. A to szczęście niewątpliwie autorce przyświecało, nawet gdy sięgała po najbardziej ryzykowne rozwiązania. Drugą kwestią jest problem odpowiedniego uposażenia. Nie sposób sobie wyobrazić, aby ucieczki tej mógł dokonać ktoś, kto przymierał głodem. Imigrant nigdy nie będzie należał do najbardziej pokrzywdzonych ekonomicznie warstw społeczeństwa kraju, z którego ucieka. W końcu warto pamiętać, że historii tego typu, które kryją w sobie szczęśliwe zakończenie, jest niewiele. Ci, którym udaje uciec się do Korei Południowej, nierzadko nie odnajdują się w tym obcym dla siebie świecie i zaczynają marzyć o podróży w kierunku odwrotnym.

Hyeonseo Lee, David John, Dziewczyna o siedmiu imionach, tłum. J. Szajkowska, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, ss. 513.

Południe Stanów Zjednoczonych nigdy nie miało dobrej prasy i to w zasadzie od Wojny Secesyjnej. Uznawane przez postępową Północ za ciemnogród i zacofany, dziki kraj, w literaturze i filmie występowało jako siedlisko wstecznych poglądów oraz wyznających kreacjonizm rednecków. W dodatku klimat również był przeciwko i pogłębiał ten niewesoły obraz. Na Południu więc straszyli, jak nie dziwaczni wyznawcy kultów voodoo, to równie osobliwi jegomoście w białych kapturach uganiający się za Murzynami. Obraz tych ostatnich zdominował najnowszą książkę reporterską Katarzyny Surmiak-Domańskiej. Z okładki straszy ubrana w biały strój (bynajmniej nie komunijny) mała dziewczynka, z równie białym krzyżem w dłoniach. Sama treść również straszy tematyką, która na polskim podwórku nie była chętnie podejmowana. To znaczy, temat rasizmu wciąż znajduje się na ustach przeróżnej maści tropicieli prawicowych odchyleń, ale sam Ku Klux Klan nie zaistniał mocniej w naszej świadomości. Nie ma się co dziwić, bo z jednej strony to nie nasz problem, a co więcej, oddalony od nas kilkanaście tysięcy kilometrów.

Jestem ciekaw, jak na tę pozycję zareagują nasi obrońcy praw człowieka i czy stanie się ona kolejnym ich argumentem za wrodzoną niższością moralną białego człowieka. Z pewnością dzisiejszy wychowany na liberalnych mitach człowiek z podejrzliwością patrzy na jednorodne kultury (ale tylko białe), a do jego najważniejszych dogmatów należy myśl o multikulturalnej strukturze społeczeństwa. Bo wtedy jest kolorowo, tęczowo i po prostu fajnie. Natomiast myśl, że ktoś mógłby chcieć żyć wśród swoich, od razu kojarzy się z rasizmem. Chyba, że tym kimś jest przedstawiciel innej kultury niż ta zbudowana przez białych ludzi. Taki, budzący podejrzliwość autorki pogląd, pojawia się na kartach jej reportażu. Dziennikarka w celu opisania Ku Klux Klanu wybiera się do Arkansas na Zjazd Partii Rycerzy KKK, gdzie przebywając w otoczeniu amerykańskich działaczy ruchu, zbiera materiały. Same informacje dotyczące dzisiejszej działalności klanu nie są zbyt obfite, więc autorka dodaje do nich sporą liczbę faktów historycznych i prowadzi czytelnika przez wszystkie mutacje cyklicznie pojawiającego się, to znikającego KKK.

W przypadku Ku Klux Klanu mamy do czynienia ze społeczną utopią, natomiast jego kryminalne skojarzenia stanowią raczej odległe echa przeszłości. Czytając ten reportaż, można spróbować zrozumieć, skąd bierze się na południu USA taki osobliwy punkt widzenia, w którym surowa, protestancka religijność krzyżuje się z wrogością i nieufnością do Murzynów. Co więcej, animatorzy ruchu twierdzą, że ci ostatni z pewnością nie zostaną zbawieni; swoje teorie popierają odpowiednio przykrojonymi cytatami z Biblii. Cierpliwa to księga, za jej przyczyną udowadniano chyba już każdą głupotę. Na ile współczesne oblicze KKK jest niebezpieczne? Surmiak-Domańska zdaje się mówić, że skoro w przeszłości nienawiść rasowa przechodziła w czyn, nie inaczej może stać się tym razem. Osobiście jednak odniosłem wrażenie, że tym razem motorem Ku Klux Klanu jest strach i to w większej dawce niż dawniej. Biali ludzie widzą bowiem, że stanowić zaczynają mniejszość, w związku z czym próbują się bronić. Budują mentalne mury, okopują się we własnych teoriach. A jaka jest różnica między krzykiem o zagrożonej białej tożsamości, a krzykiem o wolności czarnego człowieka?

Wizerunek Ku Klux Klanu, jaki wyziera z tego reportażu, wydaje się dość groteskowy. Widzimy bowiem starsze małżeństwa śpiewające country, młodzieńców w wojskowych spodniach noszących się wedle prawideł militarnej mody, a końcu małych chłopców przekonanych o tym, że mieszanie ras jest wielką nieprawidłowością. Mamy do czynienia z garstką niegroźnych fanatyków, którzy przedstawieni zostali jako ciemna, zagrażająca demokracji siła. Folklor przedstawiono jako awangardę zmian; wiadomo, że kilkanaście (lub kilkadziesiąt) tysięcy obywateli nie jest w stanie zmienić własnego kraju. Trudno wyobrazić sobie, że ta garstka – nawet jeśli rasistów – Amerykanów nagle sięgnie po władzę albo wprowadzi na terenach USA narodowy socjalizm. Jednak ci, którym polityczna poprawność już do szczętu pomieszała zmysły, nie zauważą odpowiednich proporcji i w swoim patetycznym stylu zaczną bić na kolejny alarm w poszukiwaniu kolejnych, coraz bardziej widmowych, faszystów.

Skoro pozwolono na tolerancję czarnego rasizmu, którego najlepszym reprezentantem były Czarne Pantery i postać Malcolma X, skoro systemem zasiłków stworzono w murzyńskich dzielnicach pokoleniowe siedliska patologii, to dlaczego dziwi się teraz białym ludziom, którzy boją się eskalacji przestępstw w swoich miastach czy dystryktach? Polityczna poprawność jest bowiem ślepa i głucha na argumenty. A jej zwolennicy będą krzyczeć o białym rasizmie nawet wtedy, gdy pozostaną ostatnimi przedstawicielami białej mniejszości. Do odpowiedniej lektury reportażu Katarzyny Surmiak-Domańskiej trzeba zatem porzucić uprzedzenia.: te, które dotyczą pozornej dominacji białego człowieka we współczesnym świecie. Ten ostatni ulega przecież na naszych oczach diametralnej zmianie, a kryzys cywilizacji, jaki ten zmiana funduje, stawia każdego myślącego człowieka w obliczu sporych zagrożeń. Ku Klux Klan, nawet jeśli tak sądzi autorka, w ogóle do nich nie należy.

Katarzyna Surmiak-Domańska, Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 288.

Ile już napisano w Polsce o Rosji! Raz mądrze, co rzadsze, raz głupio i naiwnie, co zdarza się częściej. Z niekłamaną przyjemnością sięgam więc po pozycje z tej pierwszej grupy, a ich siłą jest autentyczność przeżycia autorskiego. Głównym grzechem piszących o tym największym kraju świata jest perspektywa wielkich miast: Moskwy oraz Petersburga. Reporterzy ci próbują ogarnąć swoim umysłem niełatwy przecież temat, rzadko albo w ogóle nie wyjeżdżając na prowincję. Innym grzechem jest podejście zblazowanego turysty, który łazi, co prawda, z plecakiem, włócząc się po mniej oczywistych rejonach Rosji, ale miejscowych się boi i z obawy, żeby nie dostać po mordzie, ucieka wieczorem do hotelu, miast – na przykład – posiedzieć w knajpie i posłuchać gawęd miejscowej ludności. Okalecza więc tym samym swój reportaż, który zaczyna przejawiać cechy pamiętniczka z podróży. Skądinąd wiadomo, że tchórzy i konformistów jest w społeczeństwie więcej niż ludzi odważnych, a fakt ten niewesoło przekłada się na jakość pisanej literatury faktu. Z perspektywy wygodnego pokoju hotelowego relację napisze byle głupi, ale zdobyć się na prawdziwą przygodę potrafią nieliczni.

Z tym większą przyjemnością powitałem w moim rozrastającym się księgozbiorze pozycję, napisaną przez Jacka Mateckiego, pod prowokacyjnym tytułem „Co wy, *****, wiecie o Rosji?!”. Że autor nie przepada za reporterską ściemą i patrzeniem na świat z perspektywy wygodnej kanapy, wiadomo od razu. Że nie wymądrza się na tak ogromny temat i raczej relacjonuje, zamiast snuć analizy politologiczne, również rzuca się w oczy od pierwszego kontaktu. Siła więc jego książki polega na opowieści, a Matecki potrafi opowiadać jak mało kto. Nie są to jednak historie Jacka Hugo-Badera, reportera skądinąd zdolnego, ale często czytanego z przymrużeniem oka, ani tym bardziej grzeczne opowieści Igora Miecika, czy duetu Jastrzębski – Morawiecki. Bliżej autorowi „Co wy wiecie o Rosji” do niepoprawnego politycznie pisarstwa Wojciecha Grzelaka, autora kilku cennych pozycji dotyczących nie tylko polityki rosyjskiej, ale i syberyjskiego szamanizmu. Przede wszystkim nie widać u niego (jak i u Grzelaka) poczucia wyższości, które każe sporej części autorów po pierwszej kilkutygodniowej wizycie snuć pozornie spójne teorie dotyczące tego, czym Rosja jest. Bo, czytając Mateckiego, poznamy owszem wiele oblicz tego tajemniczego państwa, ale skończymy lekturę jego opowieści z przeświadczeniem, że – cholera – jesteśmy tak samo głupi jak przed otwarciem książki. W tym jednak tkwi siła tej opowieści, tu otwiera się inna rzeczywistość, którą chłoniemy, bo jednocześnie w niej i smieszno, i straszno, ale i pięknie.

Pisze autor: Gdzie nie ma prawdy? Nie ma jej w dziesiątkach książek-reportaży napisanych przez młodych zdolnych z dużych miast, którzy postanowili przejechać Rosję koleją transsyberyjską, rowerem, albo zgoła Nissanem 4x4 Off Road Trophy (…). Po dwóch tygodniach wrócili i napisali książkę o świecie oglądanym zza szyby (…). Dodaje na koniec: do dupy z takimi przygodami. I ma rację, bo skoro włóczył się tam z przerwami pięć lat, spał u przypadkowo poznanych ludzi, a nieraz w lesie, gubił się na rozstajnych drogach, a przede wszystkim rozmawiał, rozmawiał i jeszcze raz rozmawiał. Ja mu wierzę. Wierzę mu tym bardziej, że wypił morze wódki z autochtonami, że nie szlajał się w modnych ciuszkach i plecakiem z tysiącem sznurków, jak wielu studenciaków wyjeżdżających na hipsterskie wyprawy z wyspecjalizowanymi biurami podróży. Bo trzeba przyznać, że do takich wypraw, w jakich brał udział autor, trzeba mieć jaja. Jaja i mocną głowę. I dopiero później powstaje opowieść.

A opowieść ta, zupełnie inaczej jak u tych miśków z wielkich aglomeracji, ma posmak prawdy, nie Wikipedii i kilku artykułów z rosyjskiej prasy przetłumaczonych naprędce w internetowym translatorze. Czytając Mateckiego, wiemy, że jednej prawdy o Rosji nie poznamy, ale co odróżnia go od innych to mocne zakotwiczenie w tamtych rejonach. Dzięki niemu historie, które opowiada autor, są wiarygodne i przekonujące. Jego obserwacje, z pozoru drobne, wnoszą więcej realności do opisu Federacji Rosyjskiej niż komentarze naszych dziennikarskich tuzów spędzających czas na wędrówkach między Placem Czerwonym a hotelem. U Mateckiego jakaś drobna tabliczka na drzwiach, rozpadający się blok czy kobieta w kasie na dworcu kolejowym mówią więcej niż mądre analizy politologów, socjologów i blogerek podróżniczych.

Za co jeszcze lubię tę książkę? Za polityczną niepoprawność, o której już pisałem. Autor nie boi się snuć spiskowych teorii dotyczących upadku komunizmu, nie boi się wypowiadać sądów, za które w salonach warszawskich XXI wieku człowieka spotyka ostracyzm. W końcu Matecki to nie wydelikacony następca Kapuścińskiego, który fałsz i skąpe obserwacje, które dałoby się zamknąć na stronie opisu, pompuje poetyckim językiem i kiczowatą metaforą. A Rosja w jego wydaniu to kraj interesujący, z jednej strony kraina nihilizmu, ale oszałamiająco pięknej przyrody i nielicznych wysepek duchowości. To tajemnica, której tak łatwo nie poznamy. Co wy, *****, wiecie o Rosji? – pytam więc za autorem tych wszystkich, którym wydaje się, że poznali ten kraj. Bo ja nie wiem prawie nic, ale dzięki książce Mateckiego coś przeczuwam.

Jacek Matecki, Co wy, *****, wiecie o Rosji?!, wyd. Trzecia strona, Warszawa 2015, ss. 335.

Współczesny teatr w Polsce jest, jak mało co, przesiąknięty lewicowymi ideologiami, wśród których pierwsze skrzypce grają równość, wykluczenie, miłość dla gejów i tęczowe klimaty. Dochodzi do tego wszechobecna dekonstrukcja klasyki, jako z pewnością homofobicznej, antysemickiej i szowinistycznej. Odczytuje się ją więc na nowo, w duchu krytyki feministycznej, lewackiego dyskursu antykapitalistycznego oraz emancypacji tych, którzy „kochają inaczej”. Dobrze jednak wiedzieć, że nie wszyscy wpisują się w tę modę. Modę, która – jestem o tym przekonany – za jakiś czas stanie się zapomniana i straszyć będzie tylko dociekliwych studentów teatrologii. Jednym z tych, którzy nie boją poruszać się w swoich sztukach tematów dotyczących historii współczesnej, polskości, wykluczenia, ale nie tego na niby, salonowego i tęczowego, ale tego, które dzieli nasz kraj na Polskę liberalną i Polskę moherową, jest Jarosław Jakubowski, autor nie tylko dramatów, ale poezji oraz opowiadań grozy. Wydany w zeszłym roku „Generał”, obok nagrodzonego dramatu tytułowego, zawiera szereg sztuk, które w mniejszy lub większy sposób odnoszą się do współczesnej polityki.

Nie mam wątpliwości, że czasy, w których żyjemy, są tym, czym dla Mickiewicza był Salon Warszawski. Z jednej strony żyje w nich eleganckie towarzystwo, które porusza tematy zastępcze: gejów, tęczę, feminizm, a z drugiej to przy drzwiach, domagające się Polski i poważnego jej traktowania. Kto tu tak naprawdę jest dyskryminowany? Eleganckie panie i awangardowi panowie: filmowcy, aktorzy, działacze społeczni mielący jęzorami wciąż o tym, że dewiantom jest w kraju niedobrze, bo nie mogą adoptować dzieci, czy źle ubrani, mało zarabiający katolicy, którym rozbawiony i wypasiony na mediach głównego nurtu tłum sika do zniczy? Kolorowy wesołek, który zarabia na pokazywaniu swojej wypielęgnowanej brody i nowych Raybanów, czy moherowa babcia, która słucha Radia Maryja i jest celem ataków przeróżnych kabarecików i stand-uperów?

Jakubowski oczywiście publicystą nie jest, więc nie odpowiada wprost na tak zadane pytania, a nawet wprost ich nie zadaje. Co można na blogu, niekoniecznie sprawdzi się w sztuce teatralnej. Ta bowiem rządzi się innymi prawami. Jednak głos o kształt Polski, o tych naprawdę wykluczonych pojawia się w szeregu tych dramatów. Tytułowa sztuka przywołuje postać zmarłego już Wojciecha Jaruzelskiego, który dla wielu patriotów i ludzi zdrowo myślących stał się antybohaterem, a jego pochowanie na Powązkach uznano za skandal. „Generał” mówi o tym, co dzieje się w umyśle byłego dyktatora, który z jednej strony czuje się wciąż ważny, a z drugiej wie, że stał się obiektem przeróżnych protestów. Podobny motyw, związany z powracającą przeszłością, ukazuje się nam w tekście napisanym pod tytułem „Głową w dół”. Jego bohaterem jest były ubek, stalinowski kat, który w obliczu zbliżającego się procesu odchodzi od zmysłów i boi się sprawiedliwości. „Dziura” z kolei opowiada o konflikcie pomiędzy starą matką a synem w średnim wieku. Ta pierwsza jest radiomaryjną katoliczką, jej pierworodny kojarzy się zaś z reporterami „Gazety Wyborczej”, którzy obsesyjnie śledzą i punktują imperium ojca Rydzyka. A propos tego ostatniego, pojawiają się w dramacie tym interesujące słowa: Imperium! Słyszycie, jak to brzmi? To tak jakby imperium nazwać miasto z klocków lego. Jeśli to ma być imperium, to jak nazwać drugą stronę? Galaktyką? Bogiem?

Jak wspomniałem wyżej, Jarosław Jakubowski nie jest publicystą, więc jego sztuki nie dają prostych odpowiedzi, nie stawiają jednoznacznych diagnoz. Fakt ten stanowi o sile wyrazu tych tekstów, które poruszają przecież odwieczne i naprawdę ważne pytania. Czym jest pamięć? Gdzie leży prawda? Po stronie silniejszego, czy słabszego? Jaka jest kondycja współczesnego człowieka? Jaka jest natura władzy? Władza, jako problem, pojawia się również w „Ostatniej królowej”, która, jak napisano w posłowiu, jest najbardziej mrożkowskim z zamieszczonym w zbiorze dramatów. Jej bohaterką jest tytułowa władczyni, podróżująca w nieznane tajemniczym statkiem, wraz z ostatnim wiernym sługą. Tak narysowana sytuacja rodzi absurd i groteskę, które uwypuklają wyraźnie opisywane sytuacje. Nietrudno domyśleć się klęski królowej, która jako dobrze wychowana arystokratka nie ma czego szukać w świecie chamstwa i prostactwa.

Jednym z ważniejszych dramatów zamieszczonych w „Generale” jest „Nowy Legion”. W nim autor wskrzesza postać czołowego polskiego romantyka – Adama Mickiewicza – każąc mu przeżywać współczesność wraz z szeregiem jego bohaterów literackich i kochanek. Ten, iskrzący się od cytatów z dzieł wieszcza, dramat, pokazuje dobitnie, gdzie w naszych czasach znalazł się romantyzm, ale równocześnie postuluje potrzebę jego odrodzenia. Bez duchowości bowiem, bez myślenia symbolicznego, w kategoriach wspólnoty, nie odrodzimy się jako naród, a ci, którzy wołają o jego zmartwychwstanie, uznawani będą za wariatów.

Warto więc pochylić się nad „Generałem”, ponieważ w zalewie postmodernistycznego banału stanowi on zdrową dla wobec niego konkurencję. I nie mam wątpliwości, że problemy, jakie porusza autor, będą aktualne zawsze. Prawda, kłamstwo, władza, człowiek, Bóg, sprawiedliwość, dobro, zło – o to przede wszystkim chodzi w tekstach Jakubowskiego. Polityka w tytule zbioru nie oznacza więc tylko techniki rządzenia, stanowi za to zbiór kwestii związanych z funkcjonowaniem człowieka w świecie. Każdy bowiem poddany jest różnym rodzajom władzy.

Jarosław Jakubowski, Generał i inne dramaty polityczne, ADiT, Warszawa 2014, ss. 381.

Gdy w maju zmarł Krzysztof Kąkolewski, mało kto fakt ten odnotował. Pojawiło się kilka okolicznościowych artykułów, pewien dziennik opublikował reportaż z tezą, a niepisany zakaz na pisanie o książkach autora nie zniknął. Mający problemy z wydawaniem tekstów w PRL Kąkolewski doczekał się, niestety, w czasach „wolności” jakiegoś nieformalnego zapisu na niepisanie o nim. Chyba że w charakterze ciekawostki, mówiąc brutalnie, świra, któremu odbiło. Reportaże i prozę literacką publikował autor w niszowych wydawnictwach, a większość mediów solidarnie o nich milczała. Nie dziwi więc fakt, że ostatnia książka autora, „Za lustrem lustracji”, również nie doczekała się żadnych recenzji ani zapowiedzi. Oficyna wydająca ten tekst jest tak uboga, że nie stać jej było nawet na korektę, skutkiem czego są błędy zapisu i usterki edytorskie. Wybór jest więc między nieczytaniem, a lekturą książki w formie od ideału dalekiej. Skoro jednak mówimy o Kąkolewskim i tym, co ma do powiedzenia ten wybitny reportażysta, trzeba zacisnąć zęby na niedostatki edytorskie i „Za lustrem lustracji” po prostu przeczytać.

Mało jest literatów, których życiorysy byłyby tak tajemnicze i obrośnięte mitologią jak Krzysztof Kąkolewski. Oskarżany był on o antysemityzm, sprzyjanie nazistom, wysługiwanie się władzy komunistycznej, w końcu spotkał go los wariata, który niczym bohater grany przez Mela Gibsona w „Teorii spisku” żyje w alternatywnej rzeczywistości. Fabuła tego obrazu rację przyznaje jednak głównej postaci, wspomnianej przed chwilą. I mam wrażenie, że podobnie będzie z Kąkolewskim. Zapomniany i wykpiony dziś, będzie czytany za lat kilkadziesiąt, gdy pojawi się w miarę obiektywna prawda dotycząca naszych czasów. Bez ich zrozumienia i przetrawienia nie sposób zrozumieć Kąkolewskiego – autora, który nie był bohaterem ani lewicy, ani dużej części prawicy. Drukowany po Okrągłym Stole, w mało popularnych prawicowych czasopismach, wydawał się zesłany na intelektualne wygnanie. W dodatku oskarżany był o współpracę z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa.

Ten problem omawia Kąkolewski w opisywanej właśnie pozycji, która napisana została już w roku 2008, wydana dopiero niewiele ponad miesiąc temu. „Za lustrem lustracji” nie jest, jak podkreśla jej autor, autobiografią, ale skupia się przede wszystkim na tych epizodach z życia reportera, w których dochodziło do kontaktów z bezpieką. Da się mimo tego wychwycić w niej sporo innych momentów z egzystencji autora, który rozpoczyna swoją wędrówkę po faktach od końca wojny i pobytu w katolickim gimnazjum, w którym, skłócony z kolegami i księdzem opiekunem, zakłada koło Związku Walki Młodych – młodzieżowej organizacji komunistycznej. To był moment, w którym Kąkolewski stracił jedną wiarę, a zyskał – chociaż na krótko – drugą, polityczną. Na szczęście nadszedł w międzyczasie moment otrzeźwienia, a w całej tej historii zabrakło tekstów pisanych na cześć Stalina i jego zbrodniarzy. Pracował autor w mediach komunistycznych, innych wszak nie było, a różne okresy w historii powojennej Polski w różny sposób podchodziły do kwestii cenzury i wolności twórczej.

Wątkiem głównym „Za lustrem lustracji” są kontakty Krzysztofa Kąkolewskiego z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa. Jeśli to, co pisze autor, jest prawdą, trzeba oddać mu sprawiedliwość i stwierdzić, że w całym tym lawirowaniu między zachowaniem twarzy, a relacjami z bezpieką, nie stracił godności i nikogo nie wsypał. Kontakty być musiały, a przynajmniej ich obietnice, bo reportażysta kilka razy wyjeżdżał za granicę: do Zachodnich Niemiec czy Stanów Zjednoczonych. Rezultatem tych dziennikarskich wypraw były bardzo krytycznie przyjęte, a po latach widać, że wybitne pozycje: „Co u pana słychać?” oraz „Jak umierają nieśmiertelni”. Pierwsza z nich to rezultat szeregu wywiadów z uniewinnionymi zbrodniarzami niemieckimi, druga – relacja z hipisowskiego życia, któremu uległa pewna część peerelowskiej cyganerii. Pokłosiem tej kontrkultury było osławione morderstwo Sharon Tate – ówczesnej żony Romana Polańskiego.

„Za lustrem lustracji” jest więc specyficznym wycinkiem autobiografii jednego z najwybitniejszych twórców współczesnych, nie tylko reportera, ale i autora literatury pięknej. Siła pisarstwa i życia Kąkolewskiego polegała na tym, że i twórczość, i egzystencja autora nie dały się zamknąć w żadnych ramach. Również w ramie podporządkowania jakimkolwiek układom towarzyskim, literackim, dziennikarskim. Kąkolewski, wyrzucany wielokrotnie z redakcji przeróżnych tytułów, potrafił zachować najważniejsze pierwiastki swojej reporterskiej twórczości. Pisał, co uważał za słuszne, narażając się władzom komunistycznym, a później stając się twórcą wyklętym w czasach „demokracji”. „Za lustrem lustracji” stanowi niewygodne świadectwo nie tylko dla okresu PRL, który z definicji tłamsił oryginalność i dążenie do prawdy, ale również dla dzisiejszego okresu, w którym zabrakło rozliczenia morderców, a ci chowani są z honorami na znanych cmentarzach.

Krzysztof Kąkolewski, Za lustrem lustracji, wyd. Nowy świat, Warszawa 2015, ss. 265.

Wśród opracowań o współczesnej Rosji trudno ostatnio odnaleźć pozycje pisane ze znajomością najnowszych faktów. Jacek Hugo-Bader chyba tematykę tę porzucił, Daniel Kalder – twórca specyficznych „Dziwnych teleskopów” oraz „Zagubionego kosmonauty” – książek już nie pisze, a Wojciech Grzelak również chyba czeka na nadejście weny. Niezawodna jest za to Swietłana Aleksijewicz, której „Cynkowi chłopcy”, opowiadający o sowieckich żołnierzach w Afganistanie, ukazali się kilka dni temu. Pojawił się również debiutant na polu reportażu, urodzony w Moskwie Peter Pomerantsev, który jako dziecko wyemigrował z rodzicami do Wielkiej Brytanii, potem zaś jako producent telewizyjny i dziennikarz wielokrotnie do Rosji powracał. Jego „Jądro dziwności” koncentruje się na Rosji putinowskiej, na jej ostatnich latach, i opowiada, z perspektywy dzisiejszych mediów masowych, o specyfice największego kraju na świecie. Pomerantsev wygrywa już na starcie, jako Rosjanin z pochodzenia nie ulega uproszczonym analizom oraz czuje temat, o którym pisze.

O Rosji napisano sporo bzdur, patrząc zwłaszcza z zachodniego punktu widzenia. Podstawowym błędem jest opisywanie tego kraju jako państwa może kulawo działającego, ale jednak realizującego podstawowe założenia demokracji. Inną, leżącą na przeciwległym biegunie usterką, jest traktowanie Rosji jako nieustannego źródła żartów, jako państwa tak innego od pozostałych, że zasługującego jedynie na obśmianie. Peter Pomerantsev unika zarówno jednego, jak i drugiego spojrzenia na swój kraj pochodzenia. I jego wizja rozbija naiwne tezy niedouczonych specjalistów od polityki wschodniej, bo w myśl jednej z najważniejszych tez „Jądra dziwności” Rosja państwem demokratycznym nie jest. To, co nieuważni i przyzwyczajeni do zachodnich standardów dziennikarze spostrzegają jako medialny i polityczny pluralizm, jest tylko sprawnym teatrem reżyserowanym w całości przez Kreml. I jeśli ktoś miałby jeszcze złudzenia, Pomerantsev mu je rozwieje: opozycja jest w Rosji sterowana przez administrację Putina, a jej media przez nią kontrolowane. Stąd niemożność wyrwania się z matni, w której kraj ten tkwi.

Drugim zasadniczym problemem podejmowanym przez autora jest aktorskość wpisana w mentalność Rosjan, nie tylko tych współczesnych. Problem ten pojawia się przynajmniej od okresu komunizmu, ponieważ mieszkańcy Związku Sowieckiego i późniejszej Rosji zmuszeni byli do przyjmowania skrajnych społecznych masek. Działacze państwowi publicznie popierający władzę, w życiu prywatnym reprezentowali poglądy od tej władzy jak najdalsze. Tępi aparatczycy okazywali się czytać Ginsberga i podziwiać malarstwo Pollocka. Ten festiwal gąb i masek utkwił tak głęboko w zbiorowej świadomości mieszkańców największego państwa świata, że skutecznie eliminuje wszelki opór. Rosjanin buntuje się bowiem w domu, czytając zachodnich pisarzy, a w pracy idzie po pasku władzy, akcentując swój patriotyzm. A ten w Rosji zawsze był miłością do władcy.

