Kim Hyon Hui - Łzy mojej duszy. Dusza wyprana


30 listopada 1987 roku. Boeing 707 należący do linii Korean Air w wyniku wybuchu spada do Morza Andamańskiego. Kilka godzin wcześniej para północnokoreańskich agentów umieszcza w luku bagażowym specjalnie spreparowaną bombę. W czasie międzylądowania w Abu Zabi dwójka szpiegów opuszcza samolot. Ten wkrótce pogrzebie 115 osób w odmętach słonej wody. Szczątki nigdy nie zostały odnalezione. Para zamachowców ma nadzieję na to, że ich sprawstwo nie zostanie wykryte, i pragnie uciec przez Wiedeń, z powrotem do swojej ojczyzny. Na ich nieszczęście, zostaje zatrzymana przy próbie opuszczenia Bahrajnu. I tutaj kończy się jedna część historii. Obie części, które stanowią życie Kim Hyon Hui, zostały przez nią opisane w swoistej autobiografii wydanej pod typowo azjatyckim tytułem „Łzy mojej duszy”. Ta pasjonująca lektura to świadectwo wielkiego zwiedzenia przez system totalitarny i późniejszego z nim zerwania.

Nikt z czytelników nie wie, co to znaczy mieć na sumieniu 115 ofiar, przypuszczam również, że trudno byłoby znaleźć takiego, którego sumienie obciążałaby chociaż jedna zamordowana osoba. Kim Hyon Hui, podkładając bombę w Boeingu, z pewnością wiedziała, że wysyła na śmierć całą załogę i wszystkich pasażerów samolotu, w większości robotników z Korei Południowej. Aby zrozumieć, jak to się stało, że ta wrażliwa kobieta dopuściła się tak koszmarnego czynu, musimy cofnąć się wraz z jej opowieścią do czasów wcześniejszych. Urodzona w 1962 roku Kim dorasta w państwie kłamstwa niemal doskonałego, w upiornej wizji Orwella. Od najwcześniejszego dzieciństwa uczy się nienawidzić Amerykanów i całego zachodniego świata. Wyrasta w przeświadczeniu, że żyje w raju, a cały świat – poza blokiem sowieckim – to wroga pustynia, Tolkienowski Mordor, rządzony przez imperialistyczne Nazgule. Wszelkie zło bierze się z USA, to Amerykanie są winni głodu, cierpienia na świecie i to z ich powodu Korea Północna musi się zbroić i likwidować wrogów na wszystkich frontach. Religijny charakter ideologii północnokoreańskiej to nie tylko skutek komunistycznych frazesów, ale i nazistowskiego kultu rasy.

Kim Hyon Hui bardzo wcześnie zostaje przechwycona przez wywiad, jako utalentowany szpieg. Zostaje szkolona wedle sprawdzonych sowieckich metod, opisywanych chociażby przez Wiktora Suworowa w „Akwarium” i „Specnazie”. Szkolenie wyrabia karność, uczy instynktownych odruchów; człowiek, który je przejdzie, staje się maszyną zdolną wykonać – bez pytania – wszelkie rozkazy swoich mocodawców. Również – zabić. Nie sposób usprawiedliwić czynu, którego dokonała Kim, ale dzięki nakreślonemu tłu społeczno-politycznemu można przynajmniej zrozumieć mechanizmy, które rządziły morderczynią. Jak to zrozumieć? Czy taki czyn może mieć swoje usprawiedliwienie w odebranym wychowaniu politycznym? Nawet w praniu mózgu? Spróbujmy to powiedzieć rodzinom ofiar, żyjącym do tej pory, które nie pogodziły się z taką stratą. Jakiekolwiek wytłumaczenie wyda się tutaj mętne i nieadekwatne wobec cierpienia, które było (i nadal jest) udziałem rodzin tych, którzy zginęli w tę jesienną noc.

Autorka zamachu opisuje również to, co działo się po jej zatrzymaniu. Naturalnie, postawiona w stan oskarżenia, została skazana na karę śmierci. Jednak odstąpiono od wymierzenia kary, uniewinniając Kim. W sprawę osobiście zaangażował się ówczesny prezydent Korei Południowej, który doprowadził do ułaskawienia oskarżonej. Ten bezprecedensowy obrót sprawy zadziwił nie tylko Kim, ale rodziny jej ofiar, żądające elementarnych zasad sprawiedliwości. I tutaj dochodzimy do sedna konfliktu między sprawiedliwością a miłosierdziem. Bo z jednej strony mamy zmanipulowaną przez polityczną sektę morderczynię, która w powolnym procesie odnajduje prawdę o swoim czynie i o państwie, które ją ukształtowało. Z drugiej są pogrążeni w rozpaczy rodzice, mężowie, żony, synowie i córki tych, którym nie udało się spokojnie wylądować na koreańskiej ziemi. Nie dano im tej szansy, ponieważ reżim Kim Ir Sena z Pjongjangu zażyczył sobie sterroryzować swojego południowego sąsiada i posłużył się do tego celu zaprogramowaną, zmanipulowaną agentką.

Biorąc pod uwagę sprawiedliwość, słuszne wydaje się osądzenie i skazanie na śmierć, jednak może wzięto pod uwagę polityczne skutki tego rozwiązania i w związku z nimi postanowiono ułaskawić agentkę. Nie ulega wątpliwości, że odstąpienie od wyroku mogło być dla Korei Południowej pewnego rodzaju kartą przetargową w rozmowach z Północą. Pewnie ulitowano się również nad Kim i ujrzano w niej przede wszystkim ofiarę. Jak sama pisze, zrozumiała do końca swoje położenie i to, co zrobiła, przeraziło ją. Wykonanie wyroku śmierci mogłoby nie doprowadzić do tej przemiany. Kim Hyon Hui żyje w ukryciu, w Korei Południowej i do końca życia będzie zmagać się ze swoimi demonami. Ma świadomość, że nie zobaczy swojej rodziny, która prawdopodobnie trafiła do łagru, wie również, że tu, gdzie przebywa, również ma ograniczoną wolność. Zawsze się bowiem może trafić ktoś, kto będzie chciał odwetu. „Łzy mojej duszy” są więc świadectwem tragizmu człowieka, który oddaje swoją wolną wolę na żer zbrodniczej ideologii.

Kim Hyon Hui, Łzy mojej duszy, tłum. M. Bręgiel-Benedyk, wyd. Veni Vidi Vici, Kraków 2014.

4 komentarze:

  1. Ależ perełka! Mord zawsze pozostaje mordem, ale faktycznie, trudno jest oceniać postępowanie kogoś, kto dorastał i dojrzewał w tak ekstremalnych warunkach jakie panują w Korei Płn., diametralnie różnych od tych, w jakich na co dzień egzystujemy. Cały światopogląd, system wartości, etc. zostało ukształtowane kompletnie inaczej niż w naszym przypadku. Na podstawie Twojej recenzji książka odrobinę kojarzy mi się z "Nowym wspaniałym światem" - ojczyzna, rzeczywistość, w jakiej bytowała bohaterka zaczynają jawić się jako coś zupełnie odmiennego niż dotychczas o nich sądziła. Bardzo ciekawa pozycja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak widać więc, ludzi można kształtować o wiele bardziej niż nam się wydaje. To ten sam mechanizm, który działa w sektach i religiach, które wymagają od swoich wyznawców absolutnego posłuszeństwa.

      Usuń
    2. Te same mechanizmy, bardziej podstępnie, ale równie skutecznie, działają i w demokracji. Osobiście za bardziej naganne uznaję zło, które jest czynione w sprzeczności z wyznawanym systemem wartości, a tak jest w zachodnio-chrześcijańskiej kulturze, niż tam, gdzie jest zgodne z przyjętą ideologią.Wolę gdy ten, który kradnie, sam siebie nazywa złodziejem, niż na przykład biznesmenem. Co nie zmienia faktu, że zło złem pozostaje.

      Usuń
  2. Wygląda na bardzo interesującą lekturę, choć tematyka ciężka i wieloaspektowa. Może kiedyś się trafi.

    OdpowiedzUsuń