Można o Korei Północnej pisać śmiertelnie poważnie. Można również dworować sobie z cywilizacyjnego zapóźnienia gorszego brata Południa. A co, gdyby połączyć bolesne fakty z celną ironią dziennikarskiego obserwatora? Nie jest to złe rozwiązanie, tym bardziej, że faktycznie się sprawdziło. Najnowsza polska pozycja dotycząca Wielkiego Koreańskiego Brata napisana jest właśnie w ten sposób. Jej autorem jest brytyjski dziennikarz BBC John Sweney, który – aby wjechać do państwa Kim Dzong Una – podał się za profesora. Dla kamuflażu otoczył się wianuszkiem studentów i stało się to, co dla większości śmiertelników niemożliwe: dostał się za atomową kurtynę Kimów. Tekst, który powstał, nie jest na szczęście tylko dziennikiem z podróży, ale stanowi połączenie reporterskiej roboty i analizy historii, polityki oraz życia społecznego najbardziej izolowanego państwa globu.
Dziennik z podróży niczego nowego by przed czytelnikiem nie
ujawnił. W końcu wszyscy, którym udaje się wjechać do Korei Północnej,
przecierają te same szlaki w Pjongjangu. Co można nowego w tej kwestii
odkryć? Te obserwacje reporterskie, na które składają się opisy wizyt w
szpitalu bez pacjentów, fabryce bez robotników czy w muzeum podarunków dla Kim
Dzong Ila, są ciekawe, ale takie rzeczy już czytaliśmy. Owszem, dla czytelnika
nieobeznanego z tematem, stanowią bardzo interesujący materiał. Polecany
szczególnie dla młodej lewicy. Ale i nie tylko. Dla narodowców również.
Szczególnie tych mających na ustach frazesy o czystości rasy. Jak czystość rasy
wygląda w praktyce, widać doskonale na przykładzie Koreańczyków. Na ulicach nie
spotyka się inwalidów, a kobiety, które zaszły w ciążę z Chińczykami, to po
prostu dziwki. Proste, prawda? Reżim Kimów, co udowodnił już w „Najczystszej
rasie” Brian Myers, opiera się również na idei narodowego socjalizmu, przefiltrowanego
przez konfucjanizm.
W momentach wizyt w muzeach komunizmu i rewolucji wychodzi
ze Sweeneya ironista. Na szczęście autor cienkiej granicy nie przekracza i nie
natrząsa się zbyt wiele, gdy trzeba raczej współczuć. Pisze o swoich reakcjach
na absurdalne do granic słowa przewodników, ale kłania się posągom bogów, gdy
potrzeba. W końcu znajduje się w pierwszym na świecie systemie nekrokratycznym:
oficjalna propaganda nazywa Kim Ir Sena wiecznym prezydentem i przywódcą. To
jedyny taki system, w którym rządzi się zza grobu. Natomiast co innego motywuje
mieszkańców: strach. Chociaż bariera komunikacyjna pęka, przede wszystkim na
granicy z Chinami, i tak większość Koreańczyków wierzy w system, albo tak
doskonale ten fakt udaje. Gdy Sweeney cofa się w retrospekcjach do czasów
powstania Korei lub późniejszych, ironia znika. Dowiadujemy się za to z „Korei
Północnej…” kilku ciekawych faktów historycznych.
O powiązaniach międzynarodowego terroryzmu z komunistycznymi
reżimami wiemy dzisiaj sporo. Wszakże „wielki noblista” świętej pamięci Nelson
Mandela również nie odmawiał władzom NRD czy Czechosłowacji, szkolił również
swoje ponure rasistowskie bojówki w Angoli. Natomiast kto wiedział, że w
państwie Kim Ir Sena szkoliła się IRA? Epizod ten opisuje nie do końca udany
mariaż irlandzkich terrorystów ze smutnymi panami z Azji. Jak widać, swój do
swego ciągnie. O Amerykanach, którzy mieszkali w Korei, również nie wiemy
wiele. A tych kilka przypadków autor wyciąga na światło dzienne. I tak nie znamy całej prawdy o cudzoziemcach porywanych i przetrzymywanych przez reżim.
Tyle, że rzeczeni Jankesi do państwa Kimów udali się z własnej nieprzymuszonej
woli, co potęguje niewątpliwą egzotykę tej historii.
Opis wizyty Sweeneya w Korei Północnej przypomina klasyczne
science fiction, na przykład „Eden” Lema. Jest sobie nieznana planeta, na
której lądują astronauci. Wszystko, co widzą pionierzy kosmosu, rozgrywa się
przed nimi w tajemniczy, nieodgadniony sposób. Sekrety edeńskiego społeczeństwa
pozostają dla nich zakryte na zawsze. Podobnie jest tutaj. Chyba ktokolwiek,
kto pojechał do państwa Kimów, zaczyna wątpić w to, co widzi. Autor omawianej
pozycji niejednokrotnie opisuje swoje zdumienie niedorzecznościami, które dane
jest mu oglądać. Bo czy szpital, w którym nie ma ani jednego pacjenta, nie
dziwi? Czy wszechobecne oczy rządzących potworów, niczym reklamowe billboardy w
cywilizowanym świecie, nie są dowodem na kompletną nieprzystawalność tego
państwa, które jest jednym z największych socjotechnicznych eksperymentów na
świecie. O ile nie największym.
Tytułowy wielki blef może więc śmieszyć, może dziwić, ale
przede wszystkim z powodu swojej niezamierzonej groteskowości przeraża i
niepokoi. Można powiedzieć, że kolejna porcja informacji z najbardziej izolowanego
państwa na świecie przedostała się poza atomową kurtynę. Ale co z tego? Wiemy
nieco więcej, ale jaki jest obraz całości, trudno wyrokować. Tekst Sweeneya
rzuca kolejne światło na ten mroczny obszar świata, ale zanim ta orwellowska
kurtyna opadnie, może minąć jeszcze kilka pokoleń.
John Sweeney, Korea Północna: Tajna misja w kraju wielkiego
blefu, tłum. M. Halaba wyd. Muza, Warszawa 2014, ss. 397.
Bardzo podoba mi się porównanie tej wyprawy do przygody, którą przeżyli bohaterowie "Edenu". Można powiedzieć, że goszczący w Korei Sweeney również na podstawie kilku obserwacji (ale prawdopodobnie pokazywano mu tylko to, co uznane za warte i możliwe do pokazania), strzępków informacji próbuje wyrobić sobie obraz społeczności, która jest dla nas kompletnie obca, niezrozumiała.
OdpowiedzUsuńZastanawia mnie czy, publikacja tej książki nie spowoduje śmierci osób odpowiedzialnych za kamuflowanie opisanych faktów.
OdpowiedzUsuńChoć wiele już przeczytałam o Korei Północnej tej pozycji nie znam. Dzięki.
OdpowiedzUsuń