Okres PRL-u kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic. Wciąż żyją świadkowie: członkowie partii komunistycznej, a przede wszystkim oficerowie tajnych służb, które w latach realnego socjalizmu inwigilowały społeczeństwo. Istnieją teczki, szafy, sejfy, archiwa, nie tylko w Polsce, ale i w Moskwie. Tamte, myślę, że kompletne, bez ubytków, bo w Rosji nikt tych papierów nie palił. Nie dostaniemy ich, nie o to chodzi. Pęka jednak coś w tym, wydawałoby się, monolicie, dawnych tajniaków. Kilka lat temu ukazał się „Ubek” Bogdana Rymanowskiego, historia Janusza Molki, który był i tajnym współpracownikiem, i agentem bezpieki. Teraz zaś światło dzienne ujrzała równie mocna rzecz. Mowa o publikacji Piotra Wrońskiego, o „Spisku założycielskim. Historii jednego morderstwa”. Autor, co prawda, zarzekł się we wstępie, że napisał powieść sensacyjną inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Jednak można przypuszczać, że spora liczba opisanych zdarzeń i sytuacji znalazłaby swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. A na pewno prawdziwa jest historia w tle: wydarzenia polityczne, nazwiska (lekko zmienione na potrzeby tekstu, ale i tak wiemy, o kogo chodzi), kontekst epoki. Proszę państwa, pułkownik Kurtz przemówił.
Dlaczego przywołałem postać diabolicznego oficera z „Czasu Apokalipsy”, którego pierwowzorem była postać z Conradowskiego „Jądra ciemności”? Z dwóch powodów. Pierwszym jest słynne zdjęcie czołgów spod kina Moskwa, drugim – paralelność historii głównego bohatera, który pnie się po szczeblach bezpieczniackiej kariery i dochodzi do punktu zero, do jądra ciemności, w którym mówi: módlcie się, proście codziennie i żarliwie, aby Bóg nie istniał, bo jeśli istnieje – biada nam wszystkim. Od jego wyroków nie ma odwołania. Piotr Wroński, a raczej jego powieściowe alter ego, Paweł, od początku nie ma żadnych skrupułów. Nie wierzy w żadne idee, nawet (a może tym bardziej) w te komunistyczne. Od początku bowiem skupiony jest na karierze i dobrach materialnych. Sklepy za żółtymi firankami, w których kupować mogą wybrańcy losu, dobre alkohole, dolary na wydanie i hulanie. Tylko dziwek w jego osobistym życiu nie ma, bo bohater wierny jest swojej żonie. Nie znaczy to, że jest specjalnie uczuciowy i że się jakoś wyjątkowo przejmuje. Co to, to nie. Przypomina więc Towarzysza Generała, kolejnego ascetę w komunistycznym światku władzy.
„Spisek założycielski” jest przede wszystkim powieścią (czy relacją) dotyczącą tajnych służb. Poraża w nich przede wszystkim poziom inwigilacji i kontroli społeczeństwa. Bezpieka, okazuje się nie pierwszy już raz, bo przecież pisał o tym Rymanowski, trzymała łapę na całej opozycji. I jeśli komuś udawało się wydawać bibułę czy książki w drugim obiegu, to dlatego że służby z jakichś powodów nie interweniowały. Cała, a przynajmniej lwia część naszej opozycji, nie miała czego ukrywać, a tajne agendy miały ją jak na tacy. Smutne to, ale daje do myślenia w kontekście najnowszej historii z Okrągłym Stołem na czele. Narrator niejednokrotnie podśmiewa się z założycieli KOR-u, mówiąc, że jego ojcami są dzieci towarzyszy partyjnych z Alei Róż. Coś w tym jest. Wystarczy popatrzeć na żyjące jeszcze dzisiejsze postsolidarnościowe elity, reprezentowane chociażby przez Adama Michnika. Zobaczymy przymilanie się do dawnych wrogów i to w zasadzie od początków transformacji ustrojowej. Okazuje się więc, że im dalej w las, tym większym ta cała opozycja okazuje się szwindlem. Na poziomie decyzyjnym, oczywiście, bo miliony szeregowych członków Solidarności nie są niczemu winne. Znany jest przecież, nie z tekstu Wrońskiego, ale z innych źródeł, fakt prowadzenia pewnego podziemnego wydawnictwa przez tak zwanego nielegała, czyli głęboko zakonspirowanego agenta służb tajnych PRL. A takich historii jest więcej.
Wróćmy jednak do głównego bohatera. Pnie się on mozolnie po szczeblach kariery, szantażując swoje źródła informacji, jak w przypadku pewnego księdza, którego złapał na nieletnią panienkę. Metody, którymi posługuje się Paweł, nie mają niczego wspólnego z jakąkolwiek przyzwoitością. Czysty pragmatyzm, czysty zysk: informacja jest najważniejsza. Tak przecież wyglądał cały ten PRL. Łudzić się można, oglądając stare komedie, że było normalnie. Jeśli ktoś nie wychylał głowy poza złotą klatkę, bo miał resortowych rodziców, ten miał normalnie. Śmieszni są tu szczególnie artyści. Ci z definicji przecież są odizolowani od społeczeństwa. Poziom społecznej kontroli był tak wysoki, że niemal nikt nie był w stanie się od niej wywinąć. Bohater odkrywa również pewną ciemną historię własnego ojca, w której znajdzie się miejsce na Armię Czerwoną i na eksterminację podziemia niepodległościowego. Ten mit założycielski zaważy na nim i pokieruje również ku zbrodni, za którą nie będzie wybaczenia, bo jak wspomni na końcu autor/narrator/bohater, od wyroków boskich nie ma odwołania.
Uderza w „Spisku założycielskim” jeszcze jedna kwestia. Mianowicie język dojrzałego literata, w dodatku poruszający, dotykający do głębi. Tekst ten jest swoistą spowiedzią, monologiem Kurtza, który zamiast urabiać Murzynów w Kongu, rozpracowywał cywili i księży, członków swojego, nie obcego, plemienia, pochodzących z tego samego narodu. To bycie bogiem, od którego zależy być albo nie być ofiar, zdeprawowało bohatera. Śni on często jeden, identyczny koszmarny sen, który staje się symbolem jego degradacji. Stał się samotny, naznaczony piętnem winy nie do zmazania. Jak mówi motto książki, cytat z Księgi Hioba, stał się bratem szakali i młodych strusiów sąsiadem. I jeszcze ta upiorna maska Czesława Kiszczaka, łypiąca na nas z okładki. Piotr Wroński spłaca dług, przerywa milczenie, odkrywając tajemnice czasów, które pozornie odeszły, a których nieświeży oddech czuć będziemy jeszcze długo.
Piotr Wroński, Spisek założycielski. Historia jednego morderstwa, Editions Spotkania, Warszawa 2015, ss. 351.
Czy można powiedzieć, że ta powieść ma charakter czysto polityczny? Oczywiście bardzo ładna recenzja.pozdrawiam jej autora i czekam na książki.
OdpowiedzUsuń