Na początku było wyzwolenie. Od faszyzmu – jak chce oficjalna wykładnia, najpierw ZSRS, teraz Federacji Rosyjskiej. Po wyzwoleniu nastał pokój. Biały gołąbek wzleciał w niebo i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Nie było więcej wojen, kobiety rodziły dzieci, mężczyźni ochoczo wzięli się do pracy, budując Ludową Ojczyznę. Prawie siedemdziesiąt lat później pewien „student – ignorant” – jak wyraził się o nim profesor Marcin Kaleciński z gdańskiej ASP – stworzył rzeźbę przedstawiającą sowieckiego żołdaka gwałcącego kobietę. Dzieło swoje ów żak zatytułował prowokacyjnie „Komm, Frau”. Zawrzało w środowisku artystycznym. – Jak tak można? – pytały zszokowane panie artystki. – To barbarzyństwo! – krzyknęli krytycy między zachwytem nad „Adoracją” Markiewicza, a pokłonami przed panią, która udawała, że rodzi lalkę Barbie (Alicję Żebrowską). Do akcji wkroczyła prokuratura, niestety, nie utarła nosa niesfornemu studentowi, gdyż nie dopatrzyła się znamion przestępstwa. A tymczasem gwałty dokonywane przez czerwonoarmistów były faktem i nie da się im zaprzeczyć. Było o nich w „Róży” Smarzowskiego, a teraz pisze o tym Hans von Lehndorff.
Jego „Dziennik z Prus Wschodnich” to zapis wydarzeń, które rozgrywały się w latach 1944-47 (tytuł jest mylący) na ziemiach przed wojną należących do Rzeszy; po jej zakończeniu część z nich trafiła do Polski, a pozostałe obszary weszły w skład Obwodu Kaliningradzkiego. Po raz pierwszy notatki te ujrzały światło dzienne w 1960 roku, czyli ponad pół wieku temu. Nie zyskały wówczas rozgłosu, ale w lokalnym środowisku spowodowały dość duże zamieszanie. Niemcy od zakończenia wojny pracowały na to, aby przestać łączyć wybuch II wojny światowej z ich narodem. Zamiast o Niemcach zaczęto mówić o nazistach. Natomiast dziennik Lehndorffa jednoznacznie ukazywał winę własnego państwa i własnej nacji. Jako człowiek nieangażujący się w politykę, niebędący nigdy członkiem NSDAP, chrześcijanin żyjący Ewangelią, autor miał na system hitlerowski dość jasne zapatrywania. Jego rodzina zaangażowała się w zamach na Adolfa Hitlera, a on sam nigdy tego satrapy nie popierał. Trudno było mu mówić o winie. Jego państwo i członkowie jego narodu mieli krew na rękach, on sam był lekarzem, chirurgiem ratującym ludzkie życie.
Związany z Królewcem, wówczas zwanym Königsbergiem, mieszkał i pracował w tym mieście przez całą wojnę. Jego spokojna egzystencja skończyła się wówczas, gdy w roku 1944 front Armii Czerwonej zapukał do bram. Do tej pory z pewnością nie zdawał sobie sprawy z tego, co jego rodacy uczynili milionom Słowian i Żydów na skrwawionych ziemiach, jak rejon środkowej Europy nazwał historyk Timothy D. Snyder. Nie wiedział nic o obozach śmierci, o eksperymentach medycznych, o eksterminacji polskich elit intelektualnych. Jego życie określała typowa dla członków państw – agresorów moralna dwuznaczność. Niech na całym świecie wojna, byle pruska wieś zaciszna, byle pruska wieś spokojna – myślał von Lehndorff i leniwie egzystował w pięknym, germańskim Königsbergu, mieście Immanuela Kanta. Naiwność takiego myślenia zaowocowała szokiem, gdy weszli Rosjanie i rozprawili się bestialsko z tysiącami niemieckich kobiet, gwałcąc je w pijanym widzie, biorąc rewanż za 22 czerwca 1941 roku. Plan Barbarossa odwrócił się przeciwko wypasionym i tłustym niemieckim blondynom – barbarzyńcy zemścili się trzy lata później. Setki tysiące Niemców musiały uciekać z miejsca swojego zamieszkania, a wypędzani Germanie byli dodatkowo zatapiani na ewakuujących ich statkach.
Lehndorff jest świadkiem tej powojennej epopei, relacjonuje ją w sposób dość emocjonalny. Widzi tragedię zbezczeszczonych kobiet, jest świadkiem porodów, leczy choroby weneryczne. Najpierw pracuje w zbombardowanym szpitalu, z którego zostaje przewieziony do obozu jenieckiego. Ucieka stamtąd i przedostaje się na tereny administrowane przez Polaków, chociaż z niewielką pomocą sowieckich przyjaciół. Jego spokojne życie leży w gruzach, a on sam, chyba z pomocą własnej wiary w Boga, dość pokornie przyjmuje los, który został mu zesłany. Jako głęboko wierzący chrześcijanin, Lehndorff zdaje się na wyroki boskie, ale również opatrzności pomaga nierzadko, uciekając z opresji. Trzeba przyznać, że człowiek ten w procesie tych niełatwych przecież doświadczeń powoli otwiera się na prawdę, którą dookoła widzi. Nie ma w nim buntu przeciwko zmianom terytorialnym, chociaż ich nie pochwala i z sentymentem wspomina, ratując nieliczne rodowe pamiątki, posiadłości należące przed zakończeniem wojny do jego rodziny. Patrząc od innej strony widać, że narrator powoli zaczyna rozumieć to, co jego rodacy uczynili milionom Polaków. Z początku zdaje się on nie zauważać tej tragedii, skupiając się na własnej, ale gdy poznaje osadników przybywających na Warmię i Mazury widzi, jak wiele oni wycierpieli i że cierpienie to nieodłącznie wiąże się z niemiecką Rzeszą.
Ciekawe obserwacje dotyczą również tego, jak na ziemiach odzyskanych instalowała się ludowa władza. Opisuje Lehndorff milicjantów i ubeków, których się obawia i których nierzadko leczy. Jeśli idzie o Urząd Bezpieczeństwa, nie ma on żadnych złudzeń i nazywa go nie inaczej jak Gestapo. Jako osoba z zewnątrz, widzi jaśniej podczas, gdy wielu intelektualistów przeżywało fascynację komunizmem i padało przed UB na kolana. To chyba szczerze wyznawane i głęboko przeżywane chrześcijaństwo jest dla autora dziennika filtrem nieprzepuszczającym żadnej lewackiej doktryny. Lehndorff złudzeń nie ma, komunizm jest złem, pochodzi od diabła. A biały gołąbek pokoju to parodia Ducha Świętego. Zamiast mądrości przynosi głupotę, za rozum serwuje kult Stalina, a zamiast daru rady sowiecką niewolę.
Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich: Zapiski lekarza z lat 1945-47, wyd. Ośrodek Karta, Warszawa 2013, ss. 344.
0 komentarze:
Prześlij komentarz