Ilona Wiśniewska - Białe. Dom nad fiordowiskiem


Daleka Północ od dawna fascynowała – najpierw badaczy, potem reporterów. Życie w skrajnie nieprzyjaznych dla człowieka warunkach to wyzwanie, któremu czoła stawiali Fridtjof Nansen czy Roald Amunsen. Ten drugi zresztą zginął podczas wyprawy w okolice Bieguna Południowego. Interesujące jest przyglądać się ludziom żyjącym w takich warunkach z własnej woli. Chociaż technika przyszła im z pomocą i nie muszą oni własnoręcznie przygotowywać lamp z foczego tłuszczu, lub kryć się przed zimnem w odwróconej łodzi jak Nansen ze swoją drużyną, dzień polarny, noc polarna oraz niskie temperatury nie są dla nich naturalnym środowiskiem. Przebywająca od 2010 roku na Spitsbergenie autorka „Białego” Ilona Wiśniewska spróbowała zmierzyć się z polarną materią. Pisarka mieszka tam na stałe, w życiu prywatnym związana jest z Amundsenem Birgerem, redaktorem naczelnym lokalnej gazety; bo i taka tam się ukazuje.

Zacznę od życia prywatnego, bo to widoczny mankament tej książki. Wiśniewska wpada w sentymentalną manierę i miejscami jej reportaż niebezpiecznie zbliża się do granicy, za którą zaczyna się „Dom nad rozlewiskiem”. Życie w cieniu starszego od niej o trzydziestu lat męża może nadawałoby się na jakiś polarny romans, ale nie na tekst, który ze swojej definicji powinien być zobiektywizowany. A z pewnością już reporter ma zostać przezroczysty. Dołącza więc autorka do niesławnego pokolenia Kolosów, które przemierza świat, krzycząc następnie: ja widziałem, ja przeżyłem, ja doświadczyłem. Ja, ja, ja! Opisywany świat staje się tylko tłem dla narcystycznego ja, które staje się w opowieści najważniejszym jej elementem. A przecież nie na tym polega reporterskie opisanie świata. Może odkryję przed Wiśniewską Amerykę, ale czytelnika naprawdę nie interesują szczegóły z życia prywatnego autorki. One nie wnoszą nic do historii. Gdybym nie wiedział, że Birger to mąż reporterki, straciłbym cokolwiek? Wręcz przeciwnie, opowieść zyskałaby na obiektywizmie. A opieranie się na relacjach osoby, z którą pozostaje się w związku uczuciowym, to z pewnością jeden z grzechów głównych niedoświadczonych dziennikarek.

Opisywany w książce Spitsbergen to wyspa – azyl, na której dominują Norwegowie, ale najliczniej występującą mniejszością narodową są… Tajowie. Zaskakujący fakt. Oprócz nich licznie występują Rosjanie. I gdy myślimy o tych ostatnich, powinniśmy wzorem Związku Sowieckiego, poszukać opuszczonych miast. Naturalnie, takie również na wyspie się znajduje, a nazywa się Piramida. Jest także obecny akcent rodzimy w postaci Polskiej Chatki, do której od kilkudziesięciu lat przyjeżdżają ekipy badawcze. Nie obyło się od akcentów polityczno – historycznych; o wprowadzeniu stanu wojennego uczeni dowiedzieli się dopiero kilka dni później. Jeden z nich momentalnie uciekł, prosząc w Norwegii o azyl. Największe miasto Spitsbergenu Lonyearbyen liczy sobie około czterech tysięcy dusz, co również może dziwić laików. Rodzą się dzieci, wypełniają się przedszkola, od czasu do czasu odbywają się koncerty, w tym cykliczne bluesowe i jazzowe festiwale. Tylko szkoda, że black metalu nie ma (albo autorka nie odrobiła pracy domowej i o niczym nie wie, czemu bym się nie dziwił), bo kolebka drugiej fali tego gatunku i sroga zima powinny być naturalnym środowiskiem dla tej stylistyki. Jazz, blues i muzyka elektroniczna – hipsterstwo pełną gębą nawet na Spitsbergenie, ale trudno dziwić się takiemu spojrzeniu, gdy sponsorem książki jest radiowa Trójka (przez złośliwych nazywana Trujką).

Te anegdotyczne historie stanowią jasny punkt „Białego”. Widać, że autorka parę zim na wyspie przeżyła i rozmawiała już z niejednym jej mieszkańcem. Natomiast, czytając reportaż, nie mogłem wyrzucić z pamięci innego tekstu. Mowa o relacji Macieja Wasielewskiego i Marcina Michalskiego z pobytu na Wyspach Owczych, która kilka lat temu ukazała się pod tytułem „81:1”. Gdy zestawimy ze sobą te dwie książki, jasno ukaże się nam, kto w tym pojedynku wygrywa. Brakowało mi w opowieści Wiśniewskiej większego zagęszczenia świrów, którzy przecież daleką Północ wybierają. Nie było wódki, więc nie było historii. Autorka do tematu podchodzi grzecznie, niczym licealistka. Kulturalnie rozmawia, pyta i otrzymuje odpowiedzi, najczęściej czyni to z cienia męża, który na Spitsbergenie jest już instytucją. I potem te grzeczne odpowiedzi łączy w reportaż, w którym absolutnie nie ma flaków, nie ma żadnej duchowości, jest tylko opis świata młodej hipsterki, która dostrzega tylko to, co na powierzchni. Dlaczego nie ma w tej opowieści religii? Kościół jest, więc wystarczyło wejść i powęszyć. Dlaczego autorka poświęca tak niewiele miejsca na opisanie prywatnych pasji i pokrętnych życiowych dróg swoich rozmówców? W końcu ludzie wybierający z własnej woli mieszkanie w tych rejonach nie są typowymi zjadaczami chleba. Uciekają przed czymś, chcą zapomnieć, zacząć nowe życie, albo w spokoju doczekać do śmierci. Ale trzeba pytać, a nie występować jako żona sławnego męża.

Ilona Wiśniewska, Białe: zimna wyspa Spitsbergen, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 205.

1 komentarz:

  1. Zwykle nie czytam reportaży, ale może tym razem się skuszę?
    http://zakurzone-stronice.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń