Już dawno chciałem przeczytać „Białystok” Marcina Kąckiego. Do lektury skłoniły mnie cyrki związane z marszem tęczowo usposobionej lewicy, który natrafił na opór mieszkańców miasta. Po tym fakcie media zaczęły się prześcigać w szkalowaniu stolicy Podlasia, która – jak wiadomo – jest stolicą polskiego obskurantyzmu i ciemnogrodu. Wtedy właśnie, w pełni lata, postanowiłem sięgnąć po słynny reportaż poświęcony miastu, które zalazło za skórę wszystkim postępowcom. Nie rozczarowałem się, ponieważ „Białystok” bawił mnie przez całą lekturę. Znów poczułem się jak student, który zmuszony jest czytać powieści produkcyjne albo tendencyjne nowelki mówiące o tym, że po raz kolejny biją Żydów na mieście czy zły dziedzic sprał chłopa na kwaśne jabłko. Naturalnie, styl Kąckiego jest bardziej strawny niż kwadratowe zdania Konopnickiej czy Orzeszkowej, a tym bardziej wczesnego Konwickiego czy bezimiennych już socrealistów węszących amerykańskiego spisku na polu kartofli. Kącki pisać umie, co udowodnił w niezłym „Maestro”, który poświęcony był zboczeńcowi prowadzącemu pewien poznański chór. Dzisiaj autor takiej książki by nie napisał, bo pedofilii szuka się w Kościele katolickim, jednocześnie bagatelizując ten sam proceder w środowisku artystycznym (na przykład sprawę pewnego dżezmena).
„Białystok” jest więc reportażem tendencyjnym, a lepiej by rzec, że jest produktem, który reportaż udaje. Produkty takie powstają na pęczki w pewnym dodatku do pewnej gazety codziennej, którą Grzegorz Braun nazywa „Gwiazdą śmierci”. Przeglądając roczniki tego dodatku, z łatwością można wyróżnić kilka grup tych reportaży, tworzonych przez nadwrażliwych aktywistów politycznych, dla niepoznaki nazywających się dziennikarzami. Proszę więc bardzo: prześladowanie gejów, przepracowani nauczyciele (oczywiście o lewicowych poglądach), źli księża, albo z kolei księża, którzy już księżmi nie chcą być. Mam wymieniać dalej? Żydzi, sędziowie, aktywiści miejscy, weganie oraz rowerzyści. Większość z tych dyżurnych tematów znalazło się w „Białymstoku”, który jest w zasadzie kompilacją reportaży, a nie ciągłym tekstem.
Najpierw więc bohaterowie pozytywni. Są tutaj geje, którym źle się żyje w stolicy Podlasia. Są Żydzi, których nikt tutaj nie pamięta, bo przecież źli Polacy są współodpowiedzialni za holokaust. Pojawiają się lokalni działacze, którzy nie chcą, aby pamięć o Żydach z Białegostoku znikła. Wśród nich pojawia się sam Rafał Gaweł, wówczas jeszcze przed wyrokiem i ucieczką do Norwegii. Ten błędny rycerz walczący z „faszyzmem” wyrasta w reportażu Kąckiego na współczesnego świętego (niczym święta Greta, patronka klimatu). Pozytywnymi postaciami są czeczeńscy oraz indyjscy imigranci, którzy przecież są łagodni jak baranki i nawet muchy by nie skrzywdzili. W końcu jest i pan doktor, który jako pierwszy wykonał zabieg in vitro. Trudno nie polubić się z tą ideologiczną czeladką.
Nie brakuje również szwarccharakterów. Przede wszystkim są to narodowcy i kibice, bo każdy pijak to złodziej. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego się tutaj znaleźli. Są księża, którzy nie lubią Żydów, a wnioski takie autor wysnuwa po własnych przeczuciach. Podobnie jak Jacek Hugo-Bader, który wysmarował się czernidłem i taki udał się na Marsz Niepodległości. Pojawia się także zły katecheta, bo jak wiadomo, każdy katecheta jest zły, a szczególnie ten, który ma poglądy prawicowe. Autor pewnie marzy o katechetach rodem z magazynu „Kontakt” albo z „Więzi” czy innego organu dla księży-patriotów. Negatywnymi bohaterami są również Żołnierze Wyklęci, co ciekawe, partyzantka białoruska to dla pana pisarza sam miód. I last but not least, pojawia się bohater zbiorowy. To mieszkańcy Białegostoku, niewrażliwi na ból osób nieheteronormatywnych, Żydów, Cyganów, Czeczenów, uchodźców, Rafała Gawła, antyfaszystów, rowerzystów oraz wegan. Swołocz po prostu, która powinna żreć schabowe, słuchać disco polo i trzymać ryj na kłódkę, bo samym swoim istnieniem po prostu obraża światłą i wrażliwą inteligencję.
Marcin Kącki nawet nie udaje obiektywności, ustawia się po jednej stronie i wali cepem w stronę drugą. A że pióro ma lekkie, jego książkę się lekko czyta. Jest ona jednak nie tylko zabawnym, niezamierzonym pastiszem reportażu. Co gorsza, jest lekturą szkodliwą, zwłaszcza dla młodego i nieprzygotowanego na dezorientację czytelnika. Wystarczy tylko zaznaczyć miejsca, w których autor pisze o tym, co czuje, co mu się wydaje, jakie odnosi wrażenie, aby stanąć twarzą w twarz z typową, książkową wręcz manipulacją. Przecież emocje i przeczucia to nie fakty. Tych jest zaś jest tutaj mniej, niż można by się było spodziewać. Przeważa emocjonalny szantaż, łzawe opowiastki z czarno-białym obrazem świata i wszechobecna pogarda do naszego narodu. Gadania o złych narodowcach można sobie między bajki włożyć, bo w „Białymstoku” są oni jedynie pretekstem do postawienia tezy o cywilizacyjnej i kulturowej niższości Polaków.
Marcin Kącki, Białystok. Biała siła, czarna pamięć, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 280.
0 komentarze:
Prześlij komentarz