Współczesna proza polska nie jest historią z mojej bajki. Szczególnie zaś ta obyczajowa, mająca ambicje opisywania świata tu i teraz. Witkowski, Chutnik, Dehnel, Bator – te mielizny omijam, wiedząc, że znajdę w nich jedynie mętną wodę. Dość, że pan Dehnel i pani Bator naigrawali się w swoich tekstach z polskości, a pan Witkowski i pani Chutnik zbytnią uwagę raczej poświęcali dewiacjom. Mam więc do tej młodej polskiej prozy dość silną awersję. Bywają jednak pewne wyjątki, do których zaliczyłbym między innymi Jakuba Żulczyka. W kilku poprzednich powieściach, zwłaszcza w „Radiu Armagedon”, udowodnił, że jest zdolnym prozaikiem. W czym ta zdolność się objawia? Otóż, pisarz jako reprezentant pokolenia trzydziestolatków bardzo celnie opisuje swoje i młodsze pokolenie, koncentrując się na „warszawce”. „Ślepnąc od świateł” jest jego najnowszą powieścią. Powieścią brutalną, wulgarną, do tego napisaną sprawnie, a co najważniejsze, posiadającą fabułę. O tej ostatniej zapominają bowiem nasi literaci głównego nurtu, grzęznąc w bagnie przebrzmiałego już postmodernizmu. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale wielu wciąż takich, którym wydaje się, że narrację trzeba udziwnić, a logikę wyrzucić na śmietnik.
W powieści Żulczyka narracja istnieje w formie klasycznej, jednak aby zwiększyć dynamikę akcji, został użyty czas teraźniejszy. Logika zaś pojawia się w każdym momencie, ponieważ wydarzenia, które stanowią oś konstrukcyjną utworu, wynikają działań bohatera i są racjonalnym łańcuchem faktów. A te dotyczą kilku dni, świątecznych nota bene, z życia pewnego dilera narkotykowego sprzedającego kokainę warszawskim snobom, hipsterom i celebrytom. Ile było już takich opowieści, spyta ktoś dociekliwy. Sporo – można odpowiedzieć. Sporo było też historii o miłości, o wojnie czy zdradzie. Czytamy jednak te, które nas zaciekawią, a „Ślepnąc od świateł” do tej kategorii należy. Z jednej strony mamy więc tutaj do czynienia z sensacyjną akcją, która popycha głównego bohatera w stronę przeróżnych perypetii, a z drugiej – intrygująco zarysowane obyczajowe tło, które chcąc nie chcąc, wdziera się w nasze życie. Nawet, gdy nie oglądamy telewizji, nie słuchamy radia, czy nie czytamy plotkarskich portali, słyszymy co rusz o przeróżnych pozbawionych rozumu i inteligencji bohaterach, nazywanych, nie wiedzieć dlaczego, celebrytami. I nietrudno sobie wyobrazić, że spora część tych bohaterów kolorowej prasy dla kolorowych fajnopolaków żyje właśnie w taki sposób: na nieustannym lansowaniu się i wąchaniu koksu.
To, co więc w powieści tej najciekawsze, wiąże się z obserwacją tych pseudoelit, w których skład wchodzą blogerki modowe, prezenterzy telewizyjni, zawodowi geje, artyści postmodernistyczni. I dobrze, że to tylko książka, bo obcując z tym ludzkim zoo w rzeczywistości można by się nieźle ubrudzić. Nie chodzi tutaj tylko o kokainę: ona w zasadzie jest najmniejszym problemem. Największym jest egoizm: wszak w przypadku tego środowiska, wzmocnionego pokoleniowym pochodzeniem, chodzi tylko o zabłyśnięcie. Nieważne, w jaki sposób, ważne, aby mówili. Ludziom tym wmówiono, że są wyjątkowi, że mogą osiągnąć wszystko, że trafili na loterii życia wyjątkowo tłusty los. Patrząc jednak z boku na to całe szemrane towarzystwo, dochodzimy do wniosku, że jest ono tylko śmietnikiem. W niedawno opublikowanej na łamach jednego z tygodników recenzji tej powieści Andrzej Horubała nieprzypadkowo dokonał jej porównania do „Taksówkarza” – znanego filmu Martina Scorsese. Anglicy określają taki zbiór indywiduów mianem „scum”, co można przetłumaczyć jako ścierwo. Ta banda skrajnych egotyków, ćpunów, dziwek, czyli pokolenie ja, czy generacja yolo (ma być przyjemnie, a konsekwencje się nie liczą), brzydzi nawet głównego bohatera.
A skoro o nim mówimy, warto mu się przyjrzeć. Jacek to osoba spoza Warszawy, która przyjechała tutaj na studia i już została, wsiąkając w miasto. Bohater ten gardzi nie tylko tym celebryckim śmietnikiem, któremu sprzedaje narkotyk, ale wszystkimi, którzy nie zarabiają tyle, co on. Trudno go więc lubić, jako skrajnego nihilistę, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dobrze punktuje własne otoczenie. Jest niczym paparazzi, który ubrudził się swoim zajęciem, ale wciąż potrafi odróżnić dobro od zła. Dlatego wierzymy mu w to, co mówi. W pewnym momencie jedna ze spotkanych przez niego postaci dobrze go podsumowuje: Jacek to wciąż wrażliwy młody człowiek, który jednak chciał stać się kimś innym. I ta maska nie do końca mu pasuje. Czy jest on niej jakaś ucieczka?
Daleki jestem od stwierdzenia, że „Ślepnąc od świateł” jest powieścią z morałem. Nie ma w niej żadnych dobrych rad, w zasadzie nie ma również bohaterów pozytywnych, może poza przyjaciółką głównego bohatera. Jednak między wierszami możemy dowiedzieć się czegoś bardziej cennego niż zwykłe pouczenie. Czym innym napisać, że narkotyki są złe, że egoizm jest zły, a czym innym zawrzeć prosty, ale trudno przyswajalny wniosek, że wszystkie czyny posiadają swoje konsekwencje. Możecie sobie wejść w błyskający świat „warszawki”, możecie żyć tak, jakby nie było jutra i jakbyście wszyscy byli na tym świecie najważniejsi. Możecie wąchać koks, zapominając o kolejnych moralnych zakazach, zgodnie z filozofią yolo, która jest czystym satanizmem, ale pamiętajcie, że prawa fizyki są niezmienne. Akcja wymusza reakcję, a im większa energia potencjalna, tym większe zniszczenia przy zderzeniu. Róbta, co chceta.
Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł, wyd. Świat Książki, Warszawa 2014, ss. 519.
Też nie jestem fanem prozy obyczajowej, tym bardziej współczesnej, ale ta powieść akurat na półce stoi i na swoją kolej się za jakiś czas doczeka... A recenzje taka jak ta zachęcają, by przesunąć ją nieco wyżej w kolejce.
OdpowiedzUsuń