Druga wojna światowa jest niewyczerpalną kopalnią tematów. Każdego roku ukazują się setki, jeśli nie tysiące książek poświęconych tym sześciu latom, które trwale zmieniły porządek całego globu. Rzadziej jednak możemy obcować z tekstem, który konflikt ten ukazuje nie z pozycji zawodowego historyka badającego przebieg bitew albo kulisy politycznych decyzji. Norman Lewis zajrzał za tę nieczęsto odsłanianą kurtynę i opisał życie codzienne w okupowanym przez aliantów Neapolu, na przełomie lat 1943-44, w momencie rozmontowania przez nich faszystowskiego państwa pod wodzą Mussoliniego. W tym samym czasie w Polsce pryskają złudzenia dotyczące przyszłego porządku kraju, ponieważ coraz więcej wiadomo o nowym ustroju, który został nam „podarowany” w Jałcie. Natomiast Włochy połowy wieku XX to kraj w pełni zachodni pod względem politycznym, ale zupełnie nietrzymający się zachodnich standardów w kwestiach społecznych i religijnych. Z takiego zderzenia rodzi się fascynujący dokument.
Wojna wszędzie wygląda identycznie, więc Lewis szczędzi nam relacji z tego teatru, tym bardziej, że w Neapolu nie ma frontu. Kim jest autor tego reportażu? To młody angielski pracownik wywiadu wojskowego, który pod koniec 1943 roku trafia na południe Włoch jako element sztabu armii Stanów Zjednoczonych. Jego zadaniem będzie lustracja miejscowej ludności. Lewis zacznie przeglądać tony donosów na sąsiadów, zbierze grupę informatorów, którzy chętnie opowiedzą o miejskich brudach, czy zadenuncjują za kilka konserw nielubianego kochanka żony. Szybko dojdzie do wniosku, że jego praca jest tak potrzebna jak piasek na pustyni. Spostrzeże absurd nie tylko swojego zajęcia, ale również całej wojny, która od początku dziejów oszczędza królów i generałów, a kosi (ta śmierć) ludność cywilną, w tym kobiety, dzieci i starców. Okrucieństwo opisywane przez Lewisa pozbawione jest patosu, pojawia się nieśmiało, jako jeden z elementów układanki, którą jest egzystencja w południowych Włoszech. Gwałty, znęcanie się nad więźniami i jeńcami to nie tylko domena sowieckich hord barbarzyńców, to nieodłączna część wojny, o czym nie chcą pamiętać jej romantyczni obrońcy.
Spojrzenie na wojnę, z którym spotykamy się w „Neapolu ‘44” bliskie jest obserwacjom Josepha Hellera w „Paragrafie 22”. Zawsze obrywają ci, którzy zawinili najmniej, a główni prowodyrzy grzeją tyłki w cieple sztabowych pokojów. W całym reportażu nikt ani razu nie zająknął się o bohaterstwie. Na takie frazesy może pozwolić sobie dobrze odżywiony generał, któremu włos z głowy nie spadnie. Natomiast ci, którzy dostają po dupie, czyli cywile, chcą po prostu przetrwać i nie w głowie im bajeczki o obronie ojczyzny. Za takie podejście próbowano zniesławić Białoszewskiego, który w „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego” przedstawił punkt widzenia obserwatora kryjącego się po piwnicach. O sensowności tego zrywu pisał już Zychowicz, więc zamilknę, tym bardziej, że moim zadaniem jest przybliżenie książki Lewisa.
Co w niej uderza najbardziej, to obraz Włoch. Czytając tę niewielką pozycję, uświadomiłem sobie poziom mojej niewiedzy w kwestii Italii. Autor fascynująco opisuje relacje międzyludzkie, bardzo specyficzne, oparte na specyficznej mieszance średniowiecznego honoru, chrześcijańskiego (w wydaniu katolickim) miłosierdzia oraz mafijnej mentalności. W końcu rejon, w którym przyszło mu przebywać, nazwany został pasem Camorry – włoskiej mafii opisanej kilka lat temu przez Roberta Saviano. „Neapol ‘44” ma więc walory nie tyle historyczno – wojenne, co etnograficzne i antropologiczne. Lewis zauważył w swojej książce charakterystyczne dla neapolitańczyków podejście do seksu, zwracając uwagę na zjawisko powszechnej prostytucji. Dobrze potrafił oddać ducha tej południowej metropolii, nazwanej kilkakrotnie wioską. Zauważył jej hermetyczność, mimo pozornej otwartości Włochów. Ta odrębność kulturowa, zupełnie nieeuropejska zaczyna pod koniec wciągać autora i budzić jego coraz większe zaciekawienie. Szalony, pogański katolicyzm z procesjami biczowników, coroczne oczekiwania na cud rozpuszczającej się krwi świętego Januarego, płaczące krwią kamienie – to coś egzotycznego nawet dla ludowej religijności w Polsce.
I mnogość ludzkich typów niczym z „Dekameronu”: drobne cwaniaczki, zawodowy wujek z Rzymu wynajmujący się na pogrzeby, tajemnicze wdowy, nierządnice o niewinnych uśmiechach. Dziesiątki romansów z oszołomionymi tą odmiennością brytyjskimi żołnierzami i sprytnymi Włoszkami. A w tym wszystkim echo świetności Rzymu i Grecji, złowieszcze pomruki Wezuwiusza, picie wina, o którym pisał już Horacy – tak pisałby Herbert swojego „Barbarzyńcę w ogrodzie”, gdyby zawitał do Italii w tym czasie, co Lewis. Zresztą pióro tego ostatniego nie pozostawia wątpliwości: kiedyś umiejętności w tym zakresie były większe. Znajdźcie mi dzisiaj oficera wywiadu, który posługuje się tak precyzyjnym, a dodatkowo poetyckim językiem. Z tego powodu „Neapol ‘44” czyta się jak powieść.
Lewisowi nie brakuje empatii, szczególnie gdy zaprzyjaźnia się już z mieszkańcami i zaczyna rozumieć ich osobliwy świat. Pisze wtedy: ponad rok temu uwolniliśmy ich od faszystowskiego monstrum, a oni wciąż robili dobrą minę do złej gry – głodni jak zawsze, nękani chorobami bardziej niż kiedykolwiek, w ruinach pięknego miasta, w którym przestało istnieć prawo i porządek. I w imię czego to wszystko zrobili? W imię odrodzenia demokracji. I po kilku zdaniach dodaje: w porównaniu z dzisiejszą sytuacją rządy Benita Mussoliniego muszą im się wydawać rajem utraconym. Niech te zdania zapamiętają wszyscy obrońcy rzekomo najdoskonalszego ustroju na świecie, którzy mając na ustach okrągłe frazesy, niszczą w nieswoich państwach zastany porządek, który wydaje się im zły i niemoralny.
Norman Lewis, Neapol ’44: Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch, tłum. J. Ruszkowski, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 212.
Bdb tekst!!!!!!!!!!!! Dopisane do przeczytania! :)))))))))))))
OdpowiedzUsuńZnasz może jakieś książki opisujące podobne elementy wojny z innych rejonów?