Polska fantastyka leży i kwiczy. Próżno szukać w niej zjawisk na miarę Lema czy Zajdla. W większości jest ona zaludniona przez anioły, wampiry oraz inkwizytorów. Roi się w niej od smoków: kiepska fantasy straszy z księgarskich półek. Z jej kart wyłażą jacyś motocyklowi chłopcy, wybiegają zaklinaczki dusz oraz anielice obdarzone przymiotami raczej diabelskimi. Rachu, ciachu – rodzimi Potterowie czarują magicznymi różdżkami i ujarzmiają nadwiślańskich Voldemortów. Żal o tym wszystkim pisać, bo gatunek ten – niegdyś tworzony przez ludzi inteligentnych, najczęściej absolwentów studiów ścisłych, dla inteligentnych czytelników – reprezentowany jest w większości przez wyrobników na poziomie przeciętnego autora harlekinów. Są również wyjątki: przede wszystkim Huberath, Kosik i Grzędowicz. Wyjątkiem jest także Piotr Gociek, który swoim „Demokratorem” wdarł się brawurowo w nasze fantastyczne środowisko wzajemnej adoracji. Teraz poprawił prawym sierpowym w postaci zbioru opowiadań zatytułowanego „Czarne bataliony”.
Umówmy się na początku, aby nie było rozczarowań: nie należę do żadnego towarzystwa miłośników prawicowej literatury i w związku z powyższym nie daję Goćkowi taryfy ulgowej z tego powodu, że jest nasz. Gociek, jest owszem nasz, serce ma po prawidłowej, prawej stronie, ale jego druga książka, a debiutancki tom krótkich tekstów, nie jest taką rewelacją, jak chcieliby jego chwalcy. „Demokrator” ustawił poprzeczkę dość wysoko, zwłaszcza dzięki groteskowej kreacji postaci, rosyjskiemu klimatowi rodem z Bułyczowa; powodem była również trzymająca w napięciu historia, która rozwijała się logicznie i z dbałością o realia. W tym świetle „Czarne bataliony” jedynie dobrze się zapowiadają i sporo tracą. Jeśli porównamy je do Zajdla, a nawet Kosika i Grzędowicza, zobaczymy, że Gociek uczy się dopiero i stawia nieśmiałe kroki. Jego teksty zaczynają się całkiem nieźle: dobrze skreślonymi postaciami i zagadkami, które chce się od razu rozwiązać. Natomiast brakuje w nich pary pozwalającej, niczym u mistrzów krótkiej formy SF, Sheckleya i Dicka, pozostawić czytelnika ze szczęką na podłodze. Ta najpierw lekko opada, a potem szybciutko wraca na swoje miejsce. Jakby autor do końca nie był pewny zakończeń swoich opowiadań. Zbyt dużo w nich nagłych urwań akcji. Zbyt wiele razy pytamy retorycznie: a więc tylko o to chodziło?
Nie chcę natomiast porównywać Goćkowego pisania do wypocin naszych wypluwaczy kolejnych historii o smokach, aniołach i superbohaterkach. W przeciwieństwie do nich, ten pisać potrafi i lekturze jego „Czarnych batalionów” nie towarzyszy poczucie żenady. Również, gdy zestawimy te opowiadania z przeciętnym tekstem z głównego nurtu, w którym autora stać tylko na to, aby wylewać swoje wynaturzone strumienie świadomości, atakując czytelnika kolejnymi odsłonami opowieści o toksycznych rodzinach (bo jak wiadomo, rodziny są toksyczne z definicji), nie będzie tak źle. Racja, utwory te przede wszystkim posiadają ciekawe koncepty, natomiast nieco zabrakło w nich czegoś, co stworzyłoby z nich pełnokrwiste, rasowe fantastyczne rzemiosło. Pomysły te oscylują wokół aktualnych, polskich tematów: zagrożenia wojną, nierozliczenia zbrodni komunistycznych, wpływu Rosji na nasze życie polityczne. Najlepszym tego przykładem jest krótkie – i jedno z najciekawszych – opowiadanie „Gdzie jest generał”. Mowa w nim o pewnym oficerze w ciemnych okularach, który rzekomo uratował nas przed sowiecką inwazją. W tekście tym mamy i metafizyczne dreszcze, i odniesienia do duchowości, i – w końcu – klasyczny motyw zła. Inny, również bardziej udany fragment tego zbioru nosi tytuł „Dzień oligarchy”. Jasne aluzje do jednego najbogatszych Polaków, które czyni w nim Gociek, są pewnie zbyt łopatologiczne (i trącą kabaretową satyrą), ale problem, który w nim porusza autor, jest uniwersalny i stary jak świat. Chodzi o budzące się sumienie, które każe bohaterowi spojrzeć na swoje życie zupełnie inaczej niż dotychczas.
I dochodzę w końcu do ostatniej, zaznaczonej powyżej kwestii. Ta wymieniona przeze mnie satyryczność i doraźność odbiera opowiadaniom Goćka fantastyczno-naukowej powagi. Grzędowicz również pisze o dzisiejszych problemach społecznych, ale u niego jest tyle śmiechu, co potrzeba. Tutaj w niektórych tekstach tego kabaretowego humoru jest trochę za dużo. Autor zapowiada w swoistym posłowiu kolejny tom: mam nadzieję, że tym razem jego opowiadania będą powrotem do jakości pokazanej w „Demokratorze”. Że zabiją logiką, dadzą do myślenia niczym „Wypychacz zwierząt” Grzędowicza i że jeszcze bardziej zdystansują się od tej całej makulatury, która zalega półki księgarni, a czytana jest jedynie przez nastoletnich metalowców i ich nawiedzone sympatie. Bo wampiry, smoki i anielice skutecznie zatruły naszą literaturę niczym Sabaton i Nightwish muzykę metalową. A opowiadania Piotra Goćka przy odpowiednim liftingu mogą być na ten cały chłam doskonałą odtrutką.
Piotr Gociek, Czarne bataliony, wyd. Fabryka słów, Lublin 2014, ss. 407.
Niestety muszę się zgodzić, że współczesna polska fantastyka nie jest w najlepszej kondycji, chociaż zdarzają się wyjątki, do których z pewnością można zaliczyć Mikołaja M. Manickiego. Miałem okazję czytać jego opowiadanie "Syntetycznie organiczni" (do odnalezienia w antologii "Science fiction po polsku 2"), które jest wyraźnym hołdem złożonym S. Lemowi, napisane zresztą dość zbliżonym stylem. Ale w żadnym razie nie jest to zwykła kopia, powielanie, czy cokolwiek w tym rodzaju - to świetne opowiadanie z wyraźnymi wpływami pana Stanisława.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o Goćka nie miałem jeszcze okazji zetknąć się z jego twórczością, ale przyznaję, że nabrałem ochoty by zmienić ten stan rzeczy.
Polecam Ci przede wszystkim "Demokratora". Tutaj, jak pisałem, jest o poziom słabiej.
OdpowiedzUsuń