Narodziny religii to zjawisko fascynujące. Zwłaszcza, gdy możemy je obserwować niemalże naocznie. Jak na dłoni widać wówczas, jak rzeczywistość przenika się z mitem. Widać, jak to, co było realnym światem, odkształca się i przybiera zupełnie nowe formy. A gdzieś w tym zawsze jest charyzmatyczny lider; bez niego trudno wyobrazić sobie to zjawisko. Lider fascynuje, otumania, tworzy własną legendę. Zagadką jest, na ile w to wszystko wierzy. Jednak, gdyby podstawa nowej religii miała być tylko na zimno stworzoną maszynką do zarabiania pieniędzy, chyba by nie wyszło, prawda? Lider musi więc być jednostką wybitną, naznaczoną szaleństwem, jakąś kosmiczną iskrą, która pozwoli mu opętać swoich wyznawców tak, aby ci poszli za nim bez szemrania. Taki był w opowieści Lawrence’a Wrighta L. Ron Hubbard, twórca poślednich powieści science fiction oraz ojciec scjentologii, jednego z bardziej niepokojących i tajemniczych kultów współczesności.
Urodził się w roku 1911, a jego młodość i początki dorosłości przypadły na gigantyczne zmiany, które przetoczyły się przez cały cywilizowany świat. I i II wojna światowa, następnie boom gospodarczy w USA i Europie Zachodniej, oraz wiążące się z powyższymi faktami kryzysy tożsamości, wiary, człowieka zaowocowały tworzeniem się wielu kultów i sekt. Tradycyjne chrześcijaństwo zdawało się nie odpowiadać na najważniejsze pytania współczesnych, do tego obserwowano najszybszy, jak do tej pory, rozwój gospodarczy i techniczny. Na wiele z egzystencjalnych pytań, które stawiał sobie człowiek połowy XX wieku, odpowiedzi niosła literatura science fiction. Z niej wyrósł Hubbard. Początkowo pisał rozmaite pulp fictions, aby z nich niejako wyprowadzić dianetykę, naukę stojącą gdzieś na pograniczu psychologii i neurologii. Zdaniem uczonych, szarlatańską i pełną bzdur. Koncepcja dianetyki stała się podwaliną scjentologii, religii, która jak żadna inna, podbiła przede wszystkim sferę filmową, słynne Hollywood. Jeśli mówimy o wyznawcach tego kultu, na myśl przychodzą dwa nazwiska: John Travolta i Tom Cruise. Są również inni. O nich też opowiada „Droga do wyzwolenia”, będąca jednym z lepszych reportaży dotyczących nowych zjawisk religijnych oraz religii w ogólności.
Autor rysuje szeroką panoramę, w której oglądamy symultanicznie kilka wątków. Pierwszym z nich jest życie L. Rona Hubbarda, którego poznajemy jako człowieka niezwykle błyskotliwego, inteligentnego, ale równie szalonego oraz okrutnego. Spaprane życie rodzinne, obarczone kilkoma tragediami, mitomania posunięta aż do absurdu, ale tytaniczna pracowitość (jak pisze Wright Hubbard jest autorem ponad tysiąca tekstów!) Hubbarda muszą budzić zadziwienie. Innym wątkiem są losy Paula Haggisa, który jako człowiek bardzo młody wkracza na scjentologiczną ścieżkę, a równolegle pnie się po szczeblach hollywoodzkiej kariery: od pisania scenariuszy do kreskówek aż po reżyserię „Miasta gniewu” czy „W dolinie Elah”. Haggis z kolei opuszcza scjentologię, impulsem do czego staje się homofobiczna według twórcy polityka tego religijnego stowarzyszenia. Jest też opisana historia obecnego przywódcy kultu Davida Miscavige’a, który rysuje się w reportażu dość mało sympatycznie: jako nadużywający siły i władzy psychopata. Są i wspomniani wyżej gwiazdorzy kina, jest wielu innych obecnych bądź byłych członków Kościoła. Panorama tych losów jest niejednorodna i niejednoznaczna.
Bo czymże w istocie jest scjentologia? Według założyciela, to nie tyle religia, co wiedza pozwalająca człowiekowi na samorozwój i samokontrolę. Dzięki sesjom tak zwanego audytowania poddający się im adept jest rzekomo w stanie wejść na wyższy poziom duchowy. Powstały do tego sprzęt elektroniczny, tak zwany e-metr, jest swoistym wykrywaczem kłamstw. Jak widzimy, mamy religię na miarę stechnicyzowanego wieku XX i XXI. Dodajmy jeszcze skomplikowaną kosmologię, w której wątki rodem z fantastyczno-naukowych space oper krzyżują się z jakimś kosmologicznym mesjanizmem. Szaleństwo! Do tego drogie. Nie jest scjentologia religią dla plebsu, tu się uiszcza konkretne kwoty. To nie dwie dychy dane proboszczowi na kolędzie. Wyzuci z duchowości i inteligencji hollywoodzcy celebryci są w stanie płacić setki tysięcy dolarów tylko po to, aby wchodzić na kolejne szczeble wtajemniczenia. Bo to ostatnie niezwykle podnieca. Niczym w tajnych stowarzyszeniach chodzi o to, że prawdę zna tylko wąskie grono wyznawców. Świat zewnętrzny to bezrozumna masa idąca na zatracenie. Taki przekaz karmi pychę i odpowiada na potrzebę bycia kimś odrębnym od reszty społeczeństwa.
Paradoksalnie, im ktoś bardziej wtajemniczony, tym mocniej ubezwłasnowolniony. Istnieje w Kościele Scjentologicznym, według Wrighta, specjalna kapłańska kasta nazwana Sea Org. Utrzymuje się za głodowe stawki, mieszkając w izolacji od świata. W dużej mierze w jej skład wchodzą osoby, które ze scjentologią związały się już od dziecka, za sprawą własnych rodziców. I teraz trudno im odejść. Pokazuje Wright, że nie ma takiej bzdury, w którą nie uwierzyliby ludzie. Skoro mieszkańcy Korei Północnej wierzą, że władzę w ich państwie sprawuje „Wieczny Prezydent”, czyli od ponad 20 lat zmarły Kim Ir Sen, są również w stanie brać za dobrą monetę bajki science fiction, które stały się dogmatyczną podstawą scjentologii. Ci, którzy odeszli, mogą zaświadczyć, że dalej jest tylko pustka. Nie zyskuje się żadnych tajemniczych mocy, jak obiecują wyżsi stażem przyjaciele z Kościoła, trzeba płacić coraz więcej pieniędzy, aby sumy na kontach rosły, a wierchuszce żyło się dostatniej. Tak jak zwykle, po obietnicach magii (nota bene, autor zwraca uwagę na okultystyczne źródła scjentologii) i fajerwerków nie pozostaje nic, a prawda jest brutalnie banalna: kasa, misiu, kasa. A głupki płacą.
Lawrence Wright, Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary, tłum. A. Wilga, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 574.
Właśnie zamówiłam tę książkę.. Spodziewam się interesującej lektury. Zdumiewające jest, jak sekta wpływa na człowieka.
OdpowiedzUsuńTo życzę ciekawej lektury i jakiegoś komentarza po niej. :)
OdpowiedzUsuń