Lubicie Manilla Road? Zaczytujecie się w Lovecrafcie? To pozostańcie przez chwilę, bo obie swoje pasje odnajdziecie na debiutanckim albumie Eternal Champion. Zespół pochodzi z USA (i bardzo dobrze!), ze stolicy Teksasu, gdzie króluje country, ale do tej stylistyki raczej się nie zbliża. Hołduje za to barbarzyńskiemu heavy metalowi i takim właśnie tekstom, w których potwory z opowiadań H. P. Lovecrafta spotykają się z wojownikami od Roberta Howarda. Zresztą rzut oka na okładkę nie pozostawia wątpliwości: ta płyta raczej nie spodoba się redaktorom zasłuchanym w falsety nadwrażliwych brodaczy z akustycznymi gitarami (szczerze nie cierpię takiej stylistyki, a widok takiego Devendry Banharta powoduje wzmożone refleksje na temat gender). Na łamy hipsterskich serwisów nie ma więc co liczyć, chociaż kto wie, co temu towarzystwu się w przyszłości spodoba? Jeśli polubili black metal (przynajmniej deklaratywnie), to może kiedyś polubią muzyczny odpowiednik Conana Barbarzyńcy.
Jeśli tęsknicie więc za tym, aby Manowar wydał w końcu porządny album, jeśli cenicie sobie nosowy wokal Marka Sheltona, jeśli robi na was wrażenie epicki charakter muzyki Warlord i przebojowość wczesnego Omen, możecie rozglądać się za „The Armor of Ire”. Co więcej, nikt nie mówi, że Eternal Champion odcinają kupony od starego grania, chociaż patrzą w stronę prawdziwego barbarzyńskiego metalu. Swoimi kompozycjami przypominają raczej zespół Sumerlands, którego debiut już zdarzyło mi się na tym blogu recenzować. Najbliżej chyba tej muzyce do Warlord, głównie ze względu na fakt, że heavymetalowy szkielet utworów został połączony z wpływami doom metalu. A Warlord na „The Holy Empire” zrobili właśnie coś podobnego. Najdalej zaś panom z Eternal Champion od Manowar. Ci pojawili się jedynie jako pewne luźne skojarzenie, nie bezpośrednia inspiracja. Muzyka Manowar, zwłaszcza na późniejszych albumach była bowiem nieznośnie napuszona i udawała więcej, niż mogła zaoferować. Eternal Champion grają zaś niezwykle naturalnie, brzmią akustycznie (kolejny to przykład, że nie trzeba uciekać się do komputerów), a ich muzyka nie jest tak patetyczna.
Ten krótki album, który nie trwa nawet czterdziestu minut, rozpoczyna najwolniejszy na płycie kawałek „I am the Hammer”, któremu najbliżej do doom metalu, a jego marszowy, powolny rytm i minorowe melodie kreują odpowiednią atmosferę. Ta zaś jest chyba najważniejszym składnikiem „The Armor of Ire”. Nawet w szybszych fragmentach albumu, takich jak „The Cold Sword” czy w utworze tytułowym ten specyficzny klimat nie znika. Dzięki temu zabiegowi blisko debiutowi Eternal Champion do debiutu Sumerlands. Do tych bardziej nastrojowych utworów należy chociażby „Invoker”, który łączy balladowe zwrotki z mocniejszym refrenem. Warto zwrócić również uwagę na ostatni (poza instrumentalną kodą) numer „Sing a Last Song of Valdese”. Takiego heavy metalu utrzymanego w poważnym nastroju nie gra się wiele, więc tym bardziej należy docenić ten niezwykle udany album. Do jego mocnych punktów zaliczam również wokale. Odpowiedzialny za nie Jason Tarpey śpiewa nosowo, nieco w stylu Marka Sheltona, jednak ma większe możliwości i w bardziej różnorodny sposób układa swoje partie. Fakt ten owocuje naprawdę niebanalnymi melodiami, których na większości heavymetalowych albumów próżno by szukać: uroczystymi, ale i elegijnymi, prosto ze świata dark fantasy. Tak się gra i śpiewa w świecie Conana Barbarzyńcy.
Eternal Champion mają do zaoferowania bardzo dużo: marszowe gitary, potężne bębny, mocne wokale i całe tony posępnego, wojowniczego nastroju. Ale to nie wszystko, bo da się usłyszeć na „The Armor of Ire” sporo oryginalności. Sam gatunek jest podobno wyeksploatowany do cna, ale co w takim razie zrobić z tą płytą? Zespół tak umiejętnie zaaranżował i skomponował te osiem utworów, że mimo wyraźnie słyszalnych wpływów album ten jest sam w sobie czymś nowym, podobnie jak już dwukrotnie wspomniany w tej recenzji debiut Sumerlands. Może więc hipsterzy zlecą się do niego jak muchy do lepu? Na zachętę powiem wam, brodaci przyjaciele, że Eternal Champion to zespół tak offowy, że ani razu nie zagrał na Offie.
Eternal Champion, The Armor of Ire, No Remorse Records 2016.
Sądząc po nazwie, bardziej hołduje prozie pana Moorcocka, ale to też klasyk epickiego fantasy, tak samo jak Robert Howard ;) A sama płyta to marzenie - jedno z najlepszych wydawnictw ubiegłego roku, zaraz obok Sumerlands (tematycznie podobnego) i Destroyera 666.
OdpowiedzUsuń