Jeśli pamiętacie lata 80., to może obiła wam się o uszy nazwa zespołu Kat. Nazwa ta wymieniana była jako jeden z mocniejszych straszaków na niegrzeczne dzieci, a jego wokalista Roman Kostrzewski został naczelnym satanistą Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tylko inaczej jak dziś Adam Darski – naczelny satanista III RP, Kostrzewski nie ubierał się w ciuchy dla dziewcząt, nie nosił fikuśnej brody i nie fotografował się na zakupach tekstylnych. Kostrzewski był długowłosy, spocony i nawiedzony. Mówił od rzeczy, ale jak się wydarł, to od razu budził respekt. I nie zamierzam w tym miejscu odnosić się do zjawiska satanizmu, które uważam za ideologię wyjątkowo prymitywną, gdyż opartą na zwulgaryzowanej filozofii Nietschego – człowieka, który żył i umarł zupełnie nie tak, jak głosiły jego nauki. Odszedł z tego łez padołu, na wpół obłąkany i nękany przez chorobę weneryczną. Bycie panem samego siebie, które postulował niemiecki myśliciel, wykpił już sam diabeł w „Mistrzu i Małgorzacie”, więc nie będę się znęcał nad uznającymi tak satanistami, dla których czort (bo mówimy przecież nie o religii, tylko systemie myślowym) jest symbolem życia wolnego i swawolnego, za które najlepiej nie ponieść żadnych konsekwencji. I gdy czytałem kilka lat temu wywiad-rzekę ze wspomnianym wyżej liderem zespołu Behemoth, doszedłem do wniosku, że jego słowa to rojenia pyszałka, który chciałby zostać blackmetalowym poetą doctus. Natomiast zupełnie inne wrażenie zrobił na mnie Roman Kostrzewski.
Chociaż widziałem już kilka wywiadów telewizyjnych, których udzielił wokalista Kata, dopiero ten długi wywiad przeprowadzony przez Mateusza Żyłę uzmysłowił mi złożoność jego osoby. Wcześniej miałem go za wesołka, który nie do końca wie, co mówi, natomiast teraz widzę, że Kostrzewski wydaje się człowiekiem pogubionym. I owszem, nie mówi o tym wprost, ale dlatego ma się rozum, aby czytać również pomiędzy wierszami. A między nimi kryje się sporo odpowiedzi. Satanizm Kostrzewskiego jawi się więc najpierw jako wejście w rolę silnego człowieka, który ma za sobą dzieciństwo spędzone w sierocińcu. Jest to maska, która zakrywała również trudne relacje z matką – alkoholiczką, której zdarzało się sypiać z wieloma mężczyznami i łączyć te zachowania z żarliwą religijnością. O dzieciństwie opowiada więc Kostrzewski bardzo chętnie, przywołując lata środkowego Peerelu, gdy dookoła wszystko było przaśne i bylejakie. Bohater wywiadu nie należał również do wybrańców losu, którzy mieszkając w Warszawie lub Trójmieście, mieli dostęp do przywożonych z zagranicy płyt. Jego droga do muzyki była więc odmienna od tej, o której opowiadali muzycy Dezertera czy Brygady Kryzys. Zresztą, metalowcy, w odróżnieniu od wczesnych punktowców, wywodzili się najczęściej ze środowisk robotniczych, w których takie cymesy jak zachodnie płyty nie były dostępne.
„Głos z ciemności” są więc chronologiczną podróżą przez PRL i III RP, poczynając od młodości, pierwszych prób muzycznych, ale i trudnych lat, gdy Kostrzewski, pracując w kopalni, został organizatorem strajku. To biografia typowo śląska, z kopalnianym epizodem, a potem fascynacją muzyką metalową. Nieprzypadkowo w tym rejonie Polski metalowców było najwięcej. Tych bowiem nie inspirował artystowski klimat stolicy, ani nie pociągały awangardowe poszukiwania chłopaków z Gdańska. Może właśnie dlatego teksty Kata i innych zespołów metalowych prawie nigdy nie odnosiły się bezpośrednio do systemu politycznego panującego w Polsce Ludowej. Na całej scenie alternatywnej to właśnie metal był najbezpieczniejszym wentylem dla władz: poruszał bowiem tematykę diabelską i fantastyczną, słowem – uciekał od rzeczywistości. O tym też wspomina Roman Kostrzewski, który doprawdy jest wspaniałym gawędziarzem. Co więcej, o żadnych diabłach nie mówi, te natomiast przyszły do jego tekstów wprost z twórczości Tadeusza Micińskiego, liryka polskiego modernizmu, który miał wyjątkowo fatalny gust poetycki. Już wiadomo, skąd w tekstach Kostrzewskiego umiłowanie dla kiczu i fascynacja obciachem estetycznym.
Jeśli więc ktoś niezaznajomiony z tematem spodziewa się po „Głosie z ciemności” sensacyjnych, a nawet kryminalnych wynurzeń rockandrollowego muzyka, muszę go w tym miejscu rozczarować. Nieporównywalnie większe rzeczy były udziałem Rolling Stonesów, Iggy’ego Popa czy Lou Reeda. Nasz satanista Roman jest przy nich wszystkich spokojnym, niewadzącym nikomu obywatelem III RP, który ma – co prawda – pokomplikowane życie osobiste, ale żadnych skandali na koncie. Czyta książki, chodzi po górach, gra muzykę, ale z pewnością nie jest osobowością medialną. Jego diabelskie deklaracje trzeba by zatem brać w nawias i dzielić przez dziesięć, dlatego chociażby, że Kostrzewski podczas rozmowy ani razu nie dyszy nienawiścią do nikogo, nawet do katolików. Większych satanistów znajdzie się wśród naszych celebrytów, którzy biorą śluby kościelne, ale łykają wódę litrami, a w weekendy wąchają kokę.
Roman Kostrzewski, Głos z ciemności, rozm. M. Żyła, wyd. Sine qua non, Kraków 2016, ss. 329.
0 komentarze:
Prześlij komentarz