Człowiek ma tylu panów, ile ma przywar – słowa te wypowiedziane przez św. Augustyna mogą być mottem pasującym do naszych czasów, w których jednostka ludzka tym bardziej uznaje się i uznawana jest za wyzwoloną, im mocniej grzęźnie w bagnie niemoralności. Wyzwoleni są dewianci tańczący nago w czasie parad miłości, wyzwoleni są aktorzy porno, wyzwoleni są w końcu ci, którzy gloryfikują zażywanie narkotyków. Spójrzmy, jak przedstawia ich współczesna kultura popularna. To mesjasze naszych czasów. Alkoholicy i narkomani, ginący młodo skutkiem własnej głupoty i zniszczonej woli, jak Jimi Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain czy Amy Winehouse, stają się modernistycznymi świętymi, których postępki rozpatrywane są w kategorii wolności urastającej do absolutu. A każde słowo przez nich, o ile bije w tradycyjne wartości, staje się świecką ewangelią, którą bezkrytycznie podchwycają współcześni konsumenci. Można stwierdzić, że taki jest znak czasów i przejść do porządku dziennego nad tym ewidentnym nieporządkiem. Można jednak spróbować ogarnąć to zjawisko na sposób systemowy, co czyni E. Michael Jones.
Jestem ciekawy, ile tysięcy kobiet na całym świecie zaliczyło już seans filmowy o Greyu. Ile z nich po obejrzeniu ekranizacji, czy po przeczytaniu powieści, zapragnęło, niczym główna bohaterka, być wiązanymi, smaganymi pejczem i dominowanymi przez chamskiego i zwierzęcego bohatera tytułowego? Jedno jest pewne, trzydzieści lat temu takie dzieła kultury by nie przeszły. Dzisiaj obywają się bez skandali, a banda niewyżytych seksualnie kobiet bryluje w damskich pismach i na portalach, nie mogąc nachwalić się sadomasochistycznej wizji urojonej w chorej głowie pisarki. Casus Greya to tylko wierzchołek góry lodowej, która wcale nie pojawiła się, jak dowodzi Jones, w czasach rewolucji seksualnej w USA i Europie Zachodniej. Początków tego procesu upatruje autor już w czasach oświecenia, których logicznym skutkiem była rewolucja francuska. Wówczas, w mrokach pozornej ery rozumu, a tak naprawdę w epoce namiętności i rozpusty, narodziły się pierwsze pomysły na to, w jaki sposób można rządzić człowiekiem za pomocą jego sfery erotycznej. Wszystko zaczęło się od rozwiązania zakonu jezuitów, które nastąpiło w sierpniu 1773 roku. Potem pewien Niemiec, Adam Weishaupt, zapragnął wykorzystać ich techniki, tworząc świeckie tajne stowarzyszenie iluminatów, które jako pierwsze próbowało dokonywać nowoczesnych psychotechnik. Z powodzeniem, bo jak pokazała praktyka, człowiekiem bardzo łatwo manipulować, pozbawiwszy go logicznego rozumowania, a w jego miejsce zaszczepiając pierwotne namiętności.
Aby na nowo ukształtować człowieka, „niewidoczni rządzący” musieli stworzyć świat zaludniony przez „człowieka masowego”. Chodziło o ludzi bez korzeni, pozbawionych korzeni etnicznych i religijnych, którzy nie opierają się na tradycji, na religii, czy zasadach moralnych, lecz na opiniach, które wydają się podzielane przez wszystkich, gdyż są propagowane przez mass media. E. Michael Jones, zanim dojdzie do opisywania czasów współczesnych, rysuje sugestywną i popartą argumentami wizję przeszłości, w której dochodziło do coraz większej erozji tradycji i rozumu. Począwszy od wspomnianej już rewolucji francuskiej, poprzez rozpustę markiza de Sade, myśl Marksa, Engelsa, zrealizowaną później w Związku Sowieckim, przez psychologię Freuda i Junga czy w końcu powojenną rewolucję obyczajową, autor konsekwentnie punktuje błędy, które stały u podstaw tychże działań. Błędem kardynalnym, będącym tezą „Libido Dominandi” jest potraktowanie seksu jako mechanizmu kontroli społecznej. Niejednokrotnie okazywało się bowiem, że przeróżni działacze czy psychologowie stosowali wiedzę o intymnym życiu drugich jako mechanizm ich szantażu. Dowodem potwierdzającym tę myśl są dzieje Instytutu Kinseya, który w powojennych Stanach Zjednoczonych wpłynął na modernistyczne postrzeganie człowieka i jego seksualności. Kinsey nie omieszkał niejednokrotnie uciec się do przestępstw seksualnych, co zatajali trzymani przez niego w garści dziennikarze, gdyż ten uprzednio zdobył od nich samych informacje na temat ich intymnego pożycia.
Teza o kontrolnym i niewolniczym działaniu seksu w rękach medialnych elit jest dowodzona przez Jonesa w mocny i przekonujący sposób. Dowodzi on takiego samego charakteru ruchu na rzecz kontroli urodzin, zwolenników legalizacji pornografii, czy grupowej psychoterapii. W tym wszystkim chodzi o stworzenie z ludzi konsumentów, którzy nie będą buntować się przeciw rzeczywistości, ponieważ będą posiadali seksualne sztuczne raje, które pozwolą im na szybkie rozładowanie napięcia i na niemyślenie o realnych problemach. Przykładem może być chociażby cyniczne wykorzystanie Murzynów w walce o ich teoretyczne wyzwolenie. Okazało się, że zamiast promować rodzinę, która byłaby remedium na rodzące się wśród czarnoskórej ludności USA patologie, uczyniono Murzyna ikoną wyzwolenia seksualnego. Gaszono więc ogień oliwą, co było działaniem celowym.
Pisze również Jones o błyskawicznej erozji Kościoła katolickiego w Stanach Zjednoczonych, która była skutkiem wprowadzenia do konwentów zakonnych i seminariów duchownych grupowych seansów psychologicznych. Okazało się, że kilka lat po tych eksperymentach nie było czego zbierać. Zakonnice i księża odkryli bowiem uroki nieskrępowanego współżycia, które podkopało skutecznie ich dotychczasowe poglądy. Rzecz w tym, że kiedy człowiek poddaje się namiętnościom, traci kontrolę nad swoim postępowaniem. I dlatego właśnie tego rodzaju wolność, co słusznie zauważono już przed wiekami, staje się formą zniewolenia. O co więc chodzi mocodawcom, którzy coraz bardziej podkopują fundamenty cywilizacji, w której sami żyją? O nienawiść do Kościoła katolickiego, którą niejednokrotnie wyrażali? O rząd dusz? Tyle, że to się nie uda. Albo zwycięży tradycja, albo współcześni barbarzyńcy rozniosą to imperium w drobny mak. Rzym też upadł, a był równie potężny. Lektura obowiązkowa!
E. Michael Jones, Libido Dominandi: Seks jako narzędzie kontroli społecznej, wyd. Wektory, Wrocław 2013, ss. 699.
Chyba nie przepada pan za Greyem? Da się odczuć. Mnie się podobał, bo potrafił być zaskakujący i czarujący. Pomijam jego dziwne upodobania. A książka którą pan świetnie zrecenzował na pewno dobra.
OdpowiedzUsuń