Wydawało mi się, że czytając jej reportaże, wejdę w zideologizowany świat w stylu sztandarowych reportażystów „Dużego Formatu”, jednak okazało się, że pisarstwo Brum wymyka się takiemu krzywdzącemu etykietowaniu. Fakt, że autorka serce ma po lewej stronie i zajmuje się głównie wykluczonymi, w niczym nie przeszkadza. Jej bohaterowie to ludzie poranieni przez życie, nierzadko szukający sprawiedliwości w absurdach współczesnego Babilonu, ale przede wszystkim zachowujący ludzką godność, a nawet codzienny heroizm. Takie ujęcie tematu stawia ich problemy poza prymitywną polityczną nawalanką, wszak w każdym systemie, czy to z lewa, czy z prawa, można doświadczyć podobnych bolączek. Historie opowiedziane w tym tomie nie oskarżają konkretnych ustrojów, a raczej każą zastanowić się nad sensem ludzkiej niedoli, przy okazji dając polskiemu czytelnikowi niepowtarzalną okazję spojrzenia na panoramę Brazylii z ostatnich dwudziestu kilku lat. W końcu rządzący się zmieniają, a problemy zwykłych ludzi pozostają identyczne. A to ktoś walczy z biurokracją czy korporacyjną bezdusznością, a to żyje w amazońskiej dżungli, a to walczy z chorobą i śmiercią.
O tym wszystkim autorka pisze niezwykle emocjonalnie – nie dlatego, że sama tym emocjom ulega, ale za sprawą tematów i wypowiedzi bohaterów. Bodajże najlepszym przykładem jest reportaż „Dom starców”, który już w tytule zapowiada swoją tematykę. Jak Brum zaznacza we wprowadzeniu, ważne jest dla niej każde słowo, które pada z ust jej bohaterów. Niczego nie zmienia, nie dodaje, ani nie ujmuje, co bywa wyzwaniem, ale wynika z uczciwości wobec rozmówców. Innym bardzo ujmującym tekstem jest „Karmicielka”, w którym reporterka opisuje gasnące życie chorej na raka kobiety. Tekstem tym przekracza granice intymności, ale nigdy dobrego smaku. Nie ma mowy o ekshibicjonizmie czy pornografii śmierci – jest tylko opis odchodzenia z tego świata i żegnania się z życiem. Eliane Brum wchodzi bowiem blisko, bardzo blisko swoich bohaterów i przede wszystkim pozwala im mówić. Nie popełnia błędu tych dziennikarzy, którzy mówią za innych, ponieważ wiedzą więcej.
Każda opisana w „Kolekcjonerze porzuconych dusz” historia to osobny wszechświat i osobny materiał do rozmów. Niektóre z nich są bardzo krótkie, nie dłuższe niż dwie, trzy strony, ale wszystkie są zwięzłe i nie atakują wielosłowiem. Te reporterskie miniatury są majstersztykami słowa, w których autorka, chociaż zaznacza swoją obecność dzięki narracji, tylko relacjonuje fakty, pisząc sucho, rzeczowo i pozornie beznamiętnie. Dzięki temu możemy podglądać życie, skupiając się nie na dziennikarskich analizach, ale na głosie mówiących bohaterów, którzy są na tyle cisi, że nie usłyszelibyśmy ich bez tego specyficznego megafonu, którym jest reportaż. Chciałbym kiedyś przeczytać takie teksty o Polsce, w których zamiast ideologicznego skrzywienia, każącego jednych wysłuchać, a drugich zignorować, znalazłby się niezaburzony głos wykluczonych. Nie tych pozornie prześladowanych, a w rzeczywistości wspieranych przez wielkie korporacje i narzucających, komu trzeba zabronić wypowiedzi, a komu zniszczyć ciężarówkę. To mógłby być głos tych, którym życie zniszczył wielki biznes, lekarze, politycy – ale nie tylko z jednej strony barykady. Taki reporter musiałby walić po równo, po lewicy i po prawicy, po Kościele i po LGBT, ale musiałby liczyć się z ewentualnością, że być może nikt nie chciałby go drukować. „Kolekcjoner porzuconych dusz” jednak się ukazał.
Eliane Brum, Kolekcjoner porzuconych dusz, tłum. G. Borowski, wyd. UJ, Kraków 2020, ss. 223
0 komentarze:
Prześlij komentarz