Albert Jawłowski - Miasto biesów. Ruskie foliarstwo


Religia i władza to dwie rzeczywistości, które we współczesnej Rosji lubią się przenikać. Tak było zresztą od zawsze, z przerwą na komunizm, chociaż w czasie panowania tego ostatniego trudno powiedzieć o całkowitym zaniku cerkwi prawosławnej. Ta została raczej przejęta przez sowieckie władze i wykorzystywana jako wentyl bezpieczeństwa, przy jednoczesnym panowaniu tak zwanego ateizmu naukowego. Dzisiaj sprawa wygląda nieco inaczej, i chociaż Rosjanie nie są przesadnie wierzącym społeczeństwem, istnieją wśród nich niewielkie grupy, które swoje prawosławie traktują poważnie. Władza zaś lubi podkreślać, że troszczy się o religię i w oficjalnych wystąpieniach często podkreśla swój związek z chrześcijaństwem. Jakiś czas temu na rubieżach naszej prawicy pojawiła się koncepcja Władimira Putina jako katechona, który rzekomo stanowi przeciwwagę dla zdegenerowanego Zachodu, a sama Rosja miałaby zostać trzecim Rzymem i dopełnić czasów. Ten ostatni pomysł nierzadko wybrzmiewa wśród rosyjskich prawosławnych, którzy – podobnie jak część polskiej prawicy – uznaje Rosję za forpocztę chrześcijańskiej awangardy, będącej znakiem sprzeciwu wobec tak zwanej Gejropy.

Takim właśnie ludziom przygląda się Albert Jawłowski, czego skutkiem jest świeżo wydane „Miasto biesów”. Punktem wyjścia dla autora staje się osobliwa pielgrzymka, której celem jest miejsce kaźni ostatnich Romanowów, czyli pewien loch w Jekaterynburgu. W tym właśnie miejscu komuniści zgładzili carską rodzinę i jak mówią niektórzy rosyjscy zwolennicy spisków, było to morderstwo rytualne. Sam spotkałem się z tą koncepcją podczas lektury „Archiwów masonerii francuskiej”, ale szczerze mówiąc, nie jestem specjalnie do niej przekonany. To raczej legenda, mająca dodać jeszcze więcej dramatyzmu do tej i tak tragicznej historii. Jej happy endem, jeśli można tak rzec, jest beatyfikacja cara Mikołaja II. Tutaj widać właśnie ten styk polityki i religii, który każe zastanowić się mocno nad rosyjskim prawosławiem. Toteż Jawłowski wybiera się do Rosji i próbuje zadawać pytania, wykorzystując dogodną sytuację, którą jest wspomniana powyżej peregrynacja. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że zadaje je dość nieśmiało, bo zamiast chóru głosów świadków otrzymujemy monolog autora, z rzadka jedynie przerywany wypowiedziami kogoś z zewnątrz.

W ten sposób „Miasto biesów”, zamiast być reportażem, staje się analizą współczesnego rosyjskiego życia politycznego, społecznego i religijnego. Przyznać trzeba, że miejscami dość ciekawą, ale jednak pozostawiającą niedosyt, bo nie tego spodziewał się czytelnik. Przez większość tekstu Albert Jawłowski pisze jednak jak rasowy akademik, który na swojej alma mater odebrał solidne teoretyczne wykształcenie, a w dodatku pozbył się przesądów, a nabawił lewicowo-liberalnego światopoglądu. Nie różni się w ten sposób od całej reszty, co przekłada się na banalność „Miasta biesów”. Nie potrafi autor wyjść poza stereotypy, które każą pisać mu o religijnych maniakach, wschodnich szurach oraz biednych, zapóźnionych cywilizacyjnie Rosjanach, wierzących w jakieś niestworzone banialuki o świętym carze i potężnym Putinie. Gdy poza nie wychodzi, poświęca karty swojej publikacji burzliwym dziejom Rosji za czasów panowania Borysa Jelcyna, ewentualnie przedstawia nieznane polskiemu czytelnikowi meandry współczesnej polityki. Gdy z kolei pisze o ludziach, wychodzi z niego poczucie wyższości, a narracja oscyluje wokół motywu foliarstwa. Owszem, ciekawe jest to foliarstwo, ale autorowi zabrakło z jednej strony empatii, a z drugiej bezstronności.

Czasem nawet nie kryje irytacji spowodowanej tym, że musi rozmawiać z jakąś nawiedzoną kobietą, której poglądów się domyśla, a życia prywatnego nie jest ciekawy. Tak się nie robi reportażu, chyba że w „Gazecie Wyborczej”. Wydaje się więc, że autor pojechał do Rosji z gotową tezą, jak uniwersytecki mądrala, który wszystko wie i wszystko już widział. Na skutek takiego podejścia do tematu, został on w dużej mierze zmarnowany, bo przefiltrowany przez jego osobiste poglądy polityczne i religijne. Rozumiem, że kult Mikołaja II może śmieszyć, że bawić mogą konferencje naukowe, na których omawia się niestworzone teorie historyczne, rozumiem również, że podobnie jak bawić, mogą te zjawiska irytować. Zwłaszcza kogoś, kto już jedną nogą stoi na zachodzie Europy, gdzie nie wierzy się już w nic, nie tylko w Mikołaja II. Gdzie z kościołów robi się burdele i restauracje. Nie zamierzam tutaj powiedzieć, że Rosja jest idealną przeciwwagą Zachodu, czy idealizować tego kraju. Mam jednak wrażenie, że autor „Miasta biesów”, zetknąwszy się z czymś dziwnym, co wymyka się postępowemu racjonalizmowi, stracił orientację i, zamiast oddać głos swoim bohaterom, wolał mówić za nich jako ten mądry pan, który zawsze ma więcej do powiedzenia od tępych dzikusów.

Albert Jawłowski, Miasto biesów. Czekając na powrót cara, wyd. Czarne, Wołowiec 2020, ss.247.

0 komentarze:

Prześlij komentarz