W zeszłym roku minęło pół wieku od masakry, którą urządziła grupa Charlesa Mansona. W związku z okrągłą rocznicą tych zbrodni nastąpił wysyp publikacji z nimi związanych. Jedni piszą o samym Mansonie, drudzy o społecznym tle, które go wykreowało. Z kolei amerykańska autorka Nikki Meredith poświęciła swój reportaż kobietom, które należały do tej kalifornijskiej sekty, a które do dzisiaj odsiadują wyrok za wielokrotne morderstwa. Mowa o Leslie Van Houten i Patricii Krenwinkel, które z zimną krwią zarżnęły kilka osób pod dyktando ich guru – Charlesa Mansona. Sama autorka spędziła na rozmowach z więźniarkami całe dwie dekady, więc materiału zgromadziła aż nadto. Przynajmniej kilkadziesiąt spotkań, dziesiątki wymienionych listów, w końcu setki stron zapisków – oto surowy materiał, który posłużył do napisania „Ludzkich potworów”. Meredith zadała pytanie, co sprawiło, że dwie dwudziestoletnie hipiski, zafascynowane wolną miłością i nucące piosenki o Kalifornii, zrobiły coś tak przerażającego i przez kilka lat po procesie oraz wyroku nie wykazały cienia skruchy. Dzisiaj, jak wspomina, są one już innymi osobami: żałują popełnionych zbrodni i chcąc wyjść na wolność, regularnie piszą monity o zwolnienie warunkowe.
Nietrudno wyobrazić sobie, że osądzone zbrodniarki mogły się zmienić. W końcu w momencie zbierania materiałów przez autorkę były przynajmniej o dwadzieścia kilka lat starsze. Miały wiele czasu, aby przemyśleć, co zrobiły, i zwrócić się ku prawdzie. Ich przemiana (rzekoma czy faktyczna, o tym za chwilę) może dawać nadzieję na skuteczność kary. Pamiętać należy jednak, że wyrok wydany na nie jest wyrokiem dożywotniego więzienia, więc szanse na wcześniejsze zwolnienie są raczej nikłe. Z zapisu rozmów z morderczyniami dowiadujemy się o manipulacji, jakiej uległy; grupa Mansona działała jak sekta, zaś samozwańczy jej guru był tyranem, którego należało słuchać. Oto totalitaryzm w miniaturze. Leslie i Patricia wspominają również o plastyczności człowieka, o tym, jak można mu wszystko wmówić. Ich oraz autorki rozważania tłumaczą niejako, jak doszło do tak drastycznej przemiany. Do tego dochodzi, rzecz jasna, tło społeczne, na które składa się rewolucja obyczajowa roku 1968 i związane z nią swobody oraz anarchiczne tendencje dominujące wówczas w społeczeństwie amerykańskim, szczególnie zaś w środowisku uniwersyteckim oraz wśród młodzieży.
Ta toksyczność rewolucji seksualnej nie została, niestety, dobrze przez autorkę przedstawiona; Meredith wydaje się bagatelizować ten problem w kontekście grupy Mansona, a jest on przecież kluczowy. Głównym zagadnieniem poruszanym w „Ludzkich potworach” jest za to kwestia zrozumienia: reportaż ten staje się mową obrończą wobec bohaterek, zwłaszcza Leslie Van Houten. Nikki Meredith chce omawiane postacie zrozumieć, więc idzie za sfalsyfikowaną tezą Zimbardo, która zdejmuje z człowieka odpowiedzialność za popełnione czyny. Łatwo przecież powiedzieć, że to wina warunków, w których rzeczone kobiety wyrosły, że to wina toksycznej sekty, nie zaś ich świadomych decyzji. Co więcej, autorka w pewnym momencie traci dystans (powinna w tym momencie zrezygnować) do Van Houten i jest nią w wyraźny sposób zafascynowana. Fascynuje ją jej przemiana, która może być przecież grą podejmowaną z naiwną dziennikarką. Reporterka nie założyła więc, że to, co mówi jej rozmówczyni, może mijać się z prawdą i mieć na celu manipulację, chociaż w innym miejscu pisze, że tak właśnie postępują zbrodniarze. I tutaj robi się naprawdę niebezpiecznie, bo czytelnik mimowolnie zaczyna współczuć więźniarce, licząc wraz z autorką na jej rychłe uwolnienie. A ofiary? O nich Meredith wypowiada się lekceważąco, przecież rodziny ofiar w swoim okrucieństwie wnoszą sprzeciw wobec warunkowego zwolnienia Van Houten.
