John Thavis - Dziennik watykański. Kościelne ukryte prawdy


Zdaniem mniej rozgarniętych miłośników spisków całym światem rządzi Kościół katolicki z siedzibą w Watykanie. Jest wszechpotężny, wszechobecny i wszechwładny. Doskonale te przymioty widać w Państwie Islamskim czy w Rosji. Dobrą kondycję ma Kościół również na zachodzie Europy. Tam również zarzuca macki tradycjonalizmu i tłamsi swobodę artystyczną ichnich Behemothów czy Katarzyn Kozyr. Dość tej ironii, bo wiadomo, że pozycja Watykanu wcale nie jest tak mocna, jak straszą niedouczeni fani muzyki metalowej, nie jest również jednorodna ideologicznie, o czym najczęściej zapominamy. Oficjalne dokumenty kościelne mówią swoje, a hierarchowie wypowiadają się własnym, autonomicznym głosem. Dzisiaj w Niemczech trudno byłoby znaleźć biskupa potępiającego antykoncepcję i marzącego o penalizacji sodomii. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Powód jest prosty, kolejna książka prowokująca do rewizji poglądów wśród mądralińskich, którzy chcieliby wierzyć, że Pius XII Żydów jadł na śniadanie, a Watykan to współczesny Rząd Światowy.

John Thavis, autor „Dziennika watykańskiego” przez ponad 30 lat pracował w Watykanie jako akredytowany dziennikarz, mając okazję do relacjonowania z pierwszej ręki zagranicznych wizyt Jana Pawła II oraz Benedykta XVI. Jako stary wyga żurnalistyki, niejednokrotnie opisuje mechanizmy rządzące współpracą Kurii Rzymskiej i mediów, które nieraz są po prostu kuriozalne. Przywołać tutaj można chociażby trudności z relacjonowaniem wydarzeń związanych z głową Kościoła. A to autobus wiozący dziennikarzy stoi w korku, a to zbyt sztywna dyscyplina w zespole prasowym uniemożliwia odpowiednie działanie. Okazuje się nieraz, że lepiej i więcej widać z monitorów w centrum medialnym niż z placu, na którym akurat papież odprawia mszę lub wygłasza nauki. Najlepszym sposobem na bezpośredni kontakt z biskupem Rzymu jest w rezultacie samolot, w którym ten spotyka się z dziennikarzami na konferencjach prasowych. Przy czym Thavis chwaląc Jana Pawła II, czyni przytyk Benedyktowi, tego ostatniego uznając za mało komunikatywnego oraz wypowiadającego nieraz niezbyt medialne bon moty.

Bo to właśnie Benedykt XVI jest główną postacią „Dziennika watykańskiego”. Thavis często krytykuje Ratzingera właśnie za tę małą komunikatywność, za wycofanie i nieśmiałość. Widzi autor, że papież próbuje wskakiwać w buty swojego poprzednika, ale rezultatem jest tylko niemiecka powściągliwość. Poznajemy pontyfikat nowego przywódcy Kościoła katolickiego począwszy od konklawe, które Thavis relacjonuje z nerwem, w oczekiwaniu na biały dym, który tak naprawdę jest… szary. Później dziennikarz towarzyszy papieżowi w rozlicznych pielgrzymkach i snuje swoje opowieści. A te niekoniecznie związane są tylko z osobą biskupa Rzymu. W kilkunastu rozdziałach pojawiają się przeróżne kontrowersyjne problemy, ale sposób ich ukazania jest daleki od tabloidowej sensacyjności. Takich niepopartych faktami sensacji jest na rynku sporo, a Thavis jest zbyt doświadczonym fachowcem, aby bawić się z nami w sekrety Watykanu rodem z brukowej prasy.

Tych problemów, o których wspomina autor, jest tutaj kilka. Między innymi rozprawia się on z mitem Piusa XII jako papieża żydożercy, uznając ten stereotyp za krzywdzący i mało sprawiedliwy. Przytacza sytuacje, w których Żydzi po wojnie dziękowali papieżowi za okazane wsparcie, uświadamia skalę tej pomocy. Nie stawia jednak diagnozy jednoznacznej, jest na to zbyt inteligentny i zbyt uczciwy. Pisze, , że prawdopodobnie można było jeszcze bardziej zaangażować się w sprawę, że można było uratować większą liczbę istnień ludzkich. Inną kwestią jest sprawa Bractwa Piusa X, tradycjonalistycznego zgromadzenia kapłańskiego, które kontestując ustalenia Soboru Watykańskiego II, pozostawało w otwartym konflikcie z Janem Pawłem II. Thavis opisuje próby zażegnania konfliktu, która wyszła właśnie od Benedykta XVI. Mowa w końcu w „Dzienniku watykańskim” o skandalicznej sprawie Legionu Chrystusa, założonego przez księdza Marciala Maciela w Meksyku na początku lat 40. XX wieku. Ten zboczeniec, narkoman i niewierzący cynik prowadził swoje bractwo, wykorzystując je jako źródło niekończących się przyjemności homoseksualnych. I tu pojawia się akcent polski. Thavis pisze o niesławnej roli abpa Stanisława Dziwisza w tuszowaniu sprawy tak, aby jej echa nie dochodziły do Jana Pawła II, który nie uczynił niczego, aby ten skandal rozwiązać.

Jak widać, John Thavis nie unika trudnych tematów, natomiast pisze o Watykanie jak najbardziej obiektywnie, co nie znaczy, że unika anegdoty czy humoru. Jego pozycja napisana jest bez zadęcia, bez kościółkowego słodzenia, ale z szacunkiem dla opisywanych osób, nawet jeżeli autor poddaje je krytyce. Obraz, jaki ostatecznie ukazuje się przed oczami czytelnika, może być nieco zaskakujący. Nie dlatego, że autor ujawnia tajne źródło spisków wszelakich, ale z przyczyny zgoła odwrotnej. Okazuje się bowiem, że administracja watykańska to ciało nieraz niewładne, zbiurokratyzowane, rządzące się bardziej prawami nieformalnych kontaktów i koterii niż jasnymi prawami ustalanymi na szczeblu centralnym. Swoją drogą szkoda trochę, że autor „Dziennika watykańskiego” nie poczekał na Franciszka. Ciekawe, co napisałby o jego bon motach czy próbach (dość niemrawych i pod publiczkę jednak) reformowania rzymskich urzędów.

John Thavis, Dziennik watykański. Władza, ludzie, polityka, tłum. U. Gardner, wyd. Znak, Kraków 2015, ss. 396.

0 komentarze:

Prześlij komentarz