Mieczysław Jałowiecki - Na skraju Imperium. Spotkania z elitą


Kresy to fascynujące miejsce. Zwłaszcza gdy już nie istnieją. Istnieją za to zapisy pamiętnikarskie, dzięki którym możemy przenieść się w czasie i przestrzeni, do ziemiańskich dworów, dzikich lasów czy dymiących łąk. Możemy polować na dzikiego zwierza, ucztować, toczyć polityczne spory. Robić to wszystko, co próbował ośmieszyć Witold Gombrowicz. Na szczęście jego wynurzenia na temat ziemiaństwa mogą zachwycić głównie badaczy kulturoznawstwa na państwowym garnuszku. A złość moja stąd, że czytając coraz więcej świadectw z tamtego czasu i tamtych miejsc, coraz mocniej widzę, jak literackie obrazy odbrązowiaczy ziemiańskiej przeszłości mijają się z prawdą. Nie inaczej jest w „Na skraju Imperium”. Ich autorem jest Mieczysław Jałowiecki, człowiek pochodzący z rodziny ruskich kniaziów, która w procesie dziejowym uległa polonizacji. Jego pamiętniki są jedną z bardziej barwnych relacji. Miłośnikom przełomu XIX i XX wieku nie trzeba jej polecać, bo ci pewnie ją znają. Natomiast reszta powinna czym prędzej sięgnąć po te zapiski. Znajdzie w niej żarliwy patriotyzm, ale i polityczny realizm, tak cenny również i dzisiaj, a wydaje się, że deficytowy. Jałowiecki, który należał do ścisłej elity tworzącego się po 1918 roku państwa polskiego, w rodzinie miał i Józefa Piłsudskiego, i obu Witkiewiczów. Wsłuchajmy się w jego głos.

Zaczyna on rozbrzmiewać w rodzinnym majątku Jałowieckich, w Syłgudyszkach, położonych na Litwie. Autor wspomnień jest świadomy swoich familijnych, ale i narodowych tradycji. Jak wielu kresowiaków pracujących umysłowo, angażuje się w pracę dla carskiej administracji. Jest to okres po powstaniu styczniowym (Jałowiecki urodził się w 1876 roku), więc i marzenia o niepodległości Polski muszą być chwilowo odwieszone na kołek. Spojrzenie autora na sprawę zbrojnej walki o niepodległość jest realistyczne, z tego powodu można nazwać go kresowym stańczykiem czy po prostu racjonalistą politycznym. Ale gdy historia daje nam szansę na wolny kraj, Mieczysław Jałowiecki angażuje wszystkie swoje siły, aby pracować dla Polski. Wyjeżdża do Gdańska, gdzie z ramienia rządu pilotuje transporty żywności do znękanej nędzą Rzeczypospolitej. Gdańska część opowieści cenna jest szczególnie z powodu opisów pozakulisowych działań politycznych. Autor nie ma litości dla niektórych działaczy, zarzucając im partyjnictwo, ale i pospolitą głupotę. Daszyński, Sikorski, Rydz-Śmigły nie dostają w „Na skraju imperium” wysokich not. Do tego dochodzi niechęć autora do mieszkańców środkowej Polski, zwanych przez niego pogardliwie koroniarzami, oraz do mieszkańców Galicji, którym ten zarzuca urzędniczą mentalność i serwilizm. Można się oczywiście nie zgodzić z poglądami Jałowieckiego, ale trudno odmówić mu braku logicznej argumentacji.

Zanim jednak autor trafia do Gdańska, obserwuje rewolucję bolszewicką. Powiedzieć, że nie ma o niej dobrego zdania, to nie powiedzieć nic. Jałowiecki komunistów nienawidzi, nienawidzi również Marksa, Lenina i systemu politycznego, którego te kreatury są twórcami. Tak pisze o wodzu bolszewików, którego widział przemawiającego w Petersburgu: była to mieszanina mongolskich rysów doprawionych żydostwem. Coś w tej twarzy było tak wstrętnego, że nie mogłem dłużej zatrzymać na niej wzroku. Próżno było szukać w tych rysach czegoś szlachetnego (…). Była to twarz nie człowieka, a szatana. Słusznie autor zauważył również niemiecki wątek w październikowej rewolcie, a samego Lenina, za opinią wywiadu brytyjskiego, klasyfikował jako niemieckiego agenta niemającego żadnych związków z rosyjską tożsamością narodową. Sam przewrót opisuje jako chaotyczne podrygi zbuntowanego żołdactwa i hołoty, przytaczając sceny walk ulicznych oraz okrucieństwa lewicowych „bojowników” w stosunku do ludności cywilnej. Nie dziwi więc ustęp, w którym zrelacjonował wyrzucenie bolszewickiego „żołnierza” z pędzącego pociągu.

Z dużym sentymentem Jałowiecki spogląda jednak na zachód, szczególnie zaś na Niemców, w których ceni sobie szacunek do prawa i – jako wykształcony rolnik – umiejętność gospodarowania. Szkoda, że pamiętniki te kończą się wraz z rozpoczęciem II wojny światowej, bo ciekawym byłoby obserwować zmianę stosunku autora do tych miłośników porządku, szczególnie w świetle ludobójstwa, które ci urządzili Polakom oraz innym narodom. Nie lubi za to autor Anglików, często wytykając im brak słowności i honoru. Cytuje antropologa Guzkowa: Pewne cechy Anglosasów, jak brak wyższej uczuciowości, pociąg seksualny w obrębie własnej rodziny, upojenie sadyzmem, jakie nie występują w takim stopniu u żadnej z innych ras, mogą wynikać z seksualnego współżycia pierwotnych praprzodków Anglosasów z małpami człekokształtnymi pozbawionymi pierwiastków ludzkich. I chociaż opinia ta jest zapewne krzywdząca oraz z punktu widzenia dzisiejszej nauki po prostu nieprawdziwa, mówi dużo o rozgoryczeniu Jałowieckiego polityką Wielkiej Brytanii w stosunku do innych narodów, chociażby do Burów, którym Anglicy jako pierwsi na świecie urządzili obozy koncentracyjne. Nie ma także najlepszej opinii o rodzinie królewskiej, nazywając ją trzeciorzędną arystokracją.

„Na skraju Imperium” to spotkanie z elitą, ale tą prawdziwą, która albo wyemigrowała, albo została wykończona w Katyniu lub ubeckich kazamatach. Mieczysław Jałowiecki, jako ziemianin, świadomy swoich korzeni i miłości do Polski, jest dodatkowo świetnym opowiadaczem, a jego cięty język oraz trafne uwagi stanowią o walorach pisanych przez niego pamiętników. Czyta się je niczym powieść: raz obyczajową, raz sensacyjną, a innym razem wojenną. I co najważniejsze, nie ma tutaj karłowatego ducha Gombrowicza, który z plucia na naród oraz ziemiańską tradycję uczynił sobie znak rozpoznawczy. Zresztą Jałowiecki, gdyby tylko miał ku temu okazję, wdeptałby go w ziemię jedną ripostą.

Mieczysław Jałowiecki, Na skraju Imperium, wyd. Czytelnik, Warszawa 2015, ss. 774.

0 komentarze:

Prześlij komentarz