„Ludzkie potwory” jeszcze z innego względu są książką niepoważną; mianowicie autorka w kpiący sposób wypowiada się na temat więziennych nawróceń na chrześcijaństwo. Jej zdaniem, są one formą ucieczki od odpowiedzialności. Naturalnie bohaterki reportażu się nie nawracają, są więc tymi lepszymi – co wprost wybrzmiewa na jego kartach. Wybrzmiewają jeszcze osobiste tony, w których Nikki Meredith chwali się swoim bratem przestępcą oraz zastanawia się, czy i ona w pewnych warunkach byłaby zdolna do tak okrutnej zbrodni. Ale najbardziej znamienne jest tutaj nawiązywanie do żydowskich korzeni autorki. Ta, odkrywszy w pewnym momencie życia, że ma pochodzenie semickie, czyni z niego atut (cóż, Talmud pewnie przeczytany), wywyższając się ponad innych, bo przecież Żydzi czują więcej i są ludźmi szczególnymi. Te osobiste wtręty, opowiadanie o związkach czy chełpienie się ateizmem zaczynają dominować w drugiej połowie książki, która przestaje być reportażem, a staje się banalnymi wspomnieniami.
Temat został więc w zasadzie zmarnowany. Zapowiadało się nieźle i faktycznie, pierwsze rozdziały można z czystym sumieniem polecić każdemu, kto chciałby pogłębić sprawę zbrodni Mansona. Natomiast im dalej w las, tym więcej o Żydach, ateizmie czy seksie z partnerem. „Ludzkie potwory” są również dowodem, że humanitaryzm jest tak naprawdę nieludzki, bo peany na cześć Leslie Van Houten (taka piękna, taka wrażliwa, taka wykształcona) to nic innego jak środkowy palec wyciągnięty w stronę rodzin ofiar (nie przebaczyli, tacy kołtuńscy, a fuj). Humanitaryzm jest nieodłączną częścią światopoglądu współczesnej lewicy, do której należy autorka „Ludzkich potworów”. Ten każe zlitować się nad mordercą, a nawet go polubić, a tych, którzy żądają elementarnej sprawiedliwości, sprowadzić do poziomu ludzi mściwych i małostkowych.
Nikki Meredith, Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła, tłum. M. Kositorny, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 357.
Nietrudno wyobrazić sobie, że osądzone zbrodniarki mogły się zmienić. W końcu w momencie zbierania materiałów przez autorkę były przynajmniej o dwadzieścia kilka lat starsze. Miały wiele czasu, aby przemyśleć, co zrobiły, i zwrócić się ku prawdzie. Ich przemiana (rzekoma czy faktyczna, o tym za chwilę) może dawać nadzieję na skuteczność kary. Pamiętać należy jednak, że wyrok wydany na nie jest wyrokiem dożywotniego więzienia, więc szanse na wcześniejsze zwolnienie są raczej nikłe. Z zapisu rozmów z morderczyniami dowiadujemy się o manipulacji, jakiej uległy; grupa Mansona działała jak sekta, zaś samozwańczy jej guru był tyranem, którego należało słuchać. Oto totalitaryzm w miniaturze. Leslie i Patricia wspominają również o plastyczności człowieka, o tym, jak można mu wszystko wmówić. Ich oraz autorki rozważania tłumaczą niejako, jak doszło do tak drastycznej przemiany. Do tego dochodzi, rzecz jasna, tło społeczne, na które składa się rewolucja obyczajowa roku 1968 i związane z nią swobody oraz anarchiczne tendencje dominujące wówczas w społeczeństwie amerykańskim, szczególnie zaś w środowisku uniwersyteckim oraz wśród młodzieży.