„Jądro dziwności” z perspektywy telewizyjnego reportażysty ukazuje więc w przeróżnych konfiguracjach ducha współczesnej Rosji, który jest od wieków podobnie imperialny. Pojawiają się w tej książce Nocne Wilki, patriotyczny gang motocyklowy będący skrzyżowaniem Hell’s Angels, prymitywnej bizantyjskiej religijności oraz kultu Stalina. Gang ten zapisał się również w artykułach polskiej prasy w momencie, gdy protestowano przeciwko przejazdowi jego członków na uroczystości zakończenia II wojny światowej w Berlinie. Sporo miejsca poświęca autor kobietom: prostytutkom, modelkom, które szukają bogatego męża, najlepiej oligarchy z prywatnym odrzutowcem, a potem i tak cierpią. W głębi duszy pozostają naiwne i prostoduszne. Jako producent telewizyjny, pisze Pomerantsev z perspektywy medium, które jest mu najbliższe. Dowiadujemy się od niego, że rosyjskie stacje zajmują się przede wszystkim kreacją rzeczywistości, w której oprócz wszechmocnego prezydenta i rozwiązywanych przez niego problemów dominuje rozrywka o optymistycznym przesłaniu. W rezultacie otrzymujemy przekaz nie aż tak bardzo daleki od tego, co powodują nasze media polskojęzyczne.

Rosja współczesna to również według autora kraj bezprawia, w którym niszczy się niewygodne dla państwa firmy, a ich szefów wtrąca do więzień. To obraz także nie tak bardzo daleki od naszego krajowego podwórka. Wystarczy przypomnieć sobie historię Romana Kluski, albo obejrzeć oparty na faktach „Układ zamknięty”. Czytając „Jądro dziwności”, nie miałem wcale wrażenia, że reportaż ten opisuje świat aż tak bardzo odległy od tego, w którym przyszło mi żyć na co dzień. Czytelnik zachodni z pewnością przyzwyczajony jest do innych standardów i jego pozycja ta z pewnością wielokrotnie zaskoczy. Polak, zwłaszcza interesujący się życiem publicznym, zauważy jedynie większą skalę opisywanych przez autora zjawisk. U nas również są manipulatorskie telewizje serwujące prymitywną rozrywkę oraz czołobitne przekazy adresowane do władzy. Również spotkamy złamanych przez bezprawne uwięzienie ludzi, którzy stracili majątki i pozycję społeczną oraz zawodową. Niech więc nas „Jądro dziwności” nie dziwi, ale ostrzega, co może się stać, gdy będą nami rządzić ludzie o postsowieckiej mentalności.

Peter Pomerantsev, Jądro dziwności. Nowa Rosja, tłum. I. Noszczyk, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 295.

Recenzowałem niedawno debiutancką powieść kryminalną Kamila Staniszka – redaktora piaseczeńskiej gazety, fana metalu i początkującego pisarza. „Kocia morda”, bo o niej mowa, toczyła się w realiach dobrze znanych autorowi, czyli w Piasecznie i jego okolicach. Jej bohaterami byli przede wszystkim lokalni dziennikarze, ale oprócz nich pojawiali się politycy, policjanci oraz mniej lub bardziej podejrzane indywidua. Staniszek stwierdził przy okazji wydania debiutu, że pisarzem został przypadkowo, może po to, aby zminimalizować ewentualną negatywną krytykę swojego tekstu. W końcu pisarz pełną gębą a przypadkowy wyrobnik to inne kategorie; jednego więc oceniamy ostrzej, drugiego – bardziej liberalnie. Przypadkowość profesji autora musi teraz ustąpić świadomemu wyborowi, ponieważ „Kocia morda” doczekała się swojej kontynuacji. Sequel ten nosi tytuł „Zemsta ma smak czerwieni” i stanowi logiczną część dalszą debiutu. Trzeba również powiedzieć, że napisany jest lepiej niż część pierwsza.

Jak wspomniałem wcześniej, zestaw bohaterów głównych jest podobny. Znów więc widzimy Andrzeja Kalickiego, który tym razem walczy z przeszłością: w „Kociej mordzie” w tragicznym wypadku zginęła jego żona. Widzimy również Alberta Nowackiego, niespełnionego romantyka, który zdradzanie własnej małżonki tłumaczy sobie poszukiwaniem wielkiej, idealnej miłości. Jego poszukiwania skończą się żałośnie, ale nie ma co uprzedzać faktów. W „Zemście…” tym razem wątek księdza Marka, tego od black metalu, został zmarginalizowany. I chociaż w kilku momentach znów można się z tą postacią zetknąć, brakuje nieco jej charakterystycznego poczucia humoru. A tak poza tym, pozostając przy bohaterach, trzeba zaznaczyć, że tym razem autor wykreował ich lepiej, bardziej zwracając uwagę na to, aby ich zróżnicować. Kalicki więc to mizogin, nienawidzący kobiet, zwłaszcza młodych, zgorzkniały żurnalista i cynik. Nowacki – jego przeciwieństwo – wciąż wierzy, że spotka na swojej drodze miłość idealną. No dobrze, dość tego, w końcu to kryminał, a nie romans.

Przechodząc do analizy wątku kryminalnego, nie da się nie zauważyć, że został on skonstruowany sprawnie i trzyma w napięciu. Tym razem udało się Kamilowi Staniszkowi uniknąć sytuacji z „Kociej mordy”, gdy główne wydarzenia powieści były rozwodnione nic niewnoszącymi sytuacjami. W „Zemście…” wszystkie wątki zostały skomponowane poprawnie: istnieje główny, kryminalny zarys oraz jego osnowa koncentrująca się na kwestiach obyczajowych, które wnoszą do fabuły sporo humoru i lekkości. Sam główny wątek zaczyna się śmiercią jednego z redaktorów, po czym następuje retrospekcja i dowiadujemy się, jak do tej sytuacji doszło. Do smaku dodaną mamy jeszcze wietnamską mafię i jej ciemne interesy, i jak na kryminał samorządowy przystało, wiele elementów zagadki koncentruje się na wydarzeniach lokalnych. Ponownie możemy więc obserwować styk mediów i miejscowych władz. Ponownie widzimy przeróżne machlojki, lody i wałki kręcone przez podejrzanych typów, wśród których wyróżnia się wyraźnie niejaki Piotr Tamara. Kim on jest: byłym człowiekiem służb specjalnych, partyjnym kacykiem z mocnymi plecami? Boją się go wszyscy, włącznie z policjantami. Widzimy również, w jaki sposób można rozwinąć i zniszczyć lokalny biznes.

„Zemsta ma smak czerwieni” ponownie porusza się w kręgach lokalnych władz i intryg, wcale nie mniej ciekawych od tych z pierwszych stron gazet. Ich skala jest może mniejsza, ale namiętności i pokusy ludzkie takie same. Trzeba przyznać, że całość została napisana z wyczuciem rytmu, precyzją i rzemieślniczą wprawą, nie powiela więc błędów debiutu. Miłośnicy prozy kryminalnej mogą z czystym sumieniem po tę książkę sięgnąć i spędzić kilka godzin na śledzeniu ciekawej, trzeba przyznać, akcji. Dobrze, że autor nie sili się na naśladowanie prozy skandynawskiej czy anglosaskiej, tylko kreuje specyficzne lokalne polskie podwórko. Nie przemyca również politycznie poprawnych treści o niedoli uchodźców, złym Kościele czy prześladowanych mniejszościach, tylko pisze rozrywkową prozę. A ta nie musi udawać społecznego zaangażowania.

Kamil Staniszek, Zemsta ma smak czerwieni, wyd. Stanpress, Piaseczno 2015, ss. 311.
 

Wyobraźmy sobie człowieka mieszkającego w wygodnym, funkcjonalnym trzypokojowym lokum. Ma salon, dwie sypialnie, kuchnię, a nawet łazienkę z oknem. Zapytany o to, jak mu się żyje, odpowie zgodnie z prawdą, że całkiem przyjemnie, a przede wszystkim bezproblemowo. Z mieszkania nie wychodzi, bo i po co, skoro wszystko w nim ma. Gotuje, sprząta, ogląda telewizję, przyjmuje gości. Zakupy przynoszą mu wolontariusze, a on rozleniwiony i tak nie jest ciekawy, co jest na zewnątrz. Bo i co może być? Blok, jak każdy inny. Gdyby teraz zostawić tego mieszkańca i spojrzeć z zewnątrz, okazałoby się, że to wygodne lokum jest tylko fragmentem większej budowli, na przykład okazałego, ale zaniedbanego dworu. Wykrojone z niego stanowi niezależną całość, tak że człowiek nie zdaje sobie sprawy z istnienia pozostałych pomieszczeń. I nie wie, gdzie żyje, czy skąd wziął się jego dom. Oto sytuacja dzisiejszej Polski, której większość mieszkańców nie ma pojęcia, co to znaczy być członkiem tego narodu. Mówią oni „ten kraj” i żyją w wykrojonej rzeczywistości, pozbawionej tradycji, bo jest ona w myśl ich poglądów wstydliwym balastem.

Pisze o tym Przemysław Dakowicz, poeta, eseista i historyk literatury. Pod wspólnym tytułem – „Afazja polska” – ukazały się jego eseje, publikowane wcześniej na łamach „Gazety Polskiej Codziennie”. Czym jest tytułowe zjawisko? Afazja to utrata zdolności mówienia, pojawia się często pod wpływem traumatycznych przeżyć. Autor, tłumacząc znaczenie tego terminu, odnosi się do historii Cichowskiego z Mickiewiczowskich „Dziadów”. Bohater ten, pod wpływem tortur i mąk wycierpianych podczas uwięzienia, stracił umiejętność wypowiadania słów. Historia ta staje się punktem wyjścia rozważań Dakowicza i metaforą sytuacji dzisiejszej Polski, która za sprawą tragizmu historii najnowszej straciła możność nazywania rzeczy po imieniu. Najpierw druga wojna światowa, w naszym kraju szczególnie fatalna w skutkach, zagłada elit, potem podmiana Polski na widmowego upiora, tak zwaną Polskę Ludową, i kolejne śmierci. Później, już w ostatnich latach, proces transformacji ustrojowej, który niczego nie załatwił, chyba, że nietykalność dla komunistów. A z drugiej strony propaganda sukcesu, że niby „ten kraj” jest liderem przemian, drugą Irlandią, miejscem miodem i mlekiem płynącym, a kto tego nie zauważa, ten oszołom.

Eseje Dakowicza nie zamierzają głaskać nikogo po głowie, zwłaszcza tych żyjących tu i teraz obywateli „tego kraju”, którzy myślą, że żyją w niebie, bo jest ciepła woda w kranie i „Wyborcza” do porannej kawy. „Afazja polska” jest próbą przejścia przez najnowszą historię i odpowiedzenia na pytanie, jak to się stało, że nie potrafimy już mówić, że rzeczownik „Polska” wypowiadany jest półgłosem, aby nie rozdrażnić wrogów narodu. Jak to się stało, że mówimy o II wojnie światowej, jako o naszej winie, a nawet prezydent Komorowski nazywa nas narodem sprawców? Dlaczego wstydzimy się słów „naród”, „ojczyzna”, „patriotyzm”, podczas gdy wszystkie kraje naokoło, łącznie z naszymi odwiecznymi wrogami – Niemcami i Rosją – dumne są z bycia sobą? Dlaczego w końcu dopiero dwadzieścia lat po tak zwanym upadku komunizmu głośniej zaczęliśmy mówić o Wyklętych, dlaczego dopiero niedawno rozpoczęły się prace ekshumacyjne na Łączce?

Odpowiedź na to pytanie łatwa nie jest i ma w dodatku gorzki smak. Czytając eseje autora, wędrujemy przez bolesne meandry naszej współczesnej historii. Widzimy upadającą wrześniową Warszawę i wstydliwą ucieczkę polskiego rządu. Widzimy, że tym, który wytrwał na stanowisku, był prezydent stolicy – Stefan Starzyński. Zapłacił za to cenę najwyższą. Rząd zaś zainstalował się w Londynie, gdzie ugrzązł w jałowych sporach i personalnych skandalach. Widzimy upadek armii w pierwszych tygodniach wojny, o której myślano powszechnie, że skończy się szybko, ponieważ Wielka Brytania i Francja zmiażdżą Hitlera. Jak naiwna była to wiara, okazało się szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Widzimy w końcu upadek Kresów, który dokonał się pod wpływem ciosu w plecy – inwazji Armii Czerwonej. W swoich rozważaniach Przemysław Dakowicz nawiązuje niejednokrotnie do współczesności, w której stały się rzeczy takie jak pochowanie z honorami człowieka nazywanego sowieckim pachołkiem, odpowiedzialnego za stan wojenny. To nie tylko afazja, ale i amnezja, zbiorowa halucynacja.

„Wybierzmy przyszłość” – krzyczał dwadzieścia lat temu pewien kandydat na prezydenta. Bo przeszłość jest sporna, niewygodna i brzydko pachnie. Zapach krwi i potu nie jest przyjemny, dlatego pudrujemy go wciąż mrzonkami o życiu jak na Zachodzie. Nagrajmy jeszcze więcej hitów o imprezowaniu, załóżmy więcej modnych kawiarni, ubierajmy się jeszcze bardziej kolorowo, ułatwmy życie dewiantom – wtedy rozpłyniemy się w jednolitej masie i zapomnimy o polskości, której tak nienawidzimy – zdają się wrzeszczeć tysiące rozpieszczonych bezsensowną egzystencją obywateli „tego kraju”. Z drugiej strony piszmy „Nasze klasy” (fragment tego antypolskiego paszkwilu znalazł się nawet w podręczniku do języka polskiego dla liceum), piszmy „Strachy” i plujmy na naszą historię. Efekt łatwo przewidzieć. Z tego powodu „Afazja polska” jest tak niewygodna, niczym głosy towarzystwa przy drzwiach w Salonie Warszawskim mówi wprost, racja jest po naszej stronie, a wy – arystokraci, sielankowi pisarze i bezmyślne damy, jesteście ignorantami.

Przemysław Dakowicz, Afazja polska, wyd. Sic!, Warszawa 2015, ss. 347.

Literatura obozowa to ważny element polskiego piśmiennictwa powojennego. Zarówno ta opisująca losy Polaków w ZSRS, jak i w niemieckich (nie nazistowskich) obozach koncentracyjnych. Losy te, przypominane na kartach wspomnień, łączy kilka elementów: wola przetrwania, ogromne cierpienie, niezgoda na panujący totalitarny porządek. Jest jeszcze coś, pewien element wstydliwy, przywoływany mimochodem, czynnik, który umożliwiał fizyczne ocalenie. Wiadomo, że głodowe racje żywnościowe, które otrzymywali więźniowie, obliczone były na powolne umieranie. Aby przeżyć, trzeba było „organizować”, czyli albo kraść innym, albo w taki sposób ułożyć sobie stosunki z oprawcami, aby dostać więcej. W świecie wolności politycznej i sytych brzuchów czyny takie łatwo potępiamy, w sytuacjach ekstremalnych wydają się one niezbędne do przetrwania. Jest to więc element rzeczywistości lagrowej (lub łagrowej), który występuje w każdym wspomnieniu z okresu niewoli niemieckiej lub radzieckiej. Nie inaczej jest w memuarach Stefana Krukowskiego.

Wydane pod prowokacyjnym tytułem wspomnienia Krukowskiego dobitnie pokazują niełatwą prawdę: bez układania się z Niemcami, bez cwaniactwa, sprytu i siły fizycznej obóz pracy stawał się obozem zagłady. Autor, jak sam pisze, przeszedł każdy etap lagrowej egzystencji: leżał nawet pod barakiem jako muzułman – niezdolny do pracy, nadający się według Niemców tylko do komory gazowej. Jednak, jako bardzo młody, bo niewiele ponad dwudziestoletni człowiek, znający w dodatku język niemiecki, był w stanie piąć się po szczeblach „kariery” tej specyficznej organizacji, którą był obóz koncentracyjny. Tym miejscem jest Mauthausen – obóz wybudowany na terenach Austrii, już po Anschlusie, w 1938 roku. Warunki panujące na tych terenach są tym bardziej nieprzyjazne, bowiem miejsce to leży w oddziaływaniu ostrego alpejskiego klimatu, który powoduje krótkie, upalne lata oraz srogie, długie zimy. Głównym zadaniem większości więźniów było pozyskiwanie surowca w pobliskich kamieniołomach, można więc sobie wyobrazić, jaki trud był z tym procederem związany. Gdy do tego doliczymy głodowe porcje żywnościowe i sadystycznych oprawców, obraz staje się kompletny.

Na zdjęciach z wyzwolenia obozu przez Amerykanów zobaczyć możemy wychudzonych do granic możliwości więźniów, skórę i kości czyli obraz, który wszyscy doskonale znamy chociażby z lekcji historii. Jeśli przeżyło się w takim miejscu, nie sposób było wyglądać inaczej, chyba że… No właśnie, Stefan Krukowski. To balansowanie na granicy moralności pozwoliło mu na większe racje żywnościowe, lepsze traktowanie przez Niemców, a w końcu na pracę pod dachem i to nie byle gdzie, bo w magazynie umundurowania SS. Pisze autor, że jego szczęśliwy los stał się nie tylko ucieczką od obozowego piekła, ale powinnością, która po nagięciu sporej liczby przepisów pozwoliła mu na pomoc tym, którzy znajdowali się w sytuacji znacznie gorszej. Do baraków Mauthausen dostarczano porcje żywnościowe, ubrania, buty. Ciekawy był sposób postarzania tych ostatnich, aby nikt nie zorientował się, że więzień chodzi w nowym obuwiu przeznaczonym dla rasy panów. Wstrzymajmy się jednak z negatywną oceną, jeśli ktoś miałby akurat taki pomysł, bo z punktu widzenia najedzonego człowieka może to, co robił Krukowski, było niemoralnym kompromisem. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego nasze oceny są nieadekwatne. Bo, co prawda Krukowski niejednokrotnie gawędzi sobie z esesmanami, je i sypia lepiej niż większość, ale czy przestaje się bać?

Jest jeszcze jedna rzecz, która, w tych wspomnieniach ukazuje się dość dobitnie. Jest nią brak politycznej poprawności, jeśli chodzi o sprawstwo Niemców. Tu nikt nam nie pisze o nazistach, nazistowskich czy wręcz polskich (co byłoby już kompletnym absurdem ze względu na lokalizację Mauthausen) obozach śmierci. Trzeba przyznać, że PRL, chociaż zakłamany i niezauważający drugiego agresora, w stosunku do Niemców był uczciwy. Czy fakt ten bardziej obciąża Polskę Ludową, czy nasze czasy, pozostawiam refleksji czytelników. W końcu pierwsze wydanie „Byłem kapo” ukazało się w środku epoki gomułkowskiej, w 1963 roku, a wydawcą, podobnie jak dzisiaj, była ówczesna najbardziej reżimowa oficyna księgarska – Książka i Wiedza.

Stefan Krukowski, Byłem kapo, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 2014, ss. 269.

