Gorszy sort thrash metalu nadal w ofensywie. Niedawno pisałem o zaskakująco dobrej nowej płycie Filipińczyków z Death Angel, natomiast kilka słów warto poświęcić innym bohaterom, którzy nie załapali się z Metalliką, Slayerem, Megadeth i Anthrax do tak zwanej Wielkiej Czwórki. Na tym przykładzie widać, co robi z nami reklama. Wielka Czwórka dzisiaj mocno kuleje, a najjaśniejszym światłem świeci zespół Anthrax, którego w czasach świetności gatunku nie traktowano poważnie. Po serii większych lub mniejszych wpadek solidny album udało się nagrać Megadeth. Slayer poważnie skusił na ostatnim krążku. A Metallica? Tutaj proszę się wyśmiać. Flotsam and Jestsam zawsze byli kapelą, która nie do końca sprawiedliwie zaliczana była do drugiej ligi thrash metalu, nawet po dwóch pierwszych, świetnych i szybkich albumach, na których umiejętnie połączyli bardzo szybkie tempa i charakterystyczne, nieco melancholijne choć heavymetalowe melodie. To, co działo się z zespołem później, wielu fanów chciałoby przemilczeć. Tyle że fani kapeli mylą się, nie mają racji i bredzą.
Ten thrash metal na późniejszych wydawnictwach Flotsam and Jetsam zawsze gdzieś w tle się pojawiał, natomiast muzyka grana przez Amerykanów albo skręcała w stronę hard rocka jak na „Drift” czy „High”, albo była po prostu metalowym graniem bez określania się szufladkami. Być może dlatego wielu nie potrafiło zespołowi wybaczyć stylistycznych wolt i poszukiwań. A trzeba dodać, by być uczciwym, że grupa niemal od zawsze modyfikowała swoje dźwięki i szukała nowych rozwiązań, co absolutnie nie jest zasadą na skostniałej i konserwatywnej scenie metalowej. Co zatem nowego u Flotsam and Jetsam?
Zwykło się mówić, że w momencie gdy zespół wydaje płytę sygnowaną własną nazwą i gdy czyni to w środku kariery, oznacza to powrót do korzeni. Faktycznie, czasem jest to sygnał, którego lekceważyć nie można, a czasem pustka zagrywka marketingowa, która ma przykryć niedostatki muzyczne. Gdybym miał wybrać rozwiązanie tej zagadki na nowym albumie Amerykanów, przychyliłbym się do wariantu pierwszego. Już zwiastujący płytę „Iron Maiden” zapowiadał spore zmiany. Tytuł promującego kawałka pojawił się nie bez przyczyny – to nie cover angielskich lordów heavy metalu, ale piosenka będąca hołdem dla grupy. Słychać w niej charakterystyczne dla Harrisa i spółki riffy i melodyjne solówki, ale i histeryczny refren, żywcem wyjęty z pierwszych płyt Flotsam and Jetsam. Mnie osobiście utwór ten nie przypadł do gustu – za dużo w nim muzeum, za mało autentycznego grzania. Lepsze wrażenie zrobił już kolejny numer promocyjny – „Time to Go” – klasyczny szybki i melodyjny numer, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch płytach zespołu. Jednak uważny słuchacz znajdzie różnicę, a ta tkwi w doświadczeniach kapeli nabytych na kolejnych wydawnictwach.
Bo to nie jest tak, że Flotsam and Jetsam zapomnieli o wszystkich swoich albumach poza „Doomsday for the Deceiver” i „No Place for Disgrace”. Słychać to chociażby w ciężarze kompozycji, który dominuje na przykład w utworze „Verge of Tragedy”, gdzie muzyka bardzo wyraźnie przywołuje na myśl nieistniejącą dziś kapelę Nevermore. A z takimi brzmieniami zespół bawił się na „The Cold” – płycie wydanej w 2010 roku. Zmianą jest na pewno fakt, że tym razem nie usłyszymy żadnych ballad czy rozbudowanych kawałków rockowych, a te ostatnie dominowały w pierwszej połowie poprzedniego albumu – „Ugly Noise”. Również melodyka niektórych kawałków, jak „Creeper”, przypomina to, co działo się na „High” czy „Drift”, czyli płytach jak najdalszych od thrash metalu. A refren wspomnianego przeze mnie numeru to przecież czyste Seattle – czyli grunge, styl, którego znani mi thrashmetalowcy nie cierpią. Kolejny nietypowy, tym razem bluesujący refren w „Monkey Wrench” to przecież reminiscencje albumu pod tytułem „High”.
„Flotsam and Jetsam” jest więc albumem bardziej metalowym niż poprzednie wydawnictwa, ale nie zapomina o swoim dziedzictwie, które przecież nie kończy się na debiucie i drugim albumie. Jest to płyta na pewno bardziej jednorodna, chociaż nie kładzie tylko nacisku na szybkość. Pewnie jest również albumem thrashmetalowym i mniej nowoczesnym niż szereg poprzednich wydawnictw. Taki krok w tył może być podyktowany zmianą składu, w końcu mało kto z recenzentów zauważył, że w porównaniu do „Ugly Noise” trzy piąte zespołu uległo wymianie. Fakt ten nie mógł nie zaważyć na zaprezentowanej muzyce, bo jeśli zespół chciał powrócić do korzeni, łatwiej było to zrobić z nowymi ludźmi. Jak więc udał się ten powrót do źródeł? Całkiem nieźle i cieszy mnie fakt, że nie całkiem zapomniano tutaj o tym, czym zespół ten był od trzeciej płyty w górę.
Flotsam and Jetsam, Flotsam and Jetsam, AFM Records 2016.
0 komentarze:
Prześlij komentarz