Piotr Gociek - Czarne bataliony. Precz z fantasy!


Polska fantastyka leży i kwiczy. Próżno szukać w niej zjawisk na miarę Lema czy Zajdla. W większości jest ona zaludniona przez anioły, wampiry oraz inkwizytorów. Roi się w niej od smoków: kiepska fantasy straszy z księgarskich półek. Z jej kart wyłażą jacyś motocyklowi chłopcy, wybiegają zaklinaczki dusz oraz anielice obdarzone przymiotami raczej diabelskimi. Rachu, ciachu – rodzimi Potterowie czarują magicznymi różdżkami i ujarzmiają nadwiślańskich Voldemortów. Żal o tym wszystkim pisać, bo gatunek ten – niegdyś tworzony przez ludzi inteligentnych, najczęściej absolwentów studiów ścisłych, dla inteligentnych czytelników – reprezentowany jest w większości przez wyrobników na poziomie przeciętnego autora harlekinów. Są również wyjątki: przede wszystkim Huberath, Kosik i Grzędowicz. Wyjątkiem jest także Piotr Gociek, który swoim „Demokratorem” wdarł się brawurowo w nasze fantastyczne środowisko wzajemnej adoracji. Teraz poprawił prawym sierpowym w postaci zbioru opowiadań zatytułowanego „Czarne bataliony”.

Umówmy się na początku, aby nie było rozczarowań: nie należę do żadnego towarzystwa miłośników prawicowej literatury i w związku z powyższym nie daję Goćkowi taryfy ulgowej z tego powodu, że jest nasz. Gociek, jest owszem nasz, serce ma po prawidłowej, prawej stronie, ale jego druga książka, a debiutancki tom krótkich tekstów, nie jest taką rewelacją, jak chcieliby jego chwalcy. „Demokrator” ustawił poprzeczkę dość wysoko, zwłaszcza dzięki groteskowej kreacji postaci, rosyjskiemu klimatowi rodem z Bułyczowa; powodem była również trzymająca w napięciu historia, która rozwijała się logicznie i z dbałością o realia. W tym świetle „Czarne bataliony” jedynie dobrze się zapowiadają i sporo tracą. Jeśli porównamy je do Zajdla, a nawet Kosika i Grzędowicza, zobaczymy, że Gociek uczy się dopiero i stawia nieśmiałe kroki. Jego teksty zaczynają się całkiem nieźle: dobrze skreślonymi postaciami i zagadkami, które chce się od razu rozwiązać. Natomiast brakuje w nich pary pozwalającej, niczym u mistrzów krótkiej formy SF, Sheckleya i Dicka, pozostawić czytelnika ze szczęką na podłodze. Ta najpierw lekko opada, a potem szybciutko wraca na swoje miejsce. Jakby autor do końca nie był pewny zakończeń swoich opowiadań. Zbyt dużo w nich nagłych urwań akcji. Zbyt wiele razy pytamy retorycznie: a więc tylko o to chodziło?

Nie chcę natomiast porównywać Goćkowego pisania do wypocin naszych wypluwaczy kolejnych historii o smokach, aniołach i superbohaterkach. W przeciwieństwie do nich, ten pisać potrafi i lekturze jego „Czarnych batalionów” nie towarzyszy poczucie żenady. Również, gdy zestawimy te opowiadania z przeciętnym tekstem z głównego nurtu, w którym autora stać tylko na to, aby wylewać swoje wynaturzone strumienie świadomości, atakując czytelnika kolejnymi odsłonami opowieści o toksycznych rodzinach (bo jak wiadomo, rodziny są toksyczne z definicji), nie będzie tak źle. Racja, utwory te przede wszystkim posiadają ciekawe koncepty, natomiast nieco zabrakło w nich czegoś, co stworzyłoby z nich pełnokrwiste, rasowe fantastyczne rzemiosło. Pomysły te oscylują wokół aktualnych, polskich tematów: zagrożenia wojną, nierozliczenia zbrodni komunistycznych, wpływu Rosji na nasze życie polityczne. Najlepszym tego przykładem jest krótkie – i jedno z najciekawszych – opowiadanie „Gdzie jest generał”. Mowa w nim o pewnym oficerze w ciemnych okularach, który rzekomo uratował nas przed sowiecką inwazją. W tekście tym mamy i metafizyczne dreszcze, i odniesienia do duchowości, i – w końcu – klasyczny motyw zła. Inny, również bardziej udany fragment tego zbioru nosi tytuł „Dzień oligarchy”. Jasne aluzje do jednego najbogatszych Polaków, które czyni w nim Gociek, są pewnie zbyt łopatologiczne (i trącą kabaretową satyrą), ale problem, który w nim porusza autor, jest uniwersalny i stary jak świat. Chodzi o budzące się sumienie, które każe bohaterowi spojrzeć na swoje życie zupełnie inaczej niż dotychczas.

I dochodzę w końcu do ostatniej, zaznaczonej powyżej kwestii. Ta wymieniona przeze mnie satyryczność i doraźność odbiera opowiadaniom Goćka fantastyczno-naukowej powagi. Grzędowicz również pisze o dzisiejszych problemach społecznych, ale u niego jest tyle śmiechu, co potrzeba. Tutaj w niektórych tekstach tego kabaretowego humoru jest trochę za dużo. Autor zapowiada w swoistym posłowiu kolejny tom: mam nadzieję, że tym razem jego opowiadania będą powrotem do jakości pokazanej w „Demokratorze”. Że zabiją logiką, dadzą do myślenia niczym „Wypychacz zwierząt” Grzędowicza i że jeszcze bardziej zdystansują się od tej całej makulatury, która zalega półki księgarni, a czytana jest jedynie przez nastoletnich metalowców i ich nawiedzone sympatie. Bo wampiry, smoki i anielice skutecznie zatruły naszą literaturę niczym Sabaton i Nightwish muzykę metalową. A opowiadania Piotra Goćka przy odpowiednim liftingu mogą być na ten cały chłam doskonałą odtrutką.

Piotr Gociek, Czarne bataliony, wyd. Fabryka słów, Lublin 2014, ss. 407.

2 komentarze:

  1. Niestety muszę się zgodzić, że współczesna polska fantastyka nie jest w najlepszej kondycji, chociaż zdarzają się wyjątki, do których z pewnością można zaliczyć Mikołaja M. Manickiego. Miałem okazję czytać jego opowiadanie "Syntetycznie organiczni" (do odnalezienia w antologii "Science fiction po polsku 2"), które jest wyraźnym hołdem złożonym S. Lemowi, napisane zresztą dość zbliżonym stylem. Ale w żadnym razie nie jest to zwykła kopia, powielanie, czy cokolwiek w tym rodzaju - to świetne opowiadanie z wyraźnymi wpływami pana Stanisława.

    Jeśli chodzi o Goćka nie miałem jeszcze okazji zetknąć się z jego twórczością, ale przyznaję, że nabrałem ochoty by zmienić ten stan rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam Ci przede wszystkim "Demokratora". Tutaj, jak pisałem, jest o poziom słabiej.

    OdpowiedzUsuń