Bat for Lashes powinna być znana miłośnikom ambitnej alternatywy. Ta brytyjska, o pakistańskim pochodzeniu, wokalistka, wydała właśnie czwarty album zatytułowany „The Bride”. O ile dwa pierwsze albumy. wydany dziesięć lat temu „Fur and Gold” i późniejszy o trzy lata „Two Suns”, były intrygującymi dziełkami, to od poprzedniego wydawnictwa – „The Haunted Man” – Bat for Lashes popadła w kryzys. Jego objawem jest też najnowsza płyta wokalistki, zatytułowana „The Bride”. Po raz pierwszy artystka próbowała zmierzyć się na niej z albumem koncepcyjnym, zawierającym jedną spójną opowieść. I cóż, taka się tutaj pojawia, a dotyczy tytułowej panny młodej, która jadąc na ślub, traci narzeczonego w wypadku samochodowym. Trudno wybrnąć z tak przesadzonej koncepcji, samemu nie popadając w przesadę. Wydumana historia, mająca wyciskać łzy z oczu słuchaczy, zderza się tutaj z równie wydumaną i nieciekawą muzyką. A grzechem głównym „The Bride” okazuje się nuda.
Ta ostatnia jest skutkiem dość odważnego odejścia od rytmu. W większości utworów ten pojawia się dość nieśmiało, albo nie jest podkreślony wcale. W rezultacie otrzymujemy różnorodne plamy dźwiękowe, podkreślane przez charakterystyczne i znane już z poprzednich albumów dźwięki harfy. Taka koncepcja, znana już z wydawnictw sygnowanych w latach 80. logiem wytwórni 4AD, nie wystarczy, aby nagrać intrygujący album. Bo faktycznie, da się wychwycić na „The Bride” wątki i rozwiązania słyszane już wcześniej, chociażby w projektach takich jak His Name is Alive czy This Mortal Coil (na przykład w „Land’s End”). Same inspiracje nie gwarantują jednak dodatniej wartości płyty. Co charakterystyczne dla Bat for Lashes, nadal słychać w jej muzyce surrealistyczną atmosferę amerykańskiej prowincji, żywcem wyjętą z twórczości Davida Lyncha. Najlepszym przykładem takiego utworu jest „Sunday Love”, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch albumach artystki. Słychać w nim i żwawszy rytm, i w końcu jakąś interesującą melodię. A to przecież już piąta piosenka na płycie!
Przyznać trzeba jednak, że sama oprawa instrumentalna jest dość ambitna. Na płycie pojawiają się różne instrumenty. Oprócz obowiązkowej harfy, często słychać gitarę basową, która podkreśla przestrzeń utworów. Często pojawia się fortepian, który nadaje neoklasycznej atmosfery, a niejednokrotnie usłyszeć można rozmyte plamy syntezatorów, tak że brzmienia akustyczne łączą się z elektronicznymi, co jest dziś znakiem rozpoznawczym tego typu muzyki alternatywnej. Przyznać również trzeba, że Bat for Lashes i tak robi ciekawszą muzykę niż hołubiona przez media Lana Del Rey. I niektóre dźwięki na „The Bride” mogą kojarzyć się z wymienioną wyżej wokalistką. Choć, aby być sprawiedliwym, dodać trzeba, że to raczej Del Rey inspiruje się Bat For Lashes. Dodatkowo da się na „The Bride” usłyszeć dość niepokojące dźwięki zbliżające muzykę artystki do ambientu, chociażby w „Widow’s Peak”. Tylko, że nadal nie można odeprzeć wrażenia nudy i pewnej pretensjonalności, której powodem są teksty: poetyckie, ale w złym tego słowa znaczeniu.
Od smutku i melancholii blisko więc do znudzenia. Za sprawą małego zróżnicowania utworów i mało ciekawych melodii „The Bride” w miarę słuchania coraz mniej zajmuje, a coraz więcej nuży. Nie pomijam faktu, że z pewnością taka była koncepcja tego albumu: miał być on smutny, melancholijny i rozpaczliwy. Ucierpiała na nim nie tylko tytułowa panna młoda, ale przede wszystkim muzyka, w której próżno szukać intrygujących rozwiązań z „Fur and Gold” czy „Two Suns”. Panną młodą nie ma się co przejmować, w końcu to tylko figura literacka, szkoda zaś dźwięków, które tchną banałem i do których nie chce się wracać.
Bat for Lashes, The Bride, Parlophone Records, 2016.
0 komentarze:
Prześlij komentarz