O tym, że E. Michael Jones jest świetnym pisarzem, nie trzeba przekonywać nikogo, kto serce ma po prawej stronie. Autor ten zasłynął przecież monumentalnym „Libido dominandi”, które opisywało i analizowało kilka wieków demontażu moralności seksualnej. Napisał także „Zdeprawowanych modernistów”, w których obnażył życiorysy znanych i uznanych, stawiając tezę, że ich dorobek artystyczny i intelektualny był pokłosiem erotycznych zboczeń. W końcu jest twórcą trzytomowego „Jałowego pieniądza”, będącego krytyką lichwy uchodzącej za kapitalizm, oraz „Gwiazdy i krzyża”, która to pozycja wzięła pod lupę dzieje Żydów po Chrystusie. Nietrudno się więc domyślić, że z takim zestawem poglądów nie jest ulubionym autorem amerykańskich profesorów i studentów. Po ostatniej jego publikacji, która wyszła w Polsce niedawno, nakładem nieocenionego wydawnictwa Wektory, do swoich wrogów zaliczy go z pewnością spora część hierarchii kościelnej i kleru, nie tylko w USA, ale wszędzie tam, gdzie wkroczył postęp. Jego „Rebelia” jest zapisem trudnych zmagań Kościoła katolickiego z Babilonem, mianem którego określa się współczesny świat. Książka ta, można powiedzieć, zaczyna się tam, gdzie kończyło się „Libido dominandi”, czyli już po zmianach obyczajowych XX wieku, które wydały na świat i hipisów, i radykalne feministki.

Aby naszkicować tło, które jest niezbędnym kontekstem do opisania współczesności, Jones cofa się wpierw do wieku XIX, który dość wyraźnie określił swój sekularystyczny charakter. To wówczas polityka kulturkampfu, prowadzona przez Bismarcka, pokazała masom, że Kościół katolicki musi być prześladowany. Innym punktem zwrotnym, na który autor zwraca uwagę, jest Sobór Watykański II, który wprowadził do Kościoła zamęt i dał asumpt do poluzowania obyczajów w jego łonie. Nawet wówczas, gdy czyniono to wszystko wbrew oficjalnych pism, duch otworzenia się na świat, ułatwił przedstawicielom kleru i wiernym na przeprowadzanie oddolnych rewolucji. Tu jako przykład pojawia się Jean Cordova, zakonnica, która po wstąpieniu do klasztoru rychło dowiedziała się, że nie musi chodzić już na mszę, za to powinna brać udział w sesjach psychologicznych, które rozbudzają jej seksualność. Inną siostrą, która pod wpływem nowych tendencji straciła wiarę, była Mary Bejamin, która „dzięki” wstąpieniu do zakonu odkryła „miłość” lesbijską. To wszystko działo się z błogosławieństwem przełożonych.

Kryzys ten objął również duchownych, czego dowodem stała się spora liczba skandali pedofilskich oraz nieskrywane praktyki homoseksualne. W tym kontekście autor podkreśla dobitne znaczenie rewolucji obyczajowej lat 60., której skutki odczuwalne są aż do dzisiaj. Widzi w niej złowrogie cienie markiza de Sade, oświeceniowego zboczeńca, który wśród różnej maści artystów i historyków ma jednak dobrą prasę, oraz Wilhelma Reicha, architekta seksualnej rewolty, równie plugawą postać co francuski libertyn. Równie ważnym problemem dla Michaela Jonesa jest wojna o media, która zaostrzyła się wraz z liberalizacją tak zwanego kodeksu producenckiego. Ten zbiór przepisów, obowiązujący przez lata w Hollywood, utrzymywał amerykańską kinematografię w dość konserwatywnych ramach. Jego złamanie uruchomiło lawinę, która spowodowała, że Kościół przegrał kulturową bitwę. O jej wyniku przesądziły również skandale seksualne, odpowiednio pompowane i wyolbrzymiane przez media, chociaż nikt nie może zaprzeczyć, że nie miały miejsca. Seks w kulturze stał się wabikiem tak mocnym, że głos katolików stał się dla większości niesłyszalny, a kto go słyszał, najczęściej ignorował.

Kulturowa rewolucja zainfekowała ostatecznie nawet katolickie uczelnie, co zdaniem Jonesa jest szczególnym obrazem tego dramatu. Bowiem sól, która straci smak, nadaje się tylko do wyrzucenia. Teologia wykładana na tych uniwersytetach przestała być katolicka, zaś zwyczajną sytuacją stały się pochwały dla antykoncepcji czy aborcji i jawnie głoszone herezje. Znany w kościelnych kręgach USA ksiądz Richard McBrien w swoich publikacjach zaczął wprost przeciwstawiać się katolickim prawdom i to przy milczącej zgodzie hierarchii. Uznał, że katolik może sobie wybrać to, w co będzie chciał wierzyć, i to, czego będzie przestrzegał, a reszty, jak w przypadku wyboru dań z karty w restauracji, może nie zamawiać. Popierał chociażby aborcję i nie widział niczego złego w praktykach homoseksualnych.

Tutaj dochodzimy do sedna, a głównymi winowajcami, zdaniem Michaela Jonesa, są wolność religijna i dialog. O tym ostatnim autor pisze tak: dialog jest nieudanym eksperymentem. Nie miał on żadnych korzeni w tradycji. W prawie każdej kwestii, której dotyczył, wiązał się z tym, że biskupi poświęcali dla niego Ewangelię. Trudno się z autorem nie zgodzić, tym bardziej, że jego tezy są zbieżne z poglądami innego konserwatywnego krytyka zmian w Kościele katolickim, niemieckiego filozofa Dietricha von Hildebrandta ("Koń trojański w mieście Boga", "Spustoszona winnica"). Obaj piszą zgodnie, że spora część hierarchii zapomniała o starej zasadzie św. Augustyna: nienawidź błędu, kochaj błądzącego, zmieniając ją w istocie w swoje przeciwieństwo.

E. Michael Jones, Rebelia. Kościół katolicki i kulturowa rewolucja, wyd. Wektory, Wrocław 2019, ss. 240.

Większość środkowo czy wschodnioeuropejskich dyktatorów, w porównaniu do ich afrykańskich kolegów, blednie. Gdzie Husakowi czy Jaruzelskiemu do takiego Roberta Mugabe z Zimbabwe czy Isajasa Afewerkiego z Erytrei? A przecież i tak narzekaliśmy na to, co działo się u nas. Gdybyśmy jednak zechcieli popatrzeć na naszą rzeczywistość najnowszej historii z pewnego oddalenia i nabrać do niej dystansu, polecam wybrać się w intelektualną podróż do Afryki i zacząć ją od dekolonizacji. Ta ostatnia zyskała, zwłaszcza w świetle hipisowskich marzeń lat 60., swoją kolorową legendę, jednak prawda o niej jest trochę bardziej zagmatwana i ponura. Fakt, że z państw Czarnego Lądu poznikały rządy białego człowieka, wcale przecież nie oznacza poprawy losu Afrykańczyków. Najczęściej wręcz przeciwnie, ich życie radykalnie się pogarsza. Jakie czynniki mają wpływ na tę specyficzną sytuację? Otóż, jednym z nich są nienaturalnie wytyczone granice, w poprzek istniejących wcześniej plemion i ludów. Jedno z najkrwawszych żniw spowodowanych takimi uwarunkowaniami mieliśmy w latach 90. w Rwandzie. A przecież to nie wszystko. Z drugiej strony wyzwoliciele i bojownicy o supremację czarnej rasy w Afryce najczęściej okazują się chorymi na władzę maniakami, którzy w dodatku są zafascynowali ideologią komunistyczną.

Cały ten proces opisuje Paul Kenyon w „Ziemi dyktatorów”, niezwykle ciekawym kompendium wiedzy na temat losów Afryki w XX i XXI wieku. Począwszy od Libii, w której rządził zabity już kilka lat temu pułkownik Muamar Kaddafi, aż po ascetyczny i przerażający reżim w Erytrei, autor snuje ciekawą opowieść, w której Czarny Ląd stał się tytułową ziemią, na której leje się krew poddanych, a świry u władzy gnębią poddanych i boją się o własne życie. Przyznać muszę, że książka jest brawurowo napisana i dawno nie czytałem tak dobrze skonstruowanej pozycji z pogranicza historii i polityki. Grzechem głównym autorów tego typu publikacji jest często sztywny i hermetyczny język, natomiast Kenyon, mając doświadczenie dziennikarskie i odpowiedni warsztat, tak zbudował swój tekst, że czyta się go jak wartką powieść. Nie tylko chodzi tutaj o kompozycję, ale przede wszystkim o język, który korzysta z najlepszych reportażowych wzorców, wcale nie obniżając wartości merytorycznej „Ziemi dyktatorów”. Autor pisze obrazowo, wykorzystując swoją ogromną wiedzę oraz gdzieniegdzie wyrażając osobiste opinie. To wszystko robi wrażenie erudycyjnego wykładu, nie teoretyka, ale praktyka, który nie tylko w Afryce bywał, ale i mnóstwo na jej temat przeczytał.

Dzięki temu możemy się przyjrzeć dzieciństwu opisywanych postaci, poznać okoliczności, w jakich ci bohaterowie dorastali, oraz idee, którym ulegali. Wszystkich łączyła niechęć do kolonializmu, a większość była ludźmi wykształconymi, niejednokrotnie na uczelniach zachodnich. Wszyscy byli utopistami i w mniejszym czy większym stopniu pragnęli stworzyć swoim obywatelom rajskie warunki. Ale, jak wiadomo, utopia realizuje się zawsze jako dystopia, w Afryce zaś wyjątku od tej zasady nie było. Libia, która miała stać się państwem sprawiedliwości, została prywatnym folwarkiem Kaddafiego. Kongo, doświadczone przez belgijskie ludobójstwo pod koniec XIX wieku, miało z kolei zostać bogatą republiką, w której zapanuje dobrobyt. Jej dyktator – Mobutu Sese Seko – już postarał się, aby tak się nie stało. Ten groteskowy władca rąbał również tysiące hektarów lasu, aby wybudować luksusowy pałac, na który fundusze znalazł z wydobycia diamentów. Nazywany Wersalem z dżungli kompleks budynków był wyrazem kompleksów nikłego moralnie człowieka, który musiał posuwać się do terroru, aby zdobyć posłuch w swoim państwie.

Dyktatorzy ci czerpali więc swoje dochody z eksploatowania złóż naturalnych: złota, diamentów, ropy naftowej a nawet kakao. Naturalnie, czerpią je nadal, co nie przeszkadza międzynarodowym korporacjom i wielkiemu biznesowi. Tym stykom przedsiębiorczości oraz władzy autor również poświęca baczną uwagę. Pokazuje, jak biały człowiek co prawda wycofał się z tworzenia w Afryce polityki, ale nie zrezygnował z działalności gospodarczej, która daje o wiele większe profity niż rządzenie krajem. I chociaż teza Kenyona jest może za ostra, to daje odpowiedni ogląd sytuacji, bowiem z dóbr Czarnego Lądu korzystamy wszyscy. Z drugiej strony jednak to nie biali tworzą groteskowych satrapów i nie oni są odpowiedzialni za ich absurdalne i zbrodnicze decyzje: morderstwa, prześladowanie obywateli, przenoszenie stolic do rybackich wiosek czy przywłaszczanie majątku państwowego.

Biali nauczyli Afrykańczyków, czym jest komunizm i wiążąca się z nim dyktatura, natomiast ci drudzy dołożyli do niego plemienną mentalność i okrucieństwo. Okazali się pojętnymi uczniami, którzy niejednokrotnie przerośli swoich mistrzów, rujnując państwa i zmieniając je w obozy koncentracyjne, jak chociażby w Erytrei. Jeśli więc kolonizacja była pomyłką historii, to co powiedzieć o dekolonizacji, która spowodowała o wiele poważniejsze skutki? Czy biały człowiek zrobił większy błąd, eksploatując Afrykę i zajmując rdzenne tereny jej mieszkańców, niż wtedy, gdy sobie poszedł i dał zielone światło rewolucjonistom, romantycznym bohaterom walki o wolność i subtelnym intelektualistom wyuczonym na europejskich uczelniach?

Paul Kenyon, Ziemia dyktatorów. O ludziach, którzy ukradli Afrykę, tłum. J. Gilewicz, wyd. UJ, Kraków 2019, ss. 479.

Nie znam nikogo, komu udałoby się dotrzeć do Norylska. Nie dlatego, że to daleko. W końcu to największe miasto leżące za kołem podbiegunowym. Powód jest inny: trzeba mieć specjalną przepustkę. W tym właśnie mieście, zaliczanym do jednych z najbrzydszych na świecie, kwitnie przemysł oparty na wykorzystaniu rzadkich metali. Stąd tajemnica państwowa i utrudnienia przy wjeździe. A jak już się tam dostanie, można wdychać cała tablicę Mendelejewa, bo Norylsk to nie tylko miasto bardzo brzydkie, ale jeszcze porządnie zanieczyszczone. Udała się ta sztuka Michałowi Milczarkowi, o którym nie wiedziałem nic, dopóki nie przeczytałem jego debiutanckiej książki. Jeszcze zanim zacząłem czytać, rzuciłem okiem na okładkę i wyjątkowo irytujący blurb autorstwa Ziemowita Szczerka. Tego ostatniego nie poważam, bo mu wartości narodowe przeszkadzają; jego pochwała debiutu Milczarka zapaliła mi więc czerwoną lampkę. Nie, żebym się zraził, bo jednak zacząłem lekturę z nadzieją na ciekawą literacką przygodę. Na końcu jednak musiałem przyznać, że oprócz bardzo dobrych zdjęć niewiele w głowie zostało.