Nowela grozy to gatunek, który swój rozkwit przeżył w wieku XIX, gdy z jednej strony postępująca rewolucja przemysłowa, a z drugiej poszukiwania duchowości wpływały na całe rzesze artystów. Fantastyka opowiadająca o duchach, wirujących stolikach, wampirach była wówczas wszechobecna i kroczyła dumnie przez literacki świat, począwszy od pierwszych romantycznych prób aż po dojrzały modernizm. Opowieści z dreszczykiem, bo tak nazywano te niesamowite historie, bawiły i straszyły zarazem, a wygłodniała sensacji publika literacka zaczytywała się w nich z wypiekami na twarzy. I tak było aż do I wojny, która udowodniła, że żadne wykreowane monstrum nie może się równać z człowiekiem uzbrojonym w karabin i gazy bojowe. II wojna światowa granicę makabry przesunęła tak daleko, że niektórym gorszące wydało się jakiekolwiek tworzenie potworów niepopartych świadectwem historycznym. Czasy pokoju mają jednak to do siebie, że podczas ich trwania ludzie lubią się bać w sposób kontrolowany. I od jakiegoś czasu, poza granicami literatury wysokiej, groza ma się nadzwyczaj dobrze.

W kontekście ostatniego zdania może nieco dziwić fakt, że za nowelę grozy wziął się Jarosław Jakubowski, znany przede wszystkim ze swoich klasycyzujących wierszy, wydawanych chociażby przez sopocką oficynę Topos, albo z dramatów, pośród których pozycję szczególną zajmuje „Generał” – tekst poświęcony naszej najnowszej historii. I może niektórzy miłośnicy literatury głównego nurtu w tym momencie skrzywią się w lekceważącym grymasie, że oto autor z parnasu wchodzi w świat jednowymiarowych postaci i sensacyjnej akcji, ale mam w zanadrzu gotową odpowiedź na ich utyskiwania. Chrzanić ich. Chrzanić to całe smutne towarzystwo. A może być również tak, że towarzystwo to wcale Jakubowskiego nie czyta, bo ten w swoich lirykach i dramatach pisze o Bogu, nie unika najważniejszych pytań i nie kpi sobie z najważniejszych spraw na tym świecie. Towarzystwo stolikowe Anno Domini 2015 może w ogóle nie zauważyło istnienia takiego autora, wciąż zachwycając się przebrzmiałym już nieco i podgniłym Świetlickim (chociaż to nadal bardzo dobry poeta).

Co więc zawiera tom opowiadań Jarosława Jakubowskiego? Otóż „Oczy pełne strachu” to próba renesansu grozy i wrzucenia jej w teraźniejszy świat ponurych blokowisk, śmierdzących podwórek w kamienicach i zdewastowanych stacji kolejowych. Próba nadzwyczaj udana, trzeba to stwierdzić z całą mocą świadomości wypowiadanych słów. Jakubowski bardzo umiejętnie kreuje sugestywne światy złożone z codziennej polskiej szarzyzny, nijakich, zmęczonych życiem bohaterów, oraz z niesamowitości, która wydaje się od zawsze zamieszkiwać ten posępny świat. Nie inkorporuje autor, wzorem epigonów zapatrzonych w świat zachodniej szmiry, ani elementów wampirycznych, czy – co gorsza – nastolatkowo-wampirycznych, ani magicznych. Jego opowiadania nie są kretyńskimi fan fiction znanych wszem i wobec koszmarków pseudoliterackich a la „Zmierzch”, ale stanowią autonomiczną wartość, przesyconą rodzimą atmosferą, której żaden z tych wymienionych wyżej mało zdolnych odtwórców nie potrafiłby przywołać. Jego proza wydaje się wyrastać z tradycji Stefana Grabińskiego; autor w „Duchu kolei” oddaje nawet hołd temu niedocenionemu klasykowi. Jest w niej miejsce na duchy przodków, na tajemnicze zbrodnie, manipulację umysłem czy klątwy działające jeszcze długo po śmierci.

Nie uległ autor pokusie stworzenia światów, z którymi mało kto będzie mógł się identyfikować. Niczym starożytny twórca tragedii dba o to, aby jego bohaterowie byli często spotykani w świecie rzeczywistym i aby czytelnik bardzo łatwo potrafił się z nimi identyfikować. W tym celu są to zazwyczaj osoby w sile wieku, po przejściach osobistych, szukające sensu własnej egzystencji. Jakubowski jednak nie męczy nas płytkimi, mającymi pozór głębi filozoficznej, przemyśleniami swoich postaci. To odróżnia jego pisarstwo od płycizn i mielizn literatury głównego nurtu, w której im bardziej głupio i obrazoburczo, tym bardziej artystowsko i z większymi szansami na nagrody literackie. Tu jest prosto, klasycznie, niczym w najlepszych latach noweli obyczajowej ilustrującej, jak u Nowakowskiego, środowiska zwykłych ludzi. Te ostatnie stały się w ostatnich latach wstydliwym balastem, który nosi wąsy i straszy wykształconych ćwierćinteligentów żłopiących truskawkowe frappe w modnych kawiarniach Warszawy, Gdańska czy Wrocławia. Tu wielki plus dla autora, że bez kpiny i poczucia wyższości sportretował ludzi, którymi większość z nas jest.

A strach? Również przekonuje. Te wszystkie widma, klątwy, potwory, zbrodnie i morderstwa udało się Jakubowskiemu przedstawić niezwykle obrazowo, ale bez epatowania okrucieństwem i przesadą. Oddycham z ulgą również dlatego, że nie ma w tych tekstach ani trochę groteski. Groteska bowiem męczy, obśmiewa to, z czego śmiać się nie powinno, i jest wytrychem dla tych, którzy nie potrafią pisać w zwyczajny, klasyczny, linearny sposób. Ta linearność, logika i spójność poparte są w dodatku dość ładnym, plastycznym językiem, który nie unikając wulgarności, gdy akurat jest ona niezbędna, przede wszystkim w nieco staroświecki sposób buduje nastrój tajemnicy. A w przypadku „Oczu pełnych strachu” znajduje się ona blisko naszego zwykłego, szarego życia. Jest blisko nas.

Jarosław Jakubowski, Oczy pełne strachu, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, ss. 414.

Gdyby teoretyk komunizmu – Karol Marks – i jego praktyk oraz zbrodniarz – Włodzimierz Lenin – mogli ujrzeć dzisiejsze Chiny, z pewnością przeżyliby wstrząs poznawczy. Gdyby dołączył do nich jeszcze przewodniczący Mao – mieliby tematów do rozmowy na kilka dobrych dni i nocy. Gdy przywódca Chin i szef panującej tam partii komunistycznej rozpoczął reformę systemu gospodarczego, a działo się to w latach 80. XX wieku, uruchomił lawinę, której skutkiem jest dzisiejsza ekspansja Państwa Środka na wszystkie niemal elementy światowego rynku. Od guzików do skomplikowanych modułów na stacjach kosmicznych: bardzo duża produkcji światowej wytwarzana jest właśnie tam. W przypadku Chińskiej Republiki Ludowej mamy do czynienia z połączeniem wody i ognia: komunistycznej kontroli społecznej, skutkującej brakiem wolności słowa i zrzeszania się, oraz wolnością gospodarczą, która powinna zawstydzić wszystkich tych europejskich polityków, którzy mieniąc się liberałami, tak naprawdę są zwolennikami ingerencji państwa w gospodarkę i centralnego planowania. Chiny bowiem są krajem rozwijającym się niczym Łódź w „Ziemi obiecanej”.

Wyobraźmy sobie średniej wielkości miasto, w którym znajduje się ponad trzysta fabryk, a każda z nich, bez wyjątku, wytwarza guziki. Ich liczba stanowi trzy czwarte chińskiej produkcji tych przedmiotów. Albo podobny ośrodek, w którym wszystkie zakłady wypuszczają corocznie setki tysiące huśtawek, zjeżdżalni, karuzel. Są miasta produkujące tylko elektroniczne wagi, inne – biustonosze, a jeszcze kolejne – buty. Tak opisał Peter Hessler specyfikę chińskiego życia gospodarczego. I nie bez przyczyny wspomniałem o Łodzi, mieście, w którym na przełomie XIX i XX wieku można było wzbogacić się w przeciągu kilku lat, a to za sprawą przemysłu tekstylnego, który zdominował całkowicie produkcję przemysłową w tym miejscu. Co stało się później, to kwestia lat 90. i upadku fabryk. Obecnie Łódź prawie zupełnie pozbawiona jest przemysłu, a w przeciągu 25 lat „wolności” jej ludność stopniała o 150 tysięcy. To samo pewnie stanie się, ale na niewyobrażalnie większą skalę, w Chinach. Hessler pisze, że boom gospodarczy Państwa Środka pozbawiony jest w dużej mierze perspektywicznego myślenia. Zakłada się fabrykę, powiedzmy, że kółek do biustonoszy, uruchamia się produkcję, później przenosi się ją, a w przypadku dobrej koniunktury powstaje zaraz mnóstwo zakładów produkujących to samo. Chiński boom będzie musiał skończyć się również z powodu problemów demograficznych, ale o tym autor już nie pisze. Te problemy nie oznaczają wcale, jak pomyśli sobie większość, rozrostu społeczeństwa, ale pierwsze symptomy jego kurczenia się.

Hessler nie pisze również o wielu innych kwestiach. Mam wrażenie, że to typowy amerykański średnio rozgarnięty dziennikarz, który widzi tylko to, co chce widzieć. Zafascynował się biedak rozwojem gospodarczym, przedsiębiorczością, a nawet samorządnością. Z tego powodu trudno polecić jego reportaże komuś, kto po raz pierwszy chciałby zetknąć się ze specyfiką tego kraju. Wiadomo przecież, że Chińska Republika Ludowa to nie tylko gwałtowny rozwój przemysłu, ale również gwałcenie wolności jednostki, prześladowanie chrześcijan, monopol władzy, publiczne egzekucje i wiele innych wątpliwych atrakcji made in China. Hessler albo nie chce ich widzieć, albo ich nie widzi. Przecież rozwija się gospodarka i czego chcieć więcej? Ten rozwój okupiony jest również degradacją środowiska naturalnego, znane są przypadki niszczenia terenów rolniczych, czy niwelowania wzgórz po to, aby w tych miejscach postawić kolejne ośrodki przemysłowe.

