Jeśli wskazać by zespół, który stał się inspiracją dla jak największej liczby innych wykonawców, w czołówce znalazłby się brytyjski kwartet Black Sabbath. Jakoś trudno sobie wyobrazić sytuację, w której rzeczona grupa nie powstaje. Jak wyglądałby wtedy metal? Czy tkwiłby w bluesowych harmoniach, bo tak podyktowały tradycję Deep Purple i Led Zeppelin? A może w ogóle by nie powstał? Ciężar, bo przede wszystkim z tą kategorią kojarzymy Black Sabbath, stał się podstawową wartością dla większości zespołów metalowych, które w jakikolwiek stopniu chcą być traktowane poważnie i liczyć się na scenie. Nie dziwi więc fakt, że na polskim rynku po wielu latach pokazuje się druga biografia tego sławnego zespołu. Pierwszą może pamiętają starsi czytelnicy z początku lat 90. Jej autorem był dziennikarz brytyjskiej edycji „Metal Hammera” Chris Welch. Mam ją na półce, chociaż dawno do niej nie zaglądałem. Tę również postawię obok, chociaż mówiąc szczerze, przyznać muszę, że spodziewałem się więcej.
Nie lubię standardowych muzycznych biografii polegających na realizacji schematu: opis przygotowań do nagrywania albumu, analiza piosenek na płycie, wspominki z trasy koncertowej. Ktoś powie, że się czepiam, bo właśnie tak wygląda życie dziewięćdziesięciu procent kapel. Nagrywają płytę, jadą w trasę, a potem znów wchodzą do studia – w koło Macieju. W porządku, to napiszmy w ten sposób biografię jakiegokolwiek pisarza. Adam Mickiewicz wydawał literaturę piękną przez osiem lat, później tej działalności zaprzestał. Realizując wyżej wymieniony schemat, twórca pozycji biograficznej artysty musiałby się skupić jedynie na literackim aspekcie życia poety. A przecież wiemy, że ono nie tylko składa się z tworzenia tekstów, wydawania tekstów, sprzedawania tekstów. Zabrakło mi w „Sabbath Bloody Sabbath” Joela McIvera szerszego kontekstu twórczości zespołu, koniecznego przecież, aby porządnie opisać jego pierwszy okres egzystencji. Po krótkiej retrospekcji do lat dzieciństwa i wczesnej młodości muzyków i charakterystyce miasta, skąd ci pochodzili – Aston – autor zaczyna żmudną narrację opisującą w kolejności wszystkie albumy Black Sabbath. Nieraz przetyka swój wywód obserwacjami stosunków między muzykami, nie analizuje genezy zespołu, nie dotyka kontrowersyjnego zainteresowania okultyzmem; nie istnieje dla McIvera szerszy kulturowy kontekst istnienia tej grupy.
Rezultat jest taki, że jeżeli zwykle muzyczne biografię połykam w przeciągu jednej doby, to w omawianym przypadku męczyłem się z książką kilka dni. Poza tym chyba autor pomylił proporcje, bo z powodu swojego „ozzycentryzmu” stara się jak najwięcej miejsca poświęcić życiu pierwszego i obecnego wokalisty zespołu – Ozzy’ego Osbourne’a. Naprawdę wolałbym dowiedzieć się czegoś więcej na temat pierwszych lat działalności Black Sabbath niż czytać wynurzenia na temat osławionego reality show, w czasie którego zamroczony alkoholem śpiewak Black Sabbath robił z siebie pośmiewisko. A jeśli autor już musiał połowę swej książki poświęcić na analizę koncertów kapeli w XXI wieku, na opisy Ozzfestu – festiwalu organizowanego przez żonę Osbourne’a – Sharon, mógł śmiało rozbudować wątki początkowe.
