Kacper Rękawek - Człowiek z małą bombą. Terroryści u bram


Nie od dziś naukowcy uwielbiają dzielić włos na czworo. Niuansują, tłumaczą, stając się adwokatami diabła. Widzą świat w jednej wielkiej szarości, a umyka im czerń i biel. Stają się przeciwieństwem tych, którzy z kolei przesadzają w drugą stronę. Nie wszystko bowiem jest czarno-białe, a z drugiej strony nie wszystko da się przedstawić jako kolaż szarych barw. Istnieją przecież sytuacje, które aż się proszą o konkretne zaklasyfikowanie. Na przykład terroryzm. Nie jestem przekonany, że sposób, w który pisze o nim Kacper Rękawek, jest tym właściwym. Bo pominięcie aspektu uchodźców oraz imigrantów podczas charakteryzowania tego zjawiska wydaje się dość poważnym pominięciem. Rozumiem, że łączenie obu tych kwestii jest politycznie niepoprawne, ale wystarczy trochę matematyki, aby przekonać się, że nie jest tak, jak chciałyby humanitarne pięknoduchy. Dość tego jednak, bo „Człowiek z małą bombą” nie jest złą publikacją. Jej główny grzech polega na dwóch aspektach: na pominięciu tego, o czym napisałem powyżej, i na skrótowym ujęciu tematu. Rozumiem jednak, że miała być to pozycja popularno-naukowa. I jako taka, sprawdza się dobrze, bo napisana jest z werwą i znajomością realiów.

O terroryzmie można pisać opasłe tomy. Rękawek zaś zaledwie na dwustu stronach sygnalizuje problem, uciekając się do anegdot spod różnych szerokości geograficznych. Główną tezą „Człowieka z małą bombą” jest bowiem zdanie, że zjawisko terroryzmu istnieje na świecie od dawna, natomiast walka z nim jest walką z wiatrakami. Stwierdzenie to jest dość interesujące i pewnie zgodne z naukowym oglądem rzeczy, lecz co ma z niego wynikać? Że teraz pozostało nam robić sobie tatuaże z pszczółką jak w Manchesterze czy nosić w plecaku kolorowe kredki, którymi będzie się bohatersko smarowało po trotuarach w obliczu kolejnych zamachów? Złośliwie piszę, ale wcale nie mam ochoty dowalać autorowi, który z pewnością zna się na rzeczy. Jednak znajomość rzeczy może w wielu przypadkach przysłonić to, co ważniejsze. Bo jeśli stwierdzimy jak europejskie, zbankrutowane elity, że musimy nauczyć się żyć z terrorem, nie dokonamy kapitulacji? Jeśli zaś uznamy obronę własnej tożsamości narodowej i religijnej za faszyzm, to już dawno przestaliśmy zasługiwać na cywilizację łacińską i lepiej, aby barbarzyńcy czym prędzej dokonali sprawy. Rękawek zdaje się mówić właśnie w taki sposób, a to powinno spowodować słuszny opór.

Autor, pisząc o terroryzmie, nie skupia się jedynie na islamskim obliczu tego zjawiska, ale wspomina o baskijskiej ETA, irlandzkiej IRA oraz lewicowej RAF. Wspomina również o powiązaniach między dwiema pierwszymi organizacjami, co nie jest ogólnie znanym faktem. Ale przede wszystkim przedstawia terrorystę jako zwyczajnego człowieka, dla którego barbarzyńskie akty nie są codziennością, ale dodatkiem do zwykłego, najczęściej stereotypowego modelu życia. Terroryści przecież, jak pisze Rękawek, mają i kochają swoje dzieci, spotykają się na pogawędkach, chodzą do barów, a tylko niekiedy wyruszają, aby zabijać. Powodem, dla którego tak się dzieje, jest przede wszystkim ryzyko oraz długotrwałość przygotowań do kolejnych ataków. Terroryści są również inwigilowani, a statystyki twierdzą jednoznacznie: większość ataków daje się udaremnić, a ich wykonawcy wpadają z powodu własnej niefrasobliwości. Nie są bowiem terroryści niezniszczalnymi mścicielami, ale to często osoby nie do końca rozgarnięte, a niekiedy po prostu głupie. Tutaj autor daje nadzieję tym, którzy chcieliby w swoim fatalizmie widzieć w nich wcielone zło. Co więcej, każdy udany akt terroru jest efektem wprowadzonej innowacji. Potem podobne modele ataków stają się łatwiejsze do wyśledzenia.

Obala również autor tabu związane z płaceniem okupu. Podczas lektury „Człowieka z małą bombą” okazuje się więc, że mimo szlachetnego gadania o niezłomności i niepłaceniu łajdakom, opłaty uiszczają wszyscy. Bo gdy chodzi o własnych obywateli, państwa zachowują się niczym zdesperowane matki broniące swoich dzieci. Trochę to pocieszające dla tych, którzy kiedyś zostaną porwani, natomiast w ogólnym rozrachunku smutne. Rękawek demitologizuje również obraz ochotników, którzy udają się do Państwa Islamskiego. Jego zdaniem większość z nich to średnio przygotowani i wyekwipowani młodzieńcy, którym marzy się udział w muzułmańskiej świętej wojnie. Autor wydaje się ironicznie patrzeć na to całe zjawisko i w dużej mierze je bagatelizuje. Nie wiem, czy jest to dobry wniosek, w końcu w Armii Czerwonej większość wojska składała się z marznących obszarpańców, lecz to oni właśnie doszli do Berlina, a dobrze odżywieni Niemcy uciekali tysiące kilometrów do własnych heimatów. Ośmieszanie problemu nie jest więc receptą na jego złagodzenie. Nazwanie tygrysa chomikiem nie powoduje, iż rzeczony kot stanie się łagodniejszy.

„Człowiek z małą bombą”, jakkolwiek interesujący i napisany dobrym piórem, pozostaje w cieniu swoich grzechów. Intelektualizm autora i jego ironia wcale sprawy nie ułatwiają. Bo co komu po stwierdzeniu, że również chrześcijanie podkładali sobie nawzajem bomby w Irlandii Północnej, skoro to nie oni dzisiaj wysadzają się na koncertach popowych gwiazdek trzeciego sortu i to nie oni rozjeżdżają ludzi ciężarówkami? Ludzie w Europie boją się terrorystów muzułmańskich, a dodatkowo mają usta zakneblowane polityczną poprawnością. Kacper Rękawek proponuje im za to pogadankę o tym, że nie tylko islamiści zabijają i że to w zasadzie są równe chłopaki, tylko czasami trochę wybuchowe.

Kacper Rękawek, Człowiek z małą bombą, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 211.

0 komentarze:

Prześlij komentarz