Tajne stowarzyszenia są stare jak świat, a kto zaprzecza ich istnieniu, jakby zaprzeczał faktom o heliocentrycznym charakterze naszego układu planetarnego. Ludzie od zawsze chcieli czuć przynależność do pewnych elit: zawodowych, religijnych, politycznych, nawet kulturalnych. To chęć przeżywania prawdy (bądź fałszu – to zależy) z podobnie myślącymi, w dodatku zamknięta przed profanami. Ale, co więcej, również chęć wpływania na losy społeczności, państwa, a nawet świata. Kwestia sekretnych związków musi wymykać się więc z całościowego poznania, a nawet przenosić zainteresowanych w krainę mitów i niedopowiedzeń. Związki te nie są tak potężne, jak chcieliby ci, którzy się ich panicznie boją; nie są również kawiarnianymi klubami dla zbzikowanych dżentelmenów odziewających się w fikuśne fartuszki. Wszechpotężne być nie mogą z tego prostego powodu: sam człowiek taki nie jest. Natomiast nie lekceważyłbym ich wpływów, bo nie stoją za nimi hobbyści przebierający się w masońskie fatałaszki. A co, gdybyśmy powiedzieli, że związki takie tworzą również Żydzi? O Jezu, antysemityzm! Uciekaj, kto może!
Posądzeniami o antysemityzm czas chyba przestać się przejmować, bo jak rzekł celnie dowcipny ktoś, antysemita to ten, kogo sami Żydzi nie lubią. Natomiast dla zdroworozsądkowo myślącego człowieka z jakiego powodu krytyka polityki Izraela czy pewnych żydowskich poczynań miałaby być nazwana mianem antysemityzmu? Szufladki i stygmatyzowanie zostawmy więc lewakom i nadwrażliwym poszukiwaczom politycznej niepoprawności. Bo oto na polskim rynku lat temu parę ukazała była się dość ciekawa pozycja książkowa. Mowa o „Tajemnicach Zakonu Synów Przymierza” pióra Emmanuela Ratiera. Jest to jedyna taka rzecz na naszym dość wąskim poletku literatury faktu, i chyba nie tylko na naszym. W związku z tym trudno zweryfikować fakty, porównując je ze zdaniami zawartymi w analogicznym opracowaniu. Rzecz w tym, że go nie ma. Należy więc czytać uważnie i konfrontować treści z wiedzą, którą możemy zdobyć z innych źródeł. A takie źródła istnieją, jedynie informacje dotyczące tematu bywają mocno rozproszone. A jaki to temat? – zapyta ktoś.
3 października 1843 roku w USA Henry Jones wraz z kilkunastu towarzyszami założył pierwszą lożę B’nai B’rith. Loża ta nosiła nazwę Bundes Breuder i była początkiem tytułowego Zakonu Synów Przymierza. W swych statutach założyciele zaakcentowali filantropię, a także powszechną pomoc wszystkim ludziom, cokolwiek to miałoby znaczyć. Loże zaczęły pączkować, przy czym zrzeszały, czego tutaj jeszcze zbyt mocno nie zaakcentowałem, jedynie Żydów. Był to więc zakon ekskluzywistyczny, łączący członków tylko określonej narodowości. Źródła B’nai B’rith, jak pisze Ratier, są masońskie; to od masonerii Synowie Przymierza zapożyczali tajemnicze obrzędy, deistyczną teologię czy w końcu system stopni wtajemniczenia. Po tych ostatnich wspinali się wszyscy adepci loży, a to, co głoszone wyżej, było ukryte dla tych, którzy w hierarchii zakonu znaleźli się niżej. B’nai B’rith oskarżano o wiele złego, nawet o satanizm, natomiast autor tekstu tak ciężkich dział nie wytacza. Co więcej, pisze rzeczowo i bez ulegania histerii. I pisze o tym, czego można dowiedzieć się ze źródeł oficjalnych, chociaż te wytwarzane przez zakon do bibliotek (mimo nakazu przesyłania egzemplarza obowiązkowego) nie trafiają.
Mimo wielu luk i domysłów możemy dowiedzieć się nieco na temat tego tajemniczego stowarzyszenia. Jeśli nawet to, co pisze Ratier, prawdą jest, powodów do niepokoju wystarczy. Przypomina więc autor skądinąd wiadome związki Freuda z B’nai B’rith. Ten szarlatan psychologii zwykł ściśle współpracować z zakonem, wygłaszając corocznie wykład z dziedziny, którą się zajmował. Nie tylko Ratier pisze o kabalistycznych źródłach jego teorii psychoanalizy. Niepokojące może być też majstrowanie przy Soborze Watykańskim II, o którym wspomina francuski autor. A majstrowanie to zaowocowało polityczną poprawnością, która w łonie Kościoła katolickiego kazała zdjąć z narodu wybranego odpowiedzialność za śmierć Chrystusa. Czyli w myśl interesu politycznego winę za to wydarzenie zepchnięto tylko na Rzymian. Dobrze, że sycylijska mafia nie poczuwa się do łączności z antycznym Imperium.
Zakon Synów Przymierza według relacji Ratiera ma swoje agendy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale w Europie, Izraelu, a nawet w RPA. I jak pisze autor książki, organizacja ta przede wszystkim dba o narodowy i polityczny interes Żydów. Dzieje się tak pomimo początkowych deklaracjach dotyczących „dobra całej ludzkości”. Jak widać, są równi i równiejsi. Emmanuel Ratier wspomina o inwigilacji narodowej prawicy, nie tylko we Francji, o wywiadzie gospodarczym, wtyczkach w służbach specjalnych, w końcu o klasycznym wywiadzie politycznym. Opisuje działalność ADL – Ligi Antydefamacyjnej, którą krytykowali również sami Żydzi. Działalność ta skupiona jest na wykrywaniu aktów antysemityzmu, przy czym chodzi o jakąkolwiek krytykę Żydów oraz Izraela. Nawet tę polityczną. Co się kryje za stopniami wtajemniczeń, jaka jest w rzeczywistości teologia i mistyczne podłoże organizacji, nie wiemy i snuć możemy jedynie domysły.
Pozazdrościć organizacji – piszę to bez ironii. W czasach, gdy byle chłystek z Zachodu może napisać o „polskich obozach koncentracyjnych”, gdy powstają antypolskie sztuki i filmy, nam Polakom przydałby się taki lobbing. Zamiast snuć czarne wizje dotyczące spisków, tych prawdziwych i tych wyimaginowanych, może powinniśmy zatroszczyć się o to, aby sami posiadać elity, które będą bronić naszego narodowego interesu w kraju i za granicą. Do biadolenia jesteśmy pierwsi, ulegamy pedagogice wstydu, w myśl której odpowiedzialność za holokaust spływa przede wszystkim na nas (i na nazistów – kosmiczne stwory z planety Na Zi – bo Niemcy przecież byli porządni), bijemy się w piersi nie za nasze grzechy. Żydzi, mimo prześladowań w całej Europie, dopięli swego i biją się o własne wartości. Nam potrzeba tego samego.
Emmanuel Ratier, Tajemnice Zakonu Synów Przymierza. Prawdziwa historia bractwa B’nai B’rith, tłum. M. Miszalski, wyd. Wektory, Wrocław 2011, ss. 371.
0 komentarze:
Prześlij komentarz