Nie mówię, że „Sabbath Bloody Sabbath” nie posiada walorów poznawczych i że jest niestrawnym daniem. Skłamałbym, gdybym tak stwierdził. Na encyklopedię wiedzy na temat zespołu nadaje się nieźle. Nie jest natomiast pełnoprawnym dziełem literackim, a do takich zaliczam na przykład Jarosława Szubrychta biografię Slayera, czy dziś kupioną historię polskiej ikony death metalu – Vadera. To są książki napisane z werwą, z literackim zacięciem, z talentem do opisywania ciekawych historii. A przecież jeden z pierwszych zespołów używających w swojej twórczości odniesień do chrześcijańskiej demonologii to historia – samograj. Wystarczyło tylko odejść od schematu studio – płyta – trasa. Cóż, nie udało się.
Ostatnim kamyczkiem do ogródka jest koszmarne wręcz tłumaczenie omawianej biografii. Nie wiem, kim są Katarzyna Gościej i Maciej Cisowski, ale ich znajomość języka polskiego stoi pod wielkim znakiem zapytania. Każdy w miarę ogarnięty gimnazjalista wie, że w naszej gramatyce konstrukcja „półtorej roku” nie istnieje i że napisać „tą katastrofę” to jak puścić bąka na przyjęciu u cioci. Ale naszym dzielnym rycerzom pióra takie faux pas widocznie nie przeszkadza. Do tego dodać trzeba chaotyczne stosowanie zasad interpunkcji, chociażby przed przysłówkiem „niestety”. Niestety, przecinki raz się po nim pojawiają, a innym razem nie. Takich językowych błędów jest w omawianej biografii zatrzęsienie, a dominuje niedbała, kalkowana z języka angielskiego składnia. Dopiero na końcu tekstu sytuacja się poprawia, bo rozdział 31 przetłumaczył, a ostatni napisał Bartosz Donarski. Nie rozumiem, dlaczego wydawnictwo nie powierzyło mu roboty translatorskiej na potrzeby całego utworu.
No i pod koniec tej recenzji do akcji powinien wkroczyć Hamlet, zadając odwieczne pytanie: kupić albo nie kupić. A ja się wykręcę od odpowiedzi, bo uczniem już dawno nie jestem, i powiem: to zależy. U mnie na półce stoi; jako kompendium wiedzy o jednym z największych zespołów rockowych wszech czasów, jest to pozycja przydatna. Napisana i przetłumaczona jest dość koślawo w myśl zasady, że metalowcy pewnie i tak książek nie czytają, więc na co im poprawny język w publikacji, której nie ruszą, albo postawią na półce obok telefonu z empetrójkami Behemotha. Trudna sprawa, bo zapowiadało się naprawdę interesująco, i literacko, i poznawczo, a otrzymaliśmy ledwie produkt, który, co prawda, skarbnicą wiedzy jest, ale do czytania w całości specjalnie się nie nadaje.
Joel McIver, Sabbath Bloody Sabbath, tłum. K. Gościej, M. Cisowski, B; Donarski, wyd. Kagra, Poznań 2014, ss. 460.
Autor recenzji grubo myli się pisząc, że DEEP PURPLE podyktował metalowi bluesową tradycję, a dopiero BLACK SABBATH z tą tradycją zerwał. Jest dokładnie odwrotnie. Debiut Black Sabbath jest właśnie mocno bluesowy, pierwszą natomiast płytą hardrockową, którą z bluesem zerwała, była "DEEP PURPLE IN ROCK" - najbardziej przełomowa płyta w dziejach hard rocka, płyta która zainspirowała Metallikę, Motorhead, Iron Maiden i... i Black Sabbath właśnie, bowiem Sabbaci dopiero po usłyszeniu "In Rock" zdecydowałi się grać naprawe czadowo i mocno. I tak powstała płyta "Paranoid". Trzeba jasno to napisać, że gdyby nie Purplowski "In Rock", zespół T. Iommiego pewnie grałby blues-rocka albo poszedł w stronę rocka symfonicznego. Radzę pamiętać o wielkim wkładzie zespołu DEEP PURPLE w rozwój ciężkiego rocka, a nie podążać za ślepą modą przypisywania wszystkiego BLACK SABBATH, bo to jest nieuczciwe i nieprawdziwe.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z forum Masterfula.