O istnieniu Michaela O’Briena dowiedziałem się parę lat temu, oglądając materiał dotyczący kondycji Kościoła katolickiego w Kanadzie. Jaka ona jest, wie chyba każdy, kto chociaż trochę interesuje się współczesną religijnością. Tym bardziej dziwi fakt, że kraj klonowego liścia, znajdujący się w awangardzie postępu, może pochwalić się katolickim pisarzem, który nie tylko z nazwy, ale i z praktyki jest katolikiem, i to nawet ortodoksyjnym. Pisarstwo O’Briena dotyka więc spraw duchowych, czego najlepszym wyrazem jest powieść „Ojciec Eliasz. Czas Apokalipsy”. Jest ona sensacyjnym thrillerem przyglądającym się z niepokojem kondycji współczesnego świata, a przede wszystkim Kościoła katolickiego. Warto również zwrócić uwagę na późniejszy „Dziennik zarazy”, który pod maską futurystycznej opowieści przemyca impresje ze współczesnej Kanady pod znakiem tęczowego premiera Justina Trudeau. Wydana zaś w zeszłym roku w Polsce „Opowieść ojca” to najbardziej monumentalne dzieło Kanadyjczyka, liczące przeszło tysiąc stron i porównywane do klasyków rosyjskich. Nierzadko czytałem więc o podobieństwach tejże powieści do prozy Lwa Tołstoja, ale i do biblijnej przypowieści o Synu Marnotrawnym. Jednak wkradł się do niej pewien niepokojący rys, który o wiele mocniej dał o sobie znać w najnowszej książce autora – „Podróży do Alfa Centauri”. Chodzi o przegadanie i wiążącą się z nim dojmującą nudę.
„Opowieść ojca” można by odchudzić o jedną czwartą, co wyszłoby na zdrowie całej powieści; zyskałaby ona większa dynamikę. Natomiast „Podróży do Alfa Centauri” najlepiej pomogłoby radykalne przeredagowanie, bo ta ponad osiemsetstronicowa kobyła jest bodajże najsłabszym tekstem, który wyszedł spod pióra pisarza. Opowiada on o podróży statku kosmicznego, który pod koniec XXI wieku wyruszył w stronę układu planetarnego, którego głównym ośrodkiem jest najbliższa Ziemi gwiazda, Alfa Centauri, położona niespełna pięć lat świetlnych od naszego globu. Technika pozwala bohaterom powieści przemierzać wszechświat z prędkością bliską pół roku świetlnego w przeciągu miesięcy, mogą więc oni mieć nadzieję na ujrzenie nowej planety za około osiem lat. I tak faktycznie się dzieje. Głównym bohaterem utworu jest Neil Ruiz de Hoyos – podwójny noblista, genialny fizyk, ale i renegat oraz buntownik wobec systemu. Bowiem świat końca wieku XXI to nie nieśmiała już próba osiągnięcia świeckiej utopii bez Boga, ale pełna realizacja neomarksistowskich postulatów. W świecie tym zakazana jest chociażby kawa, a formy tradycyjnego kultu religijnego zeszły do podziemia. Można więc powiedzieć, nihil novi, bo fantastyka antyutopijna podobne rzeczywistości opisywała już wielokrotnie, i czyniła to o wiele lepiej niż O’Brien. Czytając jego „Podróż…”, mam brzydkie wrażenie obcowania z prozą tendencyjną, a bardzo bym tego nie chciał.
Lecz mimo wszystko istnieją w tej powieści ciekawsze fragmenty. Najbardziej ujmującą jej częścią jest część środkowa, w której narrator opisuje (w formie pamiętnika głównego bohatera) eksplorację nowej planety. Co najciekawsze, ekspedycja odkrywa nań inny statek kosmiczny, który datowany jest na kilka tysięcy lat przed Chrystusem. Im bliżej poznajemy jego dzieje, tym silniejsze aluzje biblijne. Przyznać trzeba, że wpadł autor na dość ciekawy koncept. Rozegranie sprawy zaginionej cywilizacji na nowym globie jest najciekawszą częścią „Podróży do Alfa Centauri”. Za to rozdziały opisujące zarówno podróż z Ziemi, jak i w jej kierunku zbliżają się do moralizującej powiastki, w której oprócz typowej dla O’Briena krytyki współczesnej cywilizacji Zachodu pojawiają się znane chociażby z „Opowieści ojca” czy „Dziennika zarazy” sentymentalne wstawki rodzinne. Powraca motyw ojca, tak charakterystyczny dla pisarstwa Kanadyjczyka, tutaj natomiast niespecjalnie przekonujący. Powraca również znana z poprzedniej powieści rusofilia autora. W „Opowieści ojca” dało się jeszcze ją znieść, natomiast tutaj była najbardziej irytującą częścią fabuły. Widać ją w postaci szlachetnego barbarzyńcy Paula – oficera statku kosmicznego, siłacza o gołębim sercu, który w dodatku mówi wyjątkowo zniekształconym językiem. Ten zabieg ma podkreślić rosyjskość postaci, natomiast sprawił, że ucieszyłem się z jej zgonu. W końcu Paul przestał się odzywać!
Fantastyka naukowa nie jest dla każdego. Michael O’Brien dotychczas jej unikał, a to działo się z dobrym skutkiem dla jego utworów. W „Podróży do Alfy Centauri” przeszarżował, co w rezultacie dało zaledwie średnią powieść. Powieść ta nie przekonuje, a razi zbytnim dydaktyzmem, co więcej – nie potrafi utrzymać uwagi czytelnika przez dłuższy czas. Dzieje się tak z powodu akcji, która przez mniej więcej połowę dzieła jest po prostu nudna. Postacie lecą w kosmos, rozmawiają i nic ciekawego z tych konwersacji nie wynika. Nieraz tylko, po kilkudziesięciu stronach nudy, pojawia się jakiś zwrot, który za kilka chwil i tak nie przynosi konkretnego rozwiązania. Takie rozwiązanie tylko drażni, bo wiemy, że i tak najważniejszym elementem tekstu jest jego warstwa dydaktyczna. Co więcej, właściwa akcja kończy się prawie sto stron przed właściwym zakończeniem książki. To, co pozostaje po finale, jest najmniej interesujące. Nie będę oczywiście zdradzał, jak kończy się „Podróż…”, ale gdyby nie zawarto w niej tego specyficznego epilogu, nikt by nie stracił.
Michael D. O’Brien, Podróż do Alfy Centauri, tłum. Krzysztof Zabawa, Ed. Św. Pawła, Częstochowa 2018, ss. 849.
0 komentarze:
Prześlij komentarz