Jesteśmy mniejszością. Wymieramy, a co więcej, nie da rady odwrócić tego procesu. Mimo że jest nas coraz mniej, wstydzimy się własnej tożsamości. Bo jesteśmy biali. Być białym to wstyd i obciach. Być białym, to hajlować w zaciszu własnego mieszkania. Być białym, to tłumaczyć się kolorowym, dlaczego tacy się urodziliśmy. Aby nie być faszystą, będąc białym człowiekiem, należy przy każdej nadarzającej się okazji bić się w piersi i przepraszać. Murzynów, Latynosów, Hindusów, nie zaszkodzi również Marsjan i mieszkańców innych galaktyk (jeśli tacy istnieją). Tylko wtedy można zrzucić z siebie klątwę bycia członkiem rasy białej. Zaraz, zaraz, postępowcy twierdzą, że podobno nie ma ras. A skoro tak mówią, to dlaczego przepraszamy za coś, czego nie ma? Jeśli zauważasz różnice w wykształceniu między białymi a czarnymi, na korzyść tych pierwszych, jesteś plugawym naziolem i z pewnością zainteresuje się Tobą najbliższa bojówka Antify. Bo nie ma ras. Jeśli z drugiej strony twierdzisz, że biali powinni przepraszać czarnych, wtedy jesteś postępowy i każdy lewak poda Ci swoją wrażliwą dłoń. Pomimo faktu, że przecież nie ma ras.
A co by się stało, gdyby nagle do granic naszego kontynentu zapukał milion śniadych uchodźców? Co byśmy zrobili, gdyby jednego dnia u wybrzeży Francji pojawiło się sto statków? Na każdym dziesięć tysięcy ludzi – biednych i zdeterminowanych, aby pożywić się naszym dobrobytem. Ucieklibyśmy w panice, czy podali biedakom pomocną dłoń i wyrzekli poprawną politycznie chrześcijańską formułę „dobrze, że jesteś bracie”? Nie musimy się nad tym dylematem zastanawiać, bo już wpuściliśmy do Europy nie milion, ale dziesiątki milionów obcych, którzy nie uszanowali swoich gospodarzy, ale kazali im wstać od stołów i sami zajęli ich miejsce. To już się stało, a o zagrożeniu tym pisze w „Obozie świętych” Jean Raspail. Ten francuski pisarz, ekscentryk, monarchista i dandys, rocznik 1925, jest obrońcą wiary katolickiej (w trydenckim rycie i dalekiej od ekumenizmu) i wartości konserwatywnych. Może dlatego nie jest tak znany w naszym kraju: nieliczne polskie tłumaczenia jego powieści to mały odsetek jego dorobku.
„Obóz świętych” rozpoczyna się wieścią, że oto od wybrzeży Indii wyruszyły okręty wiozące całą masę uchodźców. Kierują się do Europy, gdzie trwa karnawał oczekiwania na dobroczynność. Festiwal ten, pełen szlachetnych słów i deklaracji, podsycają media. Dziennikarze, politycy, aktywiści społeczni z pokolenia 68 (powieść powstała w 1973 roku) prześcigają się w pięknych słowach o altruizmie, humanitaryzmie i tolerancji. Następuje cała seria biczowań za grzechy białego człowieka. Milion uchodźców to wyrzut sumienia tych, którzy jeszcze niedawno kolonizowali i narzucali innym nacjom swoją religię, filozofię życia i systemy gospodarcze. Oferowali perkal i paciorki za bogactwa naturalne. Raspail ironizuje z podobnego humanitaryzmu, uznając go za oznakę słabości i symptom śmierci cywilizacji. Rysuje groteskowych w swojej lewicowej wrażliwości bohaterów, od których nie jest wolna nawet armia. Bo ta, zamiast strzelać, rozpierzcha się na cztery strony świata. Oficerowie zalewają się łzami, widząc martwe ciała tych, którzy wcześniej zagrażali integralności państwa. Politycy są niewładni, wszystkie decyzje pozostawiając na ostatnią chwilę. Osamotniony prezydent Republiki jest zbyt słaby, aby mieć wpływ na państwowych oficjeli. Ci zaś oczarowani są społeczną solidarnością, twierdząc, że przecież wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi.
Jednak mam z tą powieścią problem. Jestem biały, ale jestem też Polakiem, a my nie mieliśmy kolonii zamorskich, nie paliliśmy innowierców na stosach, nie zmuszaliśmy żydów do przyjęcia chrztu, nie wprowadziliśmy rządów monarchii absolutnej. Co więcej, nasi żołnierze w wieku XIX pomagali Murzynom walczyć na Haiti, w rezultacie czego powstała pierwsza czarna republika na świecie. Tworzyliśmy multikulturalne społeczeństwo o wiele wcześniej, niż Zachód wpadł na ten pomysł. Tworzyliśmy je o wiele mądrzej, przedkładając asymilację nad automatyczną imigrację. Polska, o czym zapominają wszyscy bijący się w piersi wrażliwcy społeczni, nikogo nie podbijała. Król Belgii, Leopold II, zabił w Kongu kilka milionów autochtonów. Anglicy, Niemcy, Holendrzy, Francuzi, wszyscy oni i inni jeszcze, mają na sumieniu zbrodnie, zniewalanie, rabunek dóbr kultury i bogactw naturalnych. Stworzyli dzięki temu społeczeństwa bogate, syte i zadufane w sobie. Postawa Raspaila, chociaż autor buduje słuszne wnioski i zauważa realny problem, z którym dzisiaj Zachód sobie nie radzi, jest pełna pychy. To bunt przeciw lewicowej wrażliwości społecznej, którą osobiście widzę jako fałsz najedzonych i uposażonych.
Lektura „Obozu świętych” nie jest łatwa, drażni i prowokuje. Autor nie pozostawia suchej nitki na słabym białym człowieku, który posiadając postkolonialny kompleks byłego najeźdźcy, pozwala na wtargnięcie do swojego domu dzikim hordom. Co więcej, ten pełen frazesów o przyrodzonej dobroci rodzaju ludzkiego obywatel, ucieka i pozostawia swoje posiadłości na żer przyjezdnych. Nie zazdroszczę zachodnim Europejczykom, bo ich sytuacja w przyszłości rysuje się tragicznie. Mają to, na co przez całe wieki pracowali. A powieść Raspaila o tym opowiada. Dzisiaj pałamy świętym oburzeniem (lecz niczym więcej), widząc, gdy żołdacy Państwa Islamskiego niszczą antyczne zabytki w Syrii i Iraku. Gdy za kilkanaście lat podobni fanatycy spalą Luwr i naszczają na ołtarz Notre Dame, zrobimy dokładnie to samo. Zawrzemy z oburzenia i uciekniemy w panice. Fakt, my biali, nie jesteśmy bez grzechu, ale przestaliśmy się bronić. Diagnoza francuskiego pisarza nie pozostawia nam złudzeń: przestaliśmy wierzyć w cuda, więc podbija nas cywilizacja, która w cuda wierzy.
Jean Raspail, Obóz świętych, tłum. M. Miszalski, wyd. Fronda, Warszawa 2015, ss. 383.
0 komentarze:
Prześlij komentarz