Rafał Księżyk to bardzo dobre pióro i szkoda, że tak mało pisze o muzyce. Jego artykuły prasowe czy wywiady zawsze dobrze mi się czytało, a to dlatego, że nie tylko biegle posługiwał się barwną polszczyzną, ale miał niebanalny gust. Nie przeszkadzało mi, że często go nie podzielałem, bo pisał na tyle zajmująco, że jego narracja wciągała. Tym bardziej ucieszyłem się, że w zeszłym roku wyszła jego książka zatytułowana „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993”. Nie dość, że okres ten obejmuje mój pobyt w liceum, co więcej, wiąże się z transformacją z kogoś, kto słuchał muzyki nowofalowej i new romantic, w człowieka lubującego się w ciężkim metalowym łomocie. Przy tym wszystkim nie byłem jednak ortodoksem i dość szybko mój gust stał się bardzo eklektyczny, a ponadto zawsze interesowałem się, co w piszczy w muzycznej trawie, jeśli nawet nie była to moja trawa. Stąd wszystkie nazwy i nazwiska, które przytacza Księżyk, są mi doskonale znane, a dzisiaj duża ich część ma swoje odwzorowanie w mojej płytotece.


„Dzika rzecz” nie jest jednak tylko opowieścią o muzyce. Co najbardziej sobie cenię w tego typu literaturze, to fakt szerokiego kontekstu kulturowego. Ten zaś, z uwagi na transformację polityczno-gospodarczą, był dość interesujący. Zmieniające się błyskawicznie realia gospodarcze, upadki tysięcy firm i zakładów przemysłowych, hiperinflacja czy terapia szokowa Balcerowicza znalazły swoje odbicie w muzyce, tekstach, a także mentalności ówczesnych twórców i fanów. Czasy faktycznie były dzikie, zarówno jeśli chodzi o kapitalizm, jak i kwestie obyczajowe. W początkach lat 90. wolno było więcej. W Telewizji Polskiej pojawiały się libertyńskie programy dla młodzieży, a nocą szaleli Konjo i Skiba, porażając widzów sporą dawką absurdu i groteski. Dzisiaj – nie do pomyślenia. Nawet gdy rządziła AWS, w TVP pojawiały się ciekawe, prowokujące treści kulturalne. Nie jak obecnie, disco polo oraz sylwestry z upudrowanymi trupami. Twórczy ferment tamtych czasów owocował rewelacyjnymi płytami jak „Legenda” Armii, „Cosmopolis” Brygady Kryzys, debiut Kazika (czy ktoś w końcu wznowi jego dwa pierwsze wydawnictwa?) czy zespołu Kinsky. Wulkanami twórczej energii byli T. Love, Kult, Houk, a także bardziej awangardowe grupy jak Bóm wakacje w Rzymie lub Kormorany, piszący muzykę do spektakli teatralnych. Ten ferment był kontynuacją tego, co działo się w latach 80., ale już bez ograniczającej cenzury.

Czteroletni okres opisany w książce jest również specyficzny dlatego, że polska muzyka rockowa (i okolice) stanęła wówczas obiema nogami między radosnym tworzeniem w podziemiu a komercjalizacją. Za kilka lat po tych dzikich czasach pozostały jedynie wspomnienia i jednorodna papka serwowana przez komercyjne radia. W tym czasie w mediach naprawdę wiele przechodziło, również w tych prywatnych. Prezentowana była różna muzyka. Sam pamiętam jak w okolicach 1994 roku w Toruniu powstało Radio Gra, w którym redaktor Mariusz Składanowski prezentował Alternatywną Listę Przebojów, a sama stacja grała odważnie i niekomercyjnie. Dzisiaj to rozgłośnia jak każda inna, z niezapamiętywalnym muzakiem zamiast ambitnych dźwięków.

Autor opisuje również kluby muzyczne, w tym jedno z bardziej znanych miejsc – warszawskie Fugazi. Co ciekawe, ale dla tamtych czasów znamienne, klub ten miał problemy z mafią. W końcu upadł, również z tego właśnie powodu. Upadło również wiele innych miejsc, większość kapel się rozpadła, a ówcześni muzycy poszli inną drogą. Pozostała jednak barwna historia i sporo ciekawych dźwięków, nawet jeśli dzisiaj niektóre z nich się zestarzały i nie robią takiego wrażenia. „Dzika rzecz” zagląda więc w czasy o wiele bardziej kolorowe niż dzisiaj, pełne niespodzianek, ciekawej muzyki i grającej ją naiwnych freaków. Muzyka ta w większości nie była jeszcze produktem komercyjnym, chociaż – o paradoksie – grały ją największe stacje radiowe i telewizyjne w Polsce.


Rafał Księżyk, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993, wyd. Czarne, Wołowiec 2020, ss. 397.


To, co czasem nie udaje się w powieści, zdaje egzamin w krótszych formach. Ostatnio niezbyt pochwaliłem tekst Wojciecha Kudyby, „Imigranci wracają do domu”, któremu zarzuciłem snujstwo i mało ciekawą treść. Powieść-obrazek to bowiem za dużo, natomiast opowiadania stworzone w tej konwencji bywają przekonywające. I teraz z kolei nieco cieplejszych słów skieruję do zbioru (a może zbiorku) opowiadań rzeczonego autora, wydanego pod tytułem „Kamienica”. Wydaje się, że Kudyba lepiej czuje się w krótszych formach, podobnie jak Wojciech Chmielewski. Obaj są zadłużeni u Marka Nowakowskiego, mistrza opowiadania, całe życie związanego z Warszawą. Obu interesuje codzienne życie zwykłych ludzi, obaj również unikają w swojej prozie awangardowych udziwnień czy obrazoburstwa i dobrze na tym wychodzą. W rezultacie „Kamienica” daje się czytać. Co więcej, nie jest to stracony czas.


Wojciech Kudyba, opisując banał, nie wchodzi na szczęście w publicystyczny ton, chociaż mógłby, bo pierwszy tekst w zbiorku nosi tytuł „Kamienica wyczyszczona na glanc”. Ten bulwersujący temat, którym jest wyrzucanie ludzi z mieszkań, nazwany w mediach czyszczeniem, aż się prosi o emocjonalne przegięcie czy piętnującą złoczyńców groteskę. Udało się autorowi uniknąć każdej z tych pułapek; jego opowiadanie jest intymne, wyciszone, a przede wszystkim oddaje głos bohaterom. Dzięki takiemu rozwiązaniu z łatwością można wyrobić sobie zdanie, przy czym nie jest ono narzucone przez pisarza. W tekście tym poznajemy całą galerię postaci wyrzuconych z tytułowego domu, a życie każdej z nich wydaje się osobnym światem.


Co jeszcze ciekawe, Wojciech Kudyba tworząc cztery odrębne teksty, będące innymi opowieściami, wrzuca do nich tych samych bohaterów. W ten sposób uzyskuje efekt trójwymiarowości, a tytuł zbioru zaczyna mieć nowy sens. Efekt ten jest podkreślony również tym, że każde opowiadanie ma inną główną postać, która w innym utworze może pojawić się tylko w epizodzie. Za pomocą takiej metody fabularnej każdy tekst wzbogaca naszą wiedzę o kolejne informacje dotyczące bohaterów „Kamienicy”. Lektura całości pozwala dopiero na domknięcie niektórych faktów i skompletowanie elementów układanki.

Te fabularne puzzle składają się z historii – jakby to powiedziała współczesna lewica – ludzi wykluczonych, wysuniętych poza nawias, w którym liczy się szybka kariera i życie zgodne z wytycznymi kolorowych magazynów wnętrzarskich. Głos ten, na szczęście dla tekstów, wybrzmiewa intymnie, spokojnie, bez deformacji świata przedstawionego. I pewnie dlatego jest tak szczery.


Wojciech Kudyba, Kamienica, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2018, ss. 110.