„Przez drogi i bezdroża” nie są książką poświęconą tylko życiu gospodarczemu Chin, to ostatnie stanowi tylko jedną trzecią treści. Pozostałe części poświęcone są życiu codziennemu na wsi oraz podróżom samochodem. Autor bowiem zdał sobie egzamin na chińskie prawo jazdy i zjeździł spore połacie tego państwa. Jego obserwacje, jak na kogoś, kto blisko dziesięć lat spędził w ChRL, a w dodatku porozumiewa się w języku chińskim, są dość banalne. Korupcja w policji, grzeczność Chińczyków, śmieszne przepisy drogowe, bieda na prowincji – chciałoby się więcej, ale widocznie jałowość umysłu autora na to nie pozwala. Gdy autor opisuje swoje życie na wsi, na której przemieszkał kilka lat, wpada dodatkowo w ton sentymentalny. Zbyt wiele pisze o swoim zbolałym sercu, o swojej wrażliwości, a za mało oddaje głos innym. Ton jego opowieści staje się wówczas egoistyczny, a co czytelnika to tak naprawdę obchodzi? Jedyną tak naprawdę interesującą kwestią zawartą w dwóch pierwszych częściach jest problem Wielkiego Muru. I ciekawostka dla tych, którzy twierdzą, że jest on budowlą, którą widać z Księżyca. Otóż, nie widać, a mit ten powstał, gdy jeszcze nikt w kosmos nie latał.

Peter Hessler, Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach, tłum. J. Jedliński, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 500.

Współczesna proza polska nie jest historią z mojej bajki. Szczególnie zaś ta obyczajowa, mająca ambicje opisywania świata tu i teraz. Witkowski, Chutnik, Dehnel, Bator – te mielizny omijam, wiedząc, że znajdę w nich jedynie mętną wodę. Dość, że pan Dehnel i pani Bator naigrawali się w swoich tekstach z polskości, a pan Witkowski i pani Chutnik zbytnią uwagę raczej poświęcali dewiacjom. Mam więc do tej młodej polskiej prozy dość silną awersję. Bywają jednak pewne wyjątki, do których zaliczyłbym między innymi Jakuba Żulczyka. W kilku poprzednich powieściach, zwłaszcza w „Radiu Armagedon”, udowodnił, że jest zdolnym prozaikiem. W czym ta zdolność się objawia? Otóż, pisarz jako reprezentant pokolenia trzydziestolatków bardzo celnie opisuje swoje i młodsze pokolenie, koncentrując się na „warszawce”. „Ślepnąc od świateł” jest jego najnowszą powieścią. Powieścią brutalną, wulgarną, do tego napisaną sprawnie, a co najważniejsze, posiadającą fabułę. O tej ostatniej zapominają bowiem nasi literaci głównego nurtu, grzęznąc w bagnie przebrzmiałego już postmodernizmu. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale wielu wciąż takich, którym wydaje się, że narrację trzeba udziwnić, a logikę wyrzucić na śmietnik.

W powieści Żulczyka narracja istnieje w formie klasycznej, jednak aby zwiększyć dynamikę akcji, został użyty czas teraźniejszy. Logika zaś pojawia się w każdym momencie, ponieważ wydarzenia, które stanowią oś konstrukcyjną utworu, wynikają działań bohatera i są racjonalnym łańcuchem faktów. A te dotyczą kilku dni, świątecznych nota bene, z życia pewnego dilera narkotykowego sprzedającego kokainę warszawskim snobom, hipsterom i celebrytom. Ile było już takich opowieści, spyta ktoś dociekliwy. Sporo – można odpowiedzieć. Sporo było też historii o miłości, o wojnie czy zdradzie. Czytamy jednak te, które nas zaciekawią, a „Ślepnąc od świateł” do tej kategorii należy. Z jednej strony mamy więc tutaj do czynienia z sensacyjną akcją, która popycha głównego bohatera w stronę przeróżnych perypetii, a z drugiej – intrygująco zarysowane obyczajowe tło, które chcąc nie chcąc, wdziera się w nasze życie. Nawet, gdy nie oglądamy telewizji, nie słuchamy radia, czy nie czytamy plotkarskich portali, słyszymy co rusz o przeróżnych pozbawionych rozumu i inteligencji bohaterach, nazywanych, nie wiedzieć dlaczego, celebrytami. I nietrudno sobie wyobrazić, że spora część tych bohaterów kolorowej prasy dla kolorowych fajnopolaków żyje właśnie w taki sposób: na nieustannym lansowaniu się i wąchaniu koksu.

To, co więc w powieści tej najciekawsze, wiąże się z obserwacją tych pseudoelit, w których skład wchodzą blogerki modowe, prezenterzy telewizyjni, zawodowi geje, artyści postmodernistyczni. I dobrze, że to tylko książka, bo obcując z tym ludzkim zoo w rzeczywistości można by się nieźle ubrudzić. Nie chodzi tutaj tylko o kokainę: ona w zasadzie jest najmniejszym problemem. Największym jest egoizm: wszak w przypadku tego środowiska, wzmocnionego pokoleniowym pochodzeniem, chodzi tylko o zabłyśnięcie. Nieważne, w jaki sposób, ważne, aby mówili. Ludziom tym wmówiono, że są wyjątkowi, że mogą osiągnąć wszystko, że trafili na loterii życia wyjątkowo tłusty los. Patrząc jednak z boku na to całe szemrane towarzystwo, dochodzimy do wniosku, że jest ono tylko śmietnikiem. W niedawno opublikowanej na łamach jednego z tygodników recenzji tej powieści Andrzej Horubała nieprzypadkowo dokonał jej porównania do „Taksówkarza” – znanego filmu Martina Scorsese. Anglicy określają taki zbiór indywiduów mianem „scum”, co można przetłumaczyć jako ścierwo. Ta banda skrajnych egotyków, ćpunów, dziwek, czyli pokolenie ja, czy generacja yolo (ma być przyjemnie, a konsekwencje się nie liczą), brzydzi nawet głównego bohatera.

A skoro o nim mówimy, warto mu się przyjrzeć. Jacek to osoba spoza Warszawy, która przyjechała tutaj na studia i już została, wsiąkając w miasto. Bohater ten gardzi nie tylko tym celebryckim śmietnikiem, któremu sprzedaje narkotyk, ale wszystkimi, którzy nie zarabiają tyle, co on. Trudno go więc lubić, jako skrajnego nihilistę, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dobrze punktuje własne otoczenie. Jest niczym paparazzi, który ubrudził się swoim zajęciem, ale wciąż potrafi odróżnić dobro od zła. Dlatego wierzymy mu w to, co mówi. W pewnym momencie jedna ze spotkanych przez niego postaci dobrze go podsumowuje: Jacek to wciąż wrażliwy młody człowiek, który jednak chciał stać się kimś innym. I ta maska nie do końca mu pasuje. Czy jest on niej jakaś ucieczka?

Daleki jestem od stwierdzenia, że „Ślepnąc od świateł” jest powieścią z morałem. Nie ma w niej żadnych dobrych rad, w zasadzie nie ma również bohaterów pozytywnych, może poza przyjaciółką głównego bohatera. Jednak między wierszami możemy dowiedzieć się czegoś bardziej cennego niż zwykłe pouczenie. Czym innym napisać, że narkotyki są złe, że egoizm jest zły, a czym innym zawrzeć prosty, ale trudno przyswajalny wniosek, że wszystkie czyny posiadają swoje konsekwencje. Możecie sobie wejść w błyskający świat „warszawki”, możecie żyć tak, jakby nie było jutra i jakbyście wszyscy byli na tym świecie najważniejsi. Możecie wąchać koks, zapominając o kolejnych moralnych zakazach, zgodnie z filozofią yolo, która jest czystym satanizmem, ale pamiętajcie, że prawa fizyki są niezmienne. Akcja wymusza reakcję, a im większa energia potencjalna, tym większe zniszczenia przy zderzeniu. Róbta, co chceta.

Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł, wyd. Świat Książki, Warszawa 2014, ss. 519.

Ferenca Molnara nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jest on autorem znanej lektury szkolnej „Chłopcy z placu broni”. Oprócz działalności wydawniczej był on także dziennikarzem. W 1914 roku Molnar w obliczu Wielkiej Wojny postanowił zaangażować swój talent pisarski i został korespondentem wojennym armii austro-węgierskiej. W latach 1914-1915 pisał artykuły do gazet węgierskich z frontu w Galicji. W ten sposób powstał zbiór korespondencji wojennych pt. „Galicja 1914-1915”.

Zaangażowanie żywego słowa prosto z linii frontu na pewno pozwoliło trochę odświeżyć przykurzoną I Wojnę Światową, zwłaszcza że niewielu ludzi skupia się na froncie wschodnim tej wojny. A na wojnie w Galicji w szczególności. W powszechnej świadomości Wielka Wojna jest obecna tylko na Zachodzie, a i to niezbyt silnie, bo przykryta jest ogromem zniszczeń następnego konfliktu. Wychodząc z tego założenia, warto zapoznać się z tą publikacją, bo dzieje się wiele, bywa i straszno i śmieszno. Dowiedzieć możemy się na przykład, że CK Marynarka Wojenna, patrolując rzekę w Serbii, całkowicie przypadkiem wzięła do niewoli żołnierzy serbskich, dla żartu krzycząc z patrolowca do piechoty na brzegu: „Poddajcie się!”.  W Galicji także działo się całkiem dużo: odbywały się ciężkie walki o przełęcz dukielską i o Limanową na terenach dzisiejszej Polski.

