Wyobraźmy sobie blokowisko, szare, ponure, bez zieleni. Takie, jakich pełno w naszych miastach. W Kielcach, Krakowie, Poznaniu i we Wrocławiu. Szczególnie w tym ostatnim miejscu, gdyż dzieją się tam niesamowite rzeczy. Nie wiedzieć dlaczego, zwykłe, postkomunistyczne osiedle mieszkaniowe ulega metamorfozie. Ściany budynków czernieją; zachowując się niczym lustra, odbijają świat wokół nich. Mieszkańcy wpadają w automatyczny wir pracy: kują mury, zrywają tapety, wyrzucają wszystko za okna. Zaciekawieni wrocławianie, wchodząc na teren przemienionego blokowiska, znikają bez śladu. Wszyscy pytają, co się dzieje, ale nikt nie zna odpowiedzi. Efekt Hitchcockowskiego trzęsienia ziemi został osiągnięty. Temperatura musi zacząć rosnąć.
Tropy się mnożą, zagadka goni zagadkę, akcja intryguje. Wartka fabuła jest dodatkowym walorem „Świętego Wrocławia”. Mamy więc powieść, która nawiązuje do urban fantasy, a z drugiej strony zahacza o literaturę grozy, pozostawiając czytelnikowi otwartą furtkę do własnej interpretacji. Książka zaczyna się od mocnego uderzenia. Wrocław dostaje w darze przemienione osiedle. Budzi ono strach i zainteresowanie. Na miejsce przybywają dziennikarze, ciekawscy gapie, rodzi się również religijna sekta. Na tym tle Orbitowski, jak to ma w zwyczaju, snuje opowieść obyczajową. Małe problemy, i te większe, nakładają się na siebie, tworząc barwną mozaikę. Charakterologiczne typy postaci dodają smaczku powieści; bohaterowie przeżywają swoje rozterki, często zmęczeni są życiem, w większości przypadków raczej nie są sympatyczni. To takie grubo ciosane kołki, które jednak można zrozumieć, bo życie przytłoczyło je swoją szarością. A może sami nie mieli na nie pomysłu? Pojawia się więc Święty Wrocław, zjawisko metafizyczne, fantastyczne i fantasmagoryczne, które zaczyna ich angażować. W zetknięciu ze Świętym Wrocławiem wrodzy wobec siebie ojciec i przyszły zięć Małgosi zaczynają współpracować, a puste, plastikowe dziewuchy z elitarnego liceum popadają w obłęd.
Fabularne zagadki, którym tropem podążamy wraz z bohaterami, są równie ciekawe, jak obyczajowe tło rysowane piórem młodego prozaika. A może to ta druga warstwa jest bardziej interesująca? Jest pan Marian, wierzący w spiskowe teorie, popadający w paranoję, jest jego mało rozgarnięty syn Kuba, którego mózg zlasował się od marihuany. Jest Tomasz Benet – dentysta – zmęczony życiem, agresywny pijaczek, niekochający własnej żony, za to córki strzeże on jak oka w głowie. Jest też Adam, licealny geniusz, który zamiast ścieżki naukowej wybiera raczej subtelne szaleństwo, które w dniach Świętego Wrocławia wybucha z nadspodziewaną siłą, a nieszkodliwy dziwak staje się sekciarzem z mesjanistyczną misją.
Na dziwne osiedle reagują media. „Gazeta Wyborcza”, Radio Maryja, „Dziennik” (już nieistniejący), TVN. Jak to zwykle u Orbitowskiego bywa, narrator swobodnie porusza się w gąszczu współczesnego świata i trafnie charakteryzuje jego elementy: mesjanizm mediów toruńskich, tabloidyzację „Wyborczej”, postmodernizm „Przekroju”. Dla tych czujnych obserwacji również warto przeczytać „Święty Wrocław”. Mniej czujnie robi się, gdy autor porywa się na analizę genezy nowego ruchu religijnego, jakim jest sekta wyznawców czarnych bloków. Niby wszystko jest w niej na miejscu: sekciarski zapał, mesjanistyczne, płomienne kazania, zbiorowe halucynacje, agresja wyznawców. Ale z drugiej strony pojawia się naiwność opisu, pieśni śpiewane przez neofitów Świętego Wrocławia są parafrazami pieśni katolickich, ich modlitwy również wydają się podobne, jak te odmawiane w kościołach. Śmiem wątpić czy można aż tak łatwo inkorporować wpływy oficjalnej religii do oddolnie powstałego kultu. Tym bardziej, że chodzi w nim o zupełnie inną kwestię niż osobowy Bóg. Tutaj główną rolę gra niewiadoma, do której bardziej pasowałaby duchowość spod znaku New Age, albo nawet jakaś okultystyczna maniera. Zamiast tego jest katolicyzm w wersji świętowrocławskiej, a rzesze pielgrzymów jako żywo przypominają Rodzinę Radia Maryja albo miłośników warszawskich marszów z pochodniami z klubów Gazety Polskiej, nota bene również owładniętych sekciarską mentalnością.
Orbitowski nie daje odpowiedzi, czym jest Święty Wrocław, nie daje jej również narrator, zawieszony gdzieś w próżni, poza ziemskim światem. Ja także tej odpowiedzi nie dam, chociaż mam pewne domysły, własne interpretacje tego, czym może być to miejsce. Ważniejsze jest chyba to, jakie emocje budzi ten miejski obszar i do czego prowokuje ludzi. „Święty Wrocław” daje za to wiele odpowiedzi na tematy socjologiczne, opisując sekciarską mentalność i narodziny nowego kultu (chociaż czyni to nie dość sprawnie, jak pisałem wyżej), snując refleksje na temat specyfiki blokowisk. Te, powstałe między latami 50. a dzisiejszymi czasami, których lata rozkwitu przypadły na środkowy i późny PRL, są specyficzną przestrzenią krajów dawnego Bloku Wschodniego. Zachód zna je również, ale raczej jako siedliska imigrantów i biedoty. W Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech i w Rosji blokowiska zamieszkiwane były przez cały przekrój społeczny: od pucybutów do milionerów, chociaż ani jednych ani drugich system komunistyczny nie generował. Skąd więc znamy mroczne, nocne wędrówki między blokami, ucieczki, szwendania się bez celu? Bo życia nie zna, kto nie mieszkał w bloku – chciałoby się powiedzieć, parafrazując znaną piosenkę o marynarce.
I chyba również dlatego tak dobrze czyta się tę książkę. Zło nie musi czaić się w stuletniej kamienicy, nie musi kryć się w piwnicach gotyckiego zamczyska, czy zamieszkiwać angielskiego pałacu z wielkim ogrodem. Wtedy będzie czymś książkowym, literackim, bo przecież wiadomo, że większość ludzi tak nie mieszka. Dopiero między prostopadłościennymi wieżowcami możemy ujrzeć jego moc i poczuć na własnej skórze jego działanie. Bo logicznie myśląc, skoro straszy w średniowiecznym zamku, dlaczego ma nie straszyć na gierkowskim osiedlu?
Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 295.
Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".
Okładka książki jest po prostu wspaniała - zniewala i kusi. Fantastyczna gra barw - od razu przychodzą mi do głowy słowa piosenki "Wyglądasz źle" formacji Komety - "pomarańczowe słońce, budynki i mosty - to wszystko istnieje dla nas". Fabuła wydaje się równie dobra, co zewnętrzna prezencja. Odnoszę wrażenie, że "Święty Wrocław" to dobra okazja, by wreszcie poznać twórczość Pana Orbitowskiego.
OdpowiedzUsuń