„Donikąd” miał być w zamyśle reportażem. A może dziennikiem z podróży? Może esejem? Pamiętnikiem? Trudno powiedzieć, bo najbliżej mu do tak zwanego reportażu gonzo, który zdarzało się też uprawiać chwalcy Milczarka – Szczerkowi. Polega on z grubsza na wzmocnieniu subiektywizmu i środków wyrazu, za pomocą których czytelnika się bulwersuje. Jeśli więc rzeczona publikacja jest gonzo, to wiele tłumaczy. Jeśli bowiem autor nie ma nic do powiedzenia, to zaczyna eksperymentować. Albo dorabia sobie gębę kogoś, kto łamie konwencje i wychodzi z ciasnych ram reportażu. Robi tak Mariusz Szczygieł, którego ostatnich rzeczy nie da się czytać. Zrobił tak też Michał Milczarek, po którego tekście spodziewałem się czegoś więcej. Tym bardziej, że odwiedził nie tylko wymieniony wyżej Norylsk, ale i Workutę, i Magadan czy Dudinkę. Zjeździł ogromne połacie Sybiru, rozmawiał z ludźmi, widział to i owo, a rezultat wyszedł mu dość nijaki. Szkoda tym bardziej, że z jego słów wynika wieloletnia pasja do północnej Rosji, która zaczęła się już w dzieciństwie. Zawsze go ciągnęło tam, gdzie pozornie niczego nie ma, gdzie jest paskudnie, zimno i postsowiecko. Kierunek nietypowy, ale właśnie dzięki temu liczyłem na pogłębione spojrzenie na sprawę.

Zamiast tego otrzymujemy osobiste notatki z podróży, które rozczarowują swoją miałkością. Nawet gdy natrafiamy na ciekawe fragmenty – obserwacje księżycowych krajobrazów lub rozmowy z ludźmi – zaraz wszystko ginie w słownej wacie. Autor wielokrotnie powtarza, zaznaczając swoje zdziwienie, że tam, gdzie pojechał, zakrzywia się czasoprzestrzeń czy zieje taka pustka, jakiej wcześniej nie doświadczył. Te ciągłe powroty do takich sformułowań po prostu irytują. Wkurza również ton lekkiej ironii, który unosi się nad całością książki. „Donikąd” wpisuje się bowiem w pisanie o Rosji z pogardą i poczuciem wyższości. Milczarkowi nie chce się zajrzeć pod powierzchnię; wystarcza mu pobieżna obserwacja. Fakt, że słowem operuje świetnie i nieraz udaje mu się stworzyć sugestywny opis surowej Północy czy oddać klimat jakiejś obyczajowej scenki, ale co z tego, jak to jego samego jest tej prozie najwięcej. Autor pisze więc przede wszystkim o sobie, o tym, co sam czuje, co sam przeżywa. Czasem rzuci wulgaryzmem, aby podkreślić swoją irytację lub zdziwienie, ale częściej po prostu pustkę i zakrzywianie odmienia przez przypadki. Słucha samego siebie bardziej niż ludzi, których spotyka. Czy w Workucie lub w Norylsku jest jakieś życie? Czy ludzie stamtąd mają jakieś pasje, czy coś ich dręczy, coś zachwyca? W końcu, co robią, aby zabić nudę? Aby otrzymać odpowiedzi, trzeba zrobić coś więcej niż spędzić z plecakiem kilka dni w jednym miejscu. To, co nie udało się Milczarkowi, wyszło doskonale Marcinowi Michalskiemu i Maciejowi Wasielewskiemu w „81:1” – zbiorze reportaży z Wysp Owczych.

Pisanie o Rosji udaje się również Wojciechowi Grzelakowi, Maciejowi Jastrzębskiemu, Krystynie Kurczab-Redlich czy Jackowi Mateckiemu. Jaki znaleźć klucz do ich powodzenia i tym samym do fiaska autora „Donikąd”? Może wiek? W końcu całą czwórkę łączy doświadczenie komunizmu w Polsce. Może dłuższy pobyt czy w końcu większa wiedza ogólna? Mam więc wrażenie, że taką książkę, jaką jest debiut Michała Milczarka, można by napisać o każdym miejscu na świecie, podmieniając jedynie niektóre realia. A szkoda, bo widać w niej pewien potencjał: plastyczny język czy fragmenty narracji, z których chciałoby się wyciągnąć o wiele więcej. W końcu kierunek podróży, jaki obrał autor, jest na tyle intrygujący, że domaga się głębszej, dłuższej i ciekawszej opowieści, w której autorskie „ja” nie przesłoni opowieści innych ludzi.

Michał Milczarek, Donikąd. Podróże na skraj Rosji, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 269.