Joanna Czeczott - Petersburg. Miasto snu. Pływanie po powierzchni


Pisząc o Petersburgu i nie nawiązując, nawet polemicznie do „Ustępu” III części „Dziadów”, robi się spory błąd. Tym bardziej, że zamiast Mickiewicza, autorka przywołuje – nie wiedzieć czemu – Krystiana Lupę i jego spektakl „Miasto snu”, który posłużył za tytuł całości reportażu. Książka Joanny Czeczott chce jednak być czymś więcej, niż jest. A jest zbiorem różnych tekstów reporterskich na temat dawnej stolicy Rosji, pisanych na przestrzeni lat, wśród których są te lepsze i te gorsze. „Miasto snu” pretenduje jednak do szkicu antropologicznego, czemu służy przywoływana przez autorkę z uporem maniaka aluzja do spektaklu awangardowego twórcy teatralnego. Jeśli chwyt ten miał służyć pogłębieniu analizy miasta, to spalił na panewce, bo zastosowany jest niepotrzebnie i niczego nie wnosi. Proste, pisane według schematu „Dużego Formatu” reportaże nie staną się nagle prozą eseistyczną. Pozostaną tym, czym są: mało skomplikowanymi tekstami poświęconymi pewnym aspektom związanym z Petersburgiem. Przeczytamy więc w nich o przeszłości miasta, o jego budowie, ale i oblężeniu z czasów II wojny światowej. Znajdziemy ustępy poświęcone rewolucji bolszewickiej i współczesnym zagadnieniom, wśród których autorka, jako dobra funkcjonariuszka mediów liberalnych koniecznie musiała poruszyć kwestię gejów i lesbijek.

Dla niektórych czytelników (chociaż pewnie nie tych, którzy czytają ten blog) temat społeczności LGBT jest najważniejszy na świecie. Autorka porusza go z pełnym zaangażowaniem i dramatyzmem, jakby ustawa rosyjskiej Dumy o zakazie propagandy homoseksualnej była najważniejszym problemem współczesnej Rosji. W każdym razie dla bohaterów jej reportażu sprawa ta urasta do największej przeszkody, która uniemożliwia im życie. Na szczęście „Miasto snu” nie jest zbiorem reportaży poświęconych jednemu tematowi. Jak pisałem powyżej, w książce wiele miejsca zajmuje historia Petersburga. Jest ona jednak specyficznie ujęta; zagadnienia historyczne przefiltrowane są przez losy współczesnych bohaterów. I tak, na początku zaznajamiamy się z genezą Miasta Snu (jak chce autorka), dowiadując się, że nie powstało ono na kompletnym odludziu, jak chciał Mickiewicz w „Dziadach”, lecz na miejscu osady, a nawet miasteczka o nazwie Nyen. Zamieszkiwali ją między innymi Wodowie, fiński lud, prześladowany najpierw przez carat, a potem przez komunistów. Okazuje się, że w dzisiejszym Petersburgu żyją jeszcze przedstawiciele tej etnicznej mniejszości. Żyją i mają się dobrze, chciałoby się powiedzieć, ale nie będzie to zgodne z prawdą. Wodowie dzisiaj również mają pod górkę. Mają problemy z założeniem muzeum, które wciąż jest podpalane przez „nieznanych sprawców”.

Innym ciekawszym reportażem jest fragment „Newa w okowach”, który opowiada o ujarzmianiu rzeki przepływającej przez Petersburg. Autorka wspomina o powodziach nawiedzających i pustoszących miasto, z których największa miała miejsce w 1824 roku, również opisana w Mickiewiczowskim dramacie. Ale Joanna Czeczott o tym cicho sza. W końcu okazało się, że Pierre-Dominique Bazaine, francuski inżynier, na początku XIX wieku wpadł na pomysł, jak zapobiec regularnym kataklizmom. Kluczową sprawą było dowiedzenie, że winę za powodzie ponosi nie słodka woda z Newy, ale słony prąd pochodzący z Zatoki Fińskiej. Łatwo się domyślić, że musiało przejść jeszcze sporo fal powodziowych, zanim władze rosyjskie (a potem sowieckie) postawiły tamę. Jej budowa rozpoczęła się równo sto sześćdziesiąt lat po największej powodzi, w 1984 roku.

Wyjątkowym czasem w historii miasta (wówczas Leningradu) była również jego blokada, która rozpoczęła się krótko po zerwaniu przez Niemcy paktu o nieagresji. Wówczas populacja miasta zmalała z 3 milionów do niespełna 800 tysięcy mieszkańców. Rozmówcy autorki szczędzą jej potwornych opisów kanibalizmu czy śmierci głodowej, skupiając się raczej na bohaterstwie tych, którzy przeżyli oblężenie. Miasto-bohater czy jak uczyliśmy się na lekcjach rosyjskiego w podstawówce, gorod-gieroj! Żadne ludożerstwo tylko sława i chwała. Mają Rosjanie tendencję do gloryfikowania własnej przeszłości, a wszystkie trudności i prześladowania, które przeżyli, wliczają w poczet koniecznych wyrzeczeń. Kiedyś podejmowanych w imię Józefa Stalina, dzisiaj – nie wiadomo kogo, może po prostu Wielkiej Rosji.

„Miasto snu” jest jednak nierównym zbiorem i chyba nie dość pogłębionym. Wydaje się, jakby autorka zadowalała się poznaniem jednej opinii. Nie drąży i nie dopytuje, co widać szczególnie w tym najsłabszym z reportaży, który poświęcony jest społeczności LGBT. Ale i po lekturze innych tekstów pozostaje niedosyt. Dowiadujemy się z nich, że większość Rosjan kocha Putina, że niezależni artyści mają trudności i że wszędzie dookoła panuje ruska smuta. Wygląda na to, że autorka pisała swoje teksty pod gotową tezę o złej Rosji, a raczej złej władzy (co nie jest niezgodne z prawdą). Warto jednak przypomnieć, że medium, dla którego również pisze Joanna Czeczott, jeszcze kilka lat temu przedstawiało Władimira Putina jako prawdziwego demokratę i przyjaciela Polski (zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej). Z tego powodu odbieram „Miasto snu” jako pozycję nieszczerą i ślizgającą się po powierzchni problematyki rosyjskiej.

Joanna Czeczott, Petersburg. Miasto snu, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 373.

2 komentarze:

  1. Mimo braku rekomendacji jednak spojrzę bliżej na tą pozycję, tylko dlatego że lubię ten rodzaj literatury o Rosji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wg mnie jej książka jest napchana udawaną głębią, mi się źle czytało to dzieło. Nie zachwyca i nie uważam że jest to coś co trzeba przeczytać ;)

    OdpowiedzUsuń