Dawno, dawno temu, gdy nie było jeszcze smartfonów, a telefony komórkowe przypominały przenośne radiostacje, pojawiła się globalna sieć zwana internetem. Nie było w niej spamerów, hejterów, hakerów, a wszystkie informacje opierały się na tekście. Nie było banerów, reklam, celebrytów, pudelków i duperelków. Szukając wiadomości, dość szybko otrzymywaliśmy satysfakcjonujące nas dane. Średnia wieku użytkowników sieci oscylowała wokół trzydziestki. Nie było facebooków, twitterów, instagramów, soupów, demotywatorów i kwejków. Obrazki były rzadkością. W tym pierwotnym świecie wymyślono sobie, że oto powstaje nowa, oddolna, demokratyczna struktura, w której zatrą się różnice między twórcą a odbiorcą sztuki. Że nie gwiazdy z pierwszych stron gazet będą budowały alternatywną sieć powiązań, ale te domorosłe, chociaż tak samo ciekawe, o ile nie ciekawsze niż masowe produkty mainstreamu.
No i się zepsuło. Osobiście z sieci korzystam już od prawie dwudziestu lat i gołym okiem widzę różnice. Wiele różnic, w większości na minus. Może to tylko narzekanie konserwatysty, który uważa, że kiedyś było lepiej? A może nie, skoro podobnym nastrojom ulega dziennikarz „Gazety Wyborczej” Wojciech Orliński, człowiek, którego trudno podejrzewać o jakikolwiek cień tradycjonalizmu. A skoro z liberalnej strony padają alarmujące sformułowania, to znaczy, że naprawdę przyszedł czas, aby się bać. Omawiana książka to horror faktograficzny, socjologiczny thriller, napisany przystępnie, rzekłbym nawet, że łopatologicznie, dzięki czemu swój cel osiąga. Najgorsze jest to, że sami się na ten horror godzimy. Wrzucamy do sieci prywatne zdjęcia, w tym takie, których w analogowych czasach nie pokazalibyśmy nawet najbliższej rodzinie. Pół biedy, gdy robimy to sami sobie. Najwyżej to nas nie zatrudnią, bo potencjalny pracodawca wykonał już wyszukiwanie i przejrzał nasze wpisy na Facebooku, na forach, Twitterze czy komentarze pod artykułami. Gorzej, gdy czynimy to innym. Nagrywamy na komórkę starsze, niepotrafiące się czasem wysłowić osoby i kręcimy z nich bekę. Bo to śmieszne, gdy „styrta się pali”, albo „chytra baba z Radomia” podprowadza tanie napoje. Ale mamy wtedy polewkę, aż nas brzuchy bolą.
Nie miejmy złudzeń, że w internecie działa jakakolwiek etyka. Film szkalujący bliźniego będzie powielany na dziesiątkach kanałów na Youtube, a próby jego usunięcia rozzuchwalą tylko młodych barbarzyńców. Polityczna poprawność to jedyna szansa na to, aby żądać wycofania bandyckiego profilu na Facebooku czy filmu wyśmiewającego się z człowieka, którego jedyną „winą” jest fakt, że nie potrafi złożyć do kupy kilku słów, albo jest pijany. Naprawdę, bardzo śmieszne. Nie dalej jak dzisiaj przeczytałem, że z Facebooka usunięto stronę o nazwie „Jebać islam”, analogiczną „jebiącą” Polskę zostawiono. Przecież ta nikogo nie obraża. Skoro Maria Peszek i Szczepan Twardoch mówią własnej ojczyźnie „sorry” albo „pierdol się”, taka narracja jest w debacie publicznej dopuszczalna.
Dochodzimy do błędów tej książki. Orliński ubolewa, że w sieci możemy natknąć się na prawicowe treści, w tym te zadające kłam oficjalnej wersji przyczyn tragedii smoleńskiej. Nie czas i miejsce, aby pisać o tej tragicznej katastrofie. Nie widzi jednak autor, że wydarzenie to stało się również obiektem takich kpin i takiego hejtu, jakich wcześniej nie obserwowano. Przecież przebrzmiała gwiazdka przeciwników krzyża, Dominik Taras, nie narodziłaby się medialnie bez globalnej sieci. Nie zauważa Orliński stron organizacji komunistycznych, wesołych bojówkarzy z Antify, widzi tylko narodowców i skrajną prawicę. Jednak można to przeboleć, bo zasada opisywana przez dziennikarza „Gazety Wyborczej” obowiązuje uniwersalnie.
„Internet. Czas się bać” to nie tylko horror, to również psychodrama bez happy endu. To książka smutna, bo pokazuje czarno na białym, że wady komercjalnego i korporacyjnego społeczeństwa, które widoczne były bez globalnej pajęczyny, teraz urosły jeszcze bardziej. Nie wnikam już tu we wszystkie tematy, które Orliński porusza, bo recenzja ma ograniczoną pojemność. Pozycja ta jest pełna drobiazgowych faktów: dat, nazwisk, liczb, które w prosty sposób mogą udowodnić, że internet w dzisiejszej formie jest już nie do naprawienia. Jeśli medialne korporacje potrzebują odsłon własnych artykułów, zrobią wszystko, by było ich najwięcej. Nawet za cenę kloacznego hejtu i prymitywnych, niegramatycznych bluzgów. Nie ma newsa, który nie byłby zanieczyszczony tak zwanymi komentarzami. Wybuch gazu spalił wioskę? Czteroosobowa rodzina poniosła śmierć na drodze? Proszę bardzo, do wyboru i koloru pojawiają się kurwy, chuje i spierdalaje. A korpo-grubasy zacierają ręce, bo klikalność jest bogiem i od niej zależy, ile pieniędzy znajdzie się na koncie.
Coś nie wyszło i nawet Orliński nie ma recepty. Bo te, które podaje, są tak utopijne, że nawet on sam zdaje sobie z tego faktu sprawę. Zgodziliśmy się na utratę prywatności, na inwigilację, samobójstwa zaszczutych ofiar internetowej nienawiści, na trolling, na śmietnik bezużytecznych wiadomości. Zgodziliśmy się na dyktat Google, Wikipedii, Facebooka tak bardzo, że nawet nie wiemy, czy jeszcze istnieją jakieś alternatywne źródła informacji i wyszukiwania. Daliśmy się przerobić jak naiwne dzieci, którym wciąż wydaje się, że w sieci można znaleźć wszystko i że to wszystko jest obiektywnym zbiorem bezstronnych informacji. Nic bardziej mylnego, jesteśmy w błędzie bardziej, niż nam się wydaje. Wystarczy sięgnąć po Orlińskiego, aby się o tym przekonać.
Wojciech Orliński, Internet. Czas się bać, wyd. Agora, Warszawa 2013, ss. 288.
Tekst pochodzi z portalu wNas.pl. Kultura jest w każdym w nas.
Jak internet zrobił nas w balona. Czas się go bać? RECENZJA
W każdej sferze przesadzamy, a Internet daje nam tyle możliwości, że sporo osób żyje tylko w nim, nie mając życia w jego realnych granicach. Niedługo nasze umysły zostaną na stałe podłączone do Internetu, wtedy dopiero się zacznie.
OdpowiedzUsuń