Przyznam, że to było moje pierwsze spotkanie z prozą Wacława Holewińskiego. Nie sposób bowiem przeczytać wszystkiego, a że nadarzyła się okazja, aby sięgnąć po „Szwy”, zrobiłem to. Tym chętniej, że tematyka rozliczeń z komunizmem oraz historia najnowsza są mi bliskie. Lubię również bohaterów – samotnych wilków, którzy wymierzają sprawiedliwość, albo przynajmniej dążą do prawdy, obrywając przy okazji po głowie. To właśnie ci ludzie, wiedzeni „Przesłaniem Pana Cogito”, starają się odkryć tajemnice przeszłości i przy okazji dopaść paru łajdaków. Taki jest Maks, alter ego Wacława Holewińskiego, będący w podobnym wieku jak autor, mający również podobne doświadczenia życiowe. Maks jest pisarzem, byłym działaczem opozycji demokratycznej, rozwodnikiem uwikłanym w romans z młodszą o osiemnaście lat kobietą. Jest waleczny i sentymentalny, nieustępliwy i prawy, niczym Don Kichote III RP. Te wszystkie elementy kojarzą się nieco z beletrystyką Gadowskiego, Wildsteina czy Ziemkiewicza. A że wszyscy trzej są lepszymi publicystami niż prozaikami, tutaj już można się domyśleć, jaka będzie puenta. I może Holewiński ma na swoim koncie lepsze pozycje (obiecuję, że sprawdzę), natomiast „Szwy” to średnia krajowa, ot czytadło, przez złośliwych pewnie nazwane mianem prawicowego.
Przede wszystkim tytułowe szwy widzę, co z pewnością jest niezamierzone, w grubych niciach, którymi uszyte są postacie. On, Maks, jest ponury, zbolały i samotny, nawet w związku. Ona, Joanna, jest czterdziestolatką żyjącą teraźniejszością, z ojcem ubekiem w tle. Konflikt, jaki się więc tworzy, jest charakterystyczny dla powieści tendencyjnej. Z góry wiemy, kto w nim jakie pozycje zajmuje. Szkoda, bo można byłoby przynajmniej złagodzić go sarkazmem czy ironią. A w takim przypadku atmosfera przypomina kino moralnego niepokoju, w szczególności Kieślowskiego, którego – przyznaję się – nie cenię i nie jestem w stanie oglądać bez zgrzytania zębów. Celem Maksa jest odnalezienie zabójców Tomasza Miteńki, młodego studenta zamordowanego w latach 80. przez milicjantów. Cała historia jest nawiązaniem do prawdziwej tragedii, która miała miejsce w Olsztynie. Zabity faktycznie nazywał się Marcin Antonowicz i zginął w 1985 roku po mszy, która odbywała się w pierwszą rocznicę morderstwa księdza Popiełuszki. Problem, jaki powieść opisuje, jest więc ważny, tym bardziej że i powieściowi, i realni sprawcy nigdy nie zostali osądzeni. Jednak sposób, w jaki Holewiński tworzy postacie, powoduje, że cała jego opowieść staje się zbyt parciana.
Parciane są też relacje między kochankami. Poświęcam im nieco miejsca, bo bez tego nie obył się również autor „Szwów”. Powieść ta jest bowiem przykładem utworu, w którym sceny miłosne nie mają żadnego sensu, a gdy się pojawiają, stanowią osobliwy konglomerat między sentymentalizmem a biologizmem. Gdy tylko dochodzi do intymnych rozmów bohaterów, dialogi robią się drewniane. A przecież w reszcie tekstu wcale tak nie jest: pozostałe wymiany zdań są realistyczne i całkiem sensowne. W przypadku miłosnych zbliżeń postacie durnieją, a zwłaszcza Maks. Jest niczym solidarnościowy profesor Higgins z „Pigmaliona”, który chce nauczyć swoją konkubinę wrażliwości na patologie III RP. I szkoda, że powieść Holewińskiego skręca w tę romansową stronę; bez niej z pewnością wiele by zyskała.
Samo prowadzenie akcji jest w „Szwach” poprawne, ale również nie porywa. Szczególnie z powodu przewidywalności kolejnych kroków, które będzie podejmować główny bohater. Wiemy, że zależy mu na odkryciu zabójców Miteńki, a zbyt szybko dowiadujemy się, gdzie będzie ich szukał. Nie pojawia się więc w powieści niezbędne napięcie, dzięki któremu śledziłoby się akcję z większym zainteresowaniem. Maks często również bardziej snuje się niż działa, czym przypomina klasycznego polskiego inteligenta, także gęsto zaludniającego świat przedstawiony filmów moralnego niepokoju. Jak na ostrego gościa, na którego pozuje, jest jednak zbyt miękki. Przypomina Toma Hanksa w „Kodzie da Vinci”, skądinąd sympatycznego aktora, który jednak do roli detektywa zdecydowanie nie pasował. Taki jest też Maks – w gruncie rzeczy poczciwy sześćdziesięcioletni pisarz, który chciałby być większym kozakiem niż jest.
W końcu dochodzimy do części publicystycznej „Szwów”, bowiem ich bohater prowadzi zapiski zatytułowane „Dziennik z rozdartego podbrzusza” (okropna nazwa, nawiasem mówiąc). W zapiskach tych dostaje się (i słusznie!) Tuskowi, Platformie Obywatelskiej i całemu zjawisku, którym jest III RP. Jednak są one jedynie bieżącym komentarzem do wydarzeń politycznych, który za kilkanaście lat przestanie być czytelny. Cierpi na tym z pewnością literacka warstwa powieści, a szkoda, bo sam pomysł na nią uważam za trafiony. Zdecydowanie bardziej przekonują mnie utrzymane w podobnym tonie rozważania Piotra Wrońskiego, człowieka, który w latach 80. stał po drugiej stronie barykady, ale dzięki temu ma dzisiaj dość oryginalne przemyślenia. Szkoda więc, że „Szwy” są przeciętną powieścią z tezą, w dodatku obarczoną grzechem romansowego sentymentalizmu. Tematyka zbrodni komunistycznych, jak mało która, wymaga literackiego świadectwa, a nie zrobią tego ani Sylwia Chutnik, ani Cezary Michalski. Trzeba więc liczyć na to, że pisarze „prawicowi” nauczą się pisać bardziej uniwersalne historie.
Wacław Holewiński, Szwy, wyd. Zysk i ska, Poznań 2013, ss. 355.
0 komentarze:
Prześlij komentarz