O tym reportażu było głośno. Dionisios Sturis, młody Grek z pochodzenia, a Polak z miejsca zamieszkania, wybrał się na wyspę Man, która leży między Wielką Brytanią a Irlandią. Wyspa ta, choć formalnie nie należy ani do Zjednoczonego Królestwa, ani do Unii Europejskiej, jest w naturalny sposób związana z Wielką Brytanią. Miejsca takie jak te, odizolowane od większych skupisk ludzkich, posiadają swoje tajemnice, których nie ujawnia się obcym. Ich społeczności bardzo często reprezentują wyspiarską mentalność: mieszankę nieufności, nacjonalizmu oraz małomówności. Trudno więc reporterowi przedrzeć się przez zwyczajowy small talk, czyli rozmowy o pogodzie czy o filmach z Jamesem Bondem. Trudno również zaskarbić sobie ufność tubylców na tyle, by ci zdradzili się ze swoich głęboko skrywanych myśli. Do tego potrzeba czasu, a i tak nie gwarantuje on powodzenia. Najlepiej, aby być jednym z wyspiarzy, urodzonym i wychowanym w takiej lokacji. Dionisios Sturis udaje się więc z reporterską misją na wyspę Man i – jak można łatwo się domyślić – wraca z niczym.
Nie jest bowiem winą autora, że dowiaduje się rzeczy, których mógłby dowiedzieć się, nie ruszając się z biblioteki w Londynie. Choć i tak znajduje się on w lepszej sytuacji, bo na wyspie przebywał kilkanaście razy, głównie jako gastarbeiter pracujący w przetwórni małży. Tam zawiązał pierwsze znajomości (choć we własnej naiwności narrator twierdzi, że to przyjaźnie) i z tego powodu było mu łatwiej znaleźć punkty zaczepienia, od których mógłby poprowadzić swoją opowieść. A ta, chociaż zamknięta na niemałej liczbie stron, zdaje się naiwną opowiastką o wspaniałej wyspie i wspaniałych ludziach ją zamieszkujących. Co więcej, podtytuł reportażu – „Wyspa Man i Polacy. Historia splątania” – sugeruje jakieś głębsze niż emigracja zarobkowa związki naszych rodaków z Manxami. Jak dobrze pamiętam, w ten sposób tę książkę reklamowano. I owszem, Polacy w śladowy sposób zaznaczyli tam swoją obecność podczas II wojny światowej; większa ich liczba zaczęła przyjeżdżać po akcesji naszego kraju do Unii Europejskiej. „Historia splątania” sugeruje coś więcej, jakieś tajemne powiązania między tubylcami a Polakami. I to nie ostatnie rozczarowanie wiążące się z tekstem Sturisa.
Kolejnym jest płytkość opowieści autora. Zdaje się, że większość rozważań poświęcił Sturis samemu sobie. To taki charakterystyczny rys naszych czasów, w myśl którego sam reporter jako dziennikarski narcyz ważniejszy jest od spraw, które go otaczają. Takie myślenie zauważam u „dziennikarzy wędrownych” – Jastrzębskiego i Morawieckiego, pojawia się ono również u Sturisa. Jeśli czytelnik chciałby poczytać coś o miałkiej egzystencji emigracyjnej, z pewnością sięgnąłby po książkę opatrzoną innym tytułem. Osobiście również spodziewałem się czegoś o sile rażenia pisarstwa Macieja Wasilewskiego, autora relacji z Pitcairn i z Wysp Owczych (tu we współpracy z Marcinem Michalskim), a otrzymałem rozwodnioną papkę pełną słabych obyczajowych obrazków, w dodatku okraszoną wieloma antypolskimi wtrętami. Sturis należy widocznie do tych autorów, którzy chorzy są, gdy nie przywalą naszej ojczyźnie i jej mieszkańcom. Jego praca w TOK FM sporo w tym względzie tłumaczy. Autor co rusz krytykuje więc Polskę, porównując ją do wspaniałej, sielskiej i anielskiej wyspy Man, na której, w przeciwieństwie do ojczyzny, panuje normalność. Cóż, brak wyjścia z poziomu small talku owocuje takimi naiwnymi obserwacjami. Podoba mu się na Man fakt, że nie spotyka się z rozmodleniem i panoszącym się Kościołem.
Dostaje się również Polakom-cebulakom, którzy żyją we własnych skupiskach, nie są otwarci jak ich kolorowi i tęczowi odpowiednicy, nie mówią po angielsku, a w dodatku noszą skarpety do sandałów. Narrator za to zapewne paradował w kolorowych rurkach i koszulkach w paski z modnych sieciówek. Taki ogląd świata powoli robi się nudny i słychać go co chwilę ze skupisk i noclegowni lemingów. Czekam z niecierpliwością, aż wymyślą coś nowego, bo ta pieśń jest już nieco spatynowana. Jak widać, autora ogranicza pewien sposób myślenia i w związku z tym nie potrafi on wpaść na pomysł, jak ugryźć tę nieznaną wyspę. Przecież obyczajowe obrazki z życia tubylców i ludności napływowej, jałowe i powierzchniowe, nie wystarczą, aby oddać specyfikę miejsca. Takie scenki rodzajowe mogłyby mieć miejsce wszędzie, po co więc akurat czytać o wyspie Man?
Mógłby autor wpaść na pomysł, aby odwiedzić polską parafię, ale skoro Kościół go brzydzi, to po co? Mógłby również przyjrzeć się logice własnych wywodów, w których docenia i chwali nacjonalizm. Dobrze przeczytaliście, „Gdziekolwiek mnie rzucisz” staje się mimowolną pochwałą nacjonalizmu, tyle że związanego z wyspą Man. W innym miejscu autor za ten sam gani Polaków. Niech zgadnę, nacjonalizm grecki też pochwala? Z tych wszystkich powodów reportaż Sturisa czyta się wyjątkowo nieprzyjemnie, nawet mimo całkiem ładnego języka, nad którym autor potrafi zapanować. Nie umie jednak zapanować nad własnymi antypolskimi i antychrześcijańskimi fobiami, które w śmieszny sposób wyzierają z tej książki. Bo ta, zamiast być ciekawym reporterskim spojrzeniem na tajemniczą wyspę, staje się pretensjonalnym dzienniczkiem obrażonego na Polskę chłopięcia, w którym kompleksy zderzają się w poczuciem wyższości.
Dionisios Sturis, Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splatania, wyd. WAB, Warszawa 2015, ss. 287.
Po co było aż książkę o tym pisać? Wystarczyłby bulwers na własnej tablicy facebookowej, oszczędziłoby się papieru. Cóż, dobrze, że ostrzegasz.
OdpowiedzUsuńNiestety, niektórym wydaje się, że sam fakt podróżowania stanowi obowiązkowy wstęp do działalności pisarskiej. Dzięki za głos rozsądku.
UsuńEch, chyba przeczytam z przekory i sympatii dla Recenzenta. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń