Hyonseo Lee - Dziewczyna o siedmiu imionach. Siedem wcieleń uciekinierki


Ucieczki z Korei Północnej stają się coraz częściej opisywanym tematem. A dzieje się tak, ponieważ coraz większa liczba tych, którym udało się zbiec, przede wszystkim do Korei Południowej, zaczyna spisywać swoje wspomnienia bądź udziela się w filmach dokumentalnych. Do głosu dochodzili już ci, którzy byli urzędnikami systemu i później wypadli z łask przywódców. Mówili również byli strażnicy i więźniowie obozów koncentracyjnych. W końcu zwykli ludzie. Do tych ostatnich należy Hyeonseo Lee, której historia jest o tyle nietypowa, że opowiadająca ją żyła w Korei we względnym dostatku, nawet w czasach wielkiego głodu, który zdziesiątkował populację jej kraju, zmniejszając ją o dwa miliony mieszkańców. Lee zamieszkiwała miasto położone nad chińską granicą (Hyesan), co powodowało lepszą dostępność towarów i większą możliwość ewentualnej ucieczki. Dostępność granicy wpływała na fakt, że autorka i jej rodzina nie znajdowały się w takiej izolacji, w jakiej zmuszeni byli przebywać mieszkańcy miast położonych w głębi kraju. Drugą przyczyną była sytuacja zawodowa rodziców Lee – oboje pracowali dla reżimu.

Wspomnienia, jakie zachowała autorka z Korei Północnej, nie porażają grozą, którą spotkać można w opowieściach byłych więźniów. Życie, jakie toczyła Hyeonseo Lee, w tym totalitarnym państwie, chociaż dalekie było od bogactwa i zbytku, jednak mimo swojej skromności nie stawało się dla autorki torturą. Chodząc w latach 90. do szkoły, wówczas gdy nasilenie głodu było największe, Lee opisywała tylko, że z jej klasy ubyło uczniów. Nie była zmuszona jeść szczurów, sproszkowanej kory czy głodować jak inni jej ziomkowie. Miała więc szczęście. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że bliskość granicy z Chinami powodował przepływ nie tylko towarów materialnych, ale i muzyki. Lee opisuje, jak z przyjaciółkami, bojąc się donosów, słuchała zakazanych wykonawców południowokoreańskich. Pokazuje to, że izolacja obywateli w reżimie pjongjańskim nie jest jednak całkowita i że mają oni możliwość – ograniczoną, co prawda – zdobywania informacji spoza kraju. Dzieje się tak najczęściej na granicy, przez którą szmuglowane są sprzęty elektroniczne czy płyty DVD z filmami nakręconymi przez południowego sąsiada.

Nieco inna jest więc motywacja ucieczki, która przyświecała Lee. Nie chodzi w niej o wyzwolenie się z bezlitosnego ucisku tyranii, ale o powody bardziej ekonomiczne. Jako osoba bardziej zorientowana w panujących przygranicznych realiach życia, miała autorka więcej szans na przedostanie się do Chin i tamtejszą aklimatyzację. Przekroczyła rzekę w wieku lat szesnastu i wykorzystując znajomości, skutecznie ukryła się, a potem ruszyła w głąb Państwa Środka, gdzie przybrawszy nową tożsamość, znalazła pracę. Nie znaczy to, że Koreańczycy są w Chinach całkiem bezpieczni. Wręcz przeciwnie, grożą im północnokoreańscy agenci oraz chińskie służby, które chętnie odsyłają złapanych do miejsca, z którego uciekli. Z tego powodu życie w tym państwie wiąże się dla Koreańczyka z Północy z nieustannym strachem i ukrywaniem się. Autorce, mimo grożącego niebezpieczeństwa, udało się przetrwać w Chinach, uciekając ponadto przed niechcianym małżeństwem, a potem zbiec do Korei Południowej. Co więcej, Hyeonseo Lee wraca na Północ po najbliższą rodzinę, której – po wielu perturbacjach nie tylko w Chinach, ale i w Laosie – udaje się również dotrzeć do Korei Południowej.

W związku z tak cudownymi nieraz splotami okoliczności pojawia się naturalne pytanie o wiarygodność relacji Lee. Skądinąd wiadomo, że ludzie ocaleli z wojen czy traum powodowanych przez państwa totalitarne mają w podorędziu jeszcze bardziej niesamowite historie. Natomiast gładkość opowieści autorki, wzmocniona dodatkowo poetyką literatury kobiecej, każe przyjrzeć się tym wspomnieniom z dozą krytycyzmu. Jest to jednak tylko intuicja recenzenta, który nie przepada za łzawymi opowieściami konstruowanymi na wzór historii o heroicznych kobietach, wprost dla czytelniczek kolorowych magazynów. Może to więc tylko kwestia języka tej opowieści, który nieraz grzęźnie na romansowych mieliznach. Może to kwestia jej sfabularyzowania? Przecież niemożliwe, aby autorka zapamiętała wszystkie dialogi z przeciągu kilkunastu lat, które zdarzało jej się prowadzić.

Z lektury „Dziewczyny o siedmiu imionach” wysuwa się kilka wniosków. Pierwszym jest kwestia szczęścia, osobistego powodzenia, które niezależne jest od czynników obiektywnych, a przecież w wielu przypadkach stanowi dominujący czynnik powodzenia. A to szczęście niewątpliwie autorce przyświecało, nawet gdy sięgała po najbardziej ryzykowne rozwiązania. Drugą kwestią jest problem odpowiedniego uposażenia. Nie sposób sobie wyobrazić, aby ucieczki tej mógł dokonać ktoś, kto przymierał głodem. Imigrant nigdy nie będzie należał do najbardziej pokrzywdzonych ekonomicznie warstw społeczeństwa kraju, z którego ucieka. W końcu warto pamiętać, że historii tego typu, które kryją w sobie szczęśliwe zakończenie, jest niewiele. Ci, którym udaje uciec się do Korei Południowej, nierzadko nie odnajdują się w tym obcym dla siebie świecie i zaczynają marzyć o podróży w kierunku odwrotnym.

Hyeonseo Lee, David John, Dziewczyna o siedmiu imionach, tłum. J. Szajkowska, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, ss. 513.

0 komentarze:

Prześlij komentarz