W książce znajdziemy na pewno obraz wojny bardziej żywy, niż w innych relacjach, bo pisany praktycznie rzecz biorąc na miejscu, kilkaset metrów od okopów. Molnar pisze w nieco staroświecki sposób i oszczędza czytelnikom naturalistycznych opisów walk. Ta staroświeckość ma także swoje wady, które, niestety, widać – mianowicie wyzierającą z każdego kąta nachalną propagandę austro-węgierską. Oto nasi węgierscy żołnierze są waleczni jak lwy i dzielnie zdobywają kolejne reduty całkowicie niezorganizowanego przeciwnika. Oficerowie nasi są czuli dla żołnierzy jak własny dziadunio i dają im nawet pieniądze na przepustkę do domu. Cesarz Franciszek Józef czuwa nad nami, a wspólnym wysiłkiem (dewiza cesarza FJ) osiągniemy zwycięstwo.

Takimi opisami Molnar, niestety, osiąga fatalny efekt: przez pompatyczne relacje męstwa naraża się na śmieszność. Podobny skutek osiągnął Jaroslav Haszek w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”, z tym że u niego był to efekt zamierzony. Czytelnik znający dzieła Haszka będzie miał wrażenie po lekturze Molnara, że cała armia austro-węgierska to radosna zbieranina gałganów, którzy niewiele  potrafią, ale bawią się „w wojenkę” i dorabiają do tego habsburską ideologię monarchistyczną. Przypomina się Haszkowy heroiczny do granic śmieszności opis czynu telefonisty Chodounskiego z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Chodounsky, zasypany ziemią przez szrapnel, telefonuje do sztabu ze swojego grobu, gratulując zwycięstwa w walce. Czytając zbiór korespondencji wojennych, można zorientować się, skąd Haszek brał swoje absurdalne opisy. Najprawdopodobniej tylko trochę ubarwiał styl obecny w krajowej prasie.

Taka propaganda dodaje tej książce smaku, bo widać wyraźnie, że wojna nie toczyła się tylko na froncie, ale i na szpaltach gazet, a wydziały kontroli prasy pracowały pełną parą. Zbiór artykułów Molnara wpisywał się w powszechnie obowiązującą ówcześnie „linię”. Naiwna CK propaganda jest dziś żywym świadectwem klasycznego warsztatu dziennikarskiego sprzed stu lat, ale na pewno nie będzie wartościowym źródłem historycznym na temat postępów (czy tym bardziej strat) armii w walce. I przed tym należałoby ostrzec czytelników poszukujących źródeł historycznych.

Ferenc Molnar, Galicja 1914-1915. Zapiski korespondenta wojennego, Oficyna Wydawnicza MOST, Warszawa 2011, ss. 296.

Autorem recenzji jest Pan porucznik od saperów.

Jeśli ktokolwiek chociaż pobieżnie interesuje się Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi, nie mógł przeoczyć najważniejszego w Polsce wydarzenia związanego z UFO, jakim było lądowanie tajemniczego statku w Emilcinie w okolicach Lublina. Wydarzenie to, niemające dotychczas w naszym kraju precedensu, było tak ważne, ponieważ wiązało się z niezaobserwowanym do tej pory wzięciem, tak zwanym spotkaniem czwartego stopnia. Uległ mu Jan Wolski, nieżyjący już prosty rolnik z Emilcina. 10 maja 1978 roku wracał on z kobyłą od ogiera, gdy na drodze spotkał tajemnicze istoty, które zaprowadziły go do swojego statku i tam wykonały badania. Wydarzenie to nagłośnił znany ufolog Zbigniew Blania-Bolnar z Łodzi, poświęciwszy mu wiele artykułów i kilka książek. Blania zaangażował się w kompleksowe zbadanie Jana Wolskiego, na płaszczyźnie psychologicznej, neurologicznej, laryngologicznej etc. Wniosek był jeden: Wolski nie kłamał i z pewnością to, co opowiadał o swojej tajemniczej przygodzie, musiało być prawdą. Fakt ten wydawał się nie do podważenia, a żeby go uwiecznić dla potomnych, dziesięć lat temu w Emilcinie postawiono pomnik upamiętniający to wydarzenie. Napis na nim wyryty głosi: prawda nas jeszcze zaskoczy.

Przyznam się, że również wierzyłem w prawdziwość podawanej w dziesiątkach źródeł historii, chociaż naiwną ufność w istnienie UFO mam już raczej za sobą. Jednak w historii Jana Wolskiego z Emilcina było coś, co wydawało się solidną podstawą. W końcu wykonano wiele badań, a człowiek, który został zaproszony przez kosmitów do statku, nie miał zdolności do wymyślania niestworzonych historii. Ba, nawet nigdy o żadnych kosmitach nie słyszał; nie czytał książek, sporadycznie sięgał po gazety, a telewizora w domu nie miał. W prawdziwość tego zdarzenia wierzył również Bartosz Rdułtowski, autor omawianej właśnie pozycji zatytułowanej „Tajne operacje PRL i UFO”. Dla zainteresowanych tajemnicami Trzeciej Rzeszy nazwisko Rdułtowskiego nie powinno być anonimowe; autor ten już nieraz odmitologizował przeróżne niesamowite opowieści, a to zdarzenia w Roswell, gdzie rzekomo rozbił się statek obcych, albo niezwykłe legendy o cudownej broni Hitlera. We wszystkich przypadkach okazywało się, że to, co wydawało się mocno zakorzenione w ludzkiej świadomości, było opowieścią rodem z Andersena: zmyśloną, współczesną baśnią.

Czy tak miało być z Emilcinem? Po czterdziestu niemal latach prawda zdaje się bezlitosna. Tak, w przypadku lądowania w Emilcinie wszystko staje się jasne: mamy do czynienia z mistyfikacją. Nie będę odbierał czytelnikowi przyjemności przedzierania się przez fakty i dochodzenia wraz z autorem do zaskakującego finału, więc nie zdradzę, w jaki sposób całe to zdarzenie powstało. Przywołam za to raz jeszcze napis z pomnika UFO: prawda nas jeszcze zaskoczy. Opracowanie to, analizujące drobiazgowo wiele dokumentów i artykułów, z których wiele do tej pory było niedostępnych, może zatrząść w posadach wierzących w UFO. Napisałem o wierze nieprzypadkowo, gdyż w przypadku tego zjawiska mamy do czynienia z fenomenem religijnym. Powstaje bowiem wiele opowieści przypominających te o objawieniach istot boskich. Ktoś widział światła na niebie, inny spodki, cygara czy tajemnicze istoty. Najwięksi „szczęściarze” stanęli z tymi ostatnimi twarzą w twarz. Wydarzenia te analizowane są później w gronie ufologów, którzy poprzez działanie w jednolitej grupie tak samo myślących wzmacniają wzajemnie swoją wiarę. A Rdułtowski bezczelnie im ją podważa. Nie zaglądałem na fora ufologiczne, ale podejrzewam, że autor został na nich już uznany za heretyka. I gdyby dzisiaj płonęły stosy, niechybnie spłonąłby na jednym z nich, a z nim jego książka.

Trzeba docenić drobiazgowość i skrupulatność śledztwa, którego dokonał na potrzeby rzeczonego opracowania Bartosz Rdułtowski. Wymagało ono długich tygodni mrówczej pracy w bibliotekach, a później metodycznego zbierania materiału z wywiadów ze świadkami: mieszkańcami Emilcina, byłymi milicjantami, rodziną ufologa – Zbigniewa Blani. Ogromnym łutem szczęścia okazało się zdobycie od siostry łódzkiego badacza UFO wielu dokumentów, korespondencji, notatek, które pomogły dojść autorowi do najbardziej pasującej hipotezy. Trzeba tu dodać, że końcowe wnioski, które formułuje Rdułtowski, to jednak hipotezy. Z powodów, którymi między innymi jest śmierć Blani i Wolskiego – najważniejszych świadków, nie udało się autorowi „Tajnych operacji…” sformułować stuprocentowych, pewnych tez. Konkluzje, do których dochodzi omawiana książka, mogą być uznane za dostatecznie mocne. Co więc się okazuje? Mamy więc pewność dotyczącą mistyfikacji, natomiast nie możemy być do końca pewni, czy sposób jej stworzenia był prawdą. Sprawa okazuje się nadal budzić kontrowersje. Pozostaje tajemnicą.

Nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy napiszę, że Rdułtowski przez pewien okres śledztwa podejrzewa ślad służb specjalnych. W końcu tytuł książki naprowadza nas na taki wątek. Bowiem tajemnicza okazuje się postać głównego bohatera Zbigniewa Blani, który rzekomo utrzymywał się z pisania artykułów i książek (a miał kilkuletnie przerwy, w których nie pisał i nie publikował zupełnie niczego), a swój budżet reperował corocznymi miesięcznymi wakacjami w Szwecji, w czasie których pracował, czym zarabiał na swoje utrzymanie. Znając nawet pobieżnie specyfikę systemu PRL, trudno wyobrazić sobie, że zwyczajny absolwent socjologii mógł pozwolić sobie na bezrobocie (nakaz pracy obowiązywał w całym kraju) i coroczne kanikuły na zgniłym zachodzie. Autor nawet zaangażował się w poszukiwanie teczki osobowej Blani w IPN, nie znalazł jej jednak. Mnie natomiast przychodzi na myśl jeszcze jedno rozwiązanie. A co, gdyby Blania był agentem niejawnym, tak zwaną „enką”? To jednak tylko domysły, a po lekturze książki pełne luk i tajemnic życie najbardziej znanego polskiego ufologa zaczyna fascynować bardziej niż latające talerze.

Bartosz Rdułtowski, Tajne operacje PRL i UFO, wyd. Technol, Kraków 2013, ss. 754.