Ta toksyczność rewolucji seksualnej nie została, niestety, dobrze przez autorkę przedstawiona; Meredith wydaje się bagatelizować ten problem w kontekście grupy Mansona, a jest on przecież kluczowy. Głównym zagadnieniem poruszanym w „Ludzkich potworach” jest za to kwestia zrozumienia: reportaż ten staje się mową obrończą wobec bohaterek, zwłaszcza Leslie Van Houten. Nikki Meredith chce omawiane postacie zrozumieć, więc idzie za sfalsyfikowaną tezą Zimbardo, która zdejmuje z człowieka odpowiedzialność za popełnione czyny. Łatwo przecież powiedzieć, że to wina warunków, w których rzeczone kobiety wyrosły, że to wina toksycznej sekty, nie zaś ich świadomych decyzji. Co więcej, autorka w pewnym momencie traci dystans (powinna w tym momencie zrezygnować) do Van Houten i jest nią w wyraźny sposób zafascynowana. Fascynuje ją jej przemiana, która może być przecież grą podejmowaną z naiwną dziennikarką. Reporterka nie założyła więc, że to, co mówi jej rozmówczyni, może mijać się z prawdą i mieć na celu manipulację, chociaż w innym miejscu pisze, że tak właśnie postępują zbrodniarze. I tutaj robi się naprawdę niebezpiecznie, bo czytelnik mimowolnie zaczyna współczuć więźniarce, licząc wraz z autorką na jej rychłe uwolnienie. A ofiary? O nich Meredith wypowiada się lekceważąco, przecież rodziny ofiar w swoim okrucieństwie wnoszą sprzeciw wobec warunkowego zwolnienia Van Houten.
„Ludzkie potwory” jeszcze z innego względu są książką niepoważną; mianowicie autorka w kpiący sposób wypowiada się na temat więziennych nawróceń na chrześcijaństwo. Jej zdaniem, są one formą ucieczki od odpowiedzialności. Naturalnie bohaterki reportażu się nie nawracają, są więc tymi lepszymi – co wprost wybrzmiewa na jego kartach. Wybrzmiewają jeszcze osobiste tony, w których Nikki Meredith chwali się swoim bratem przestępcą oraz zastanawia się, czy i ona w pewnych warunkach byłaby zdolna do tak okrutnej zbrodni. Ale najbardziej znamienne jest tutaj nawiązywanie do żydowskich korzeni autorki. Ta, odkrywszy w pewnym momencie życia, że ma pochodzenie semickie, czyni z niego atut (cóż, Talmud pewnie przeczytany), wywyższając się ponad innych, bo przecież Żydzi czują więcej i są ludźmi szczególnymi. Te osobiste wtręty, opowiadanie o związkach czy chełpienie się ateizmem zaczynają dominować w drugiej połowie książki, która przestaje być reportażem, a staje się banalnymi wspomnieniami.
Temat został więc w zasadzie zmarnowany. Zapowiadało się nieźle i faktycznie, pierwsze rozdziały można z czystym sumieniem polecić każdemu, kto chciałby pogłębić sprawę zbrodni Mansona. Natomiast im dalej w las, tym więcej o Żydach, ateizmie czy seksie z partnerem. „Ludzkie potwory” są również dowodem, że humanitaryzm jest tak naprawdę nieludzki, bo peany na cześć Leslie Van Houten (taka piękna, taka wrażliwa, taka wykształcona) to nic innego jak środkowy palec wyciągnięty w stronę rodzin ofiar (nie przebaczyli, tacy kołtuńscy, a fuj). Humanitaryzm jest nieodłączną częścią światopoglądu współczesnej lewicy, do której należy autorka „Ludzkich potworów”. Ten każe zlitować się nad mordercą, a nawet go polubić, a tych, którzy żądają elementarnej sprawiedliwości, sprowadzić do poziomu ludzi mściwych i małostkowych.
Nikki Meredith, Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła, tłum. M. Kositorny, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 357.
Bardzo mnie interesuje całą sprawa sekty Mansona, a wiem o niej jak dotąd niewiele. Już od jakiegoś czasu zastanawiam się nad tą książką, ale skoro piszesz, że temat zmarnowany, to chyba odpuszczę. Wielka szkoda. No i ten kpiący stosunek autorki... Ech... Uważam, że w tego typu książkach w ogóle nie powinno być miejsca na "odautorskie wstawki", a jedynie obiektywne fakty.
OdpowiedzUsuńNa pewno literatura faktu powinna być wolna od takich wtrętów. W ostatnich kilku latach wyszło kilka pozycji na temat Mansona i jego sekty. Jeszcze ich nie znam, ale mam nadzieję, że okażą się lepsze niż ta